AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Całe życie głupi

 

Tytuł tego felietonu zapożyczyłem od Michała Bałuckiego, tego „co pisał śtuczki” i który – mimo upływu lat – od czasu do czasu okazuje się autorem znów przyciągającym publiczność.

Jak wszyscy komediopisarze był człowiekiem mało radosnym, a jego samobójcza śmierć postawiła bolesną kropkę, kończąc pewną epokę i zwiastując narodziny nowej.

Ta nowa epoka dała kulturze narodowej Stanisława Wyspiańskiego, więc pytanie kto w sporze starego z nowym miał rację, wydaje się bezdyskusyjne. Rację mieli młodzi.

A przynajmniej Wyspiański, bo Przybyszewski jakby trochę mniej…

Przyszło nowe, ukazało nowe horyzonty, zaproponowało odkrywczą estetykę, przekroczyło dotychczasowe bariery, wytyczyło nowe szlaki, spojrzało na świat tak, jak stare nie potrafi, nie chce, nie umie.

Stare, nawet jak się odszczekuje młodemu, to i tak patrzy z zaciekawieniem, jakie to świeczki, w jakich miejscach i dlaczego stawia młode.

Stare jest nieufne ale i pyszne – tyle lat sprawdzało sobie swoje recepty, a tu młode przychodzi i oświadcza, że recepty mają złą datę, nie obowiązują, nie leczą.

Stare się dziwi i nie chce się przeuczać.

Nowe lekceważy, a nawet pogardza starym, bo stare nie rozumie, że jest stare, że proponuje zużyte chwyty, że oferuje marny towar, że posługuje się martwymi konwencjami.

Jednak po pewnym czasie nowe również zaczyna doceniać to, co Immanuel Kant tak przenikliwie opisał w Krytyce władzy sądzenia, a co w felietonowym uproszczeniu dałoby się opisać jako potęgę bezinteresownej celowości.

Opiszmy tę potęgę na przykładzie zaczerpniętym z psychologii: w Związku Radzieckim, w latach dwudziestych by zrazić dzieci do religii, dziewczynkom w domach dziecka rozdawano możliwie najbrzydsze, z wystającymi zębami i ogromnymi ślepiami lalki przedstawiające popów.

Jakież było rozczarowanie pedagogów, gdy te potworki zamieniły się w rękach dziewczynek w ukochane „dzieciątka”, najdroższe, hołubione i układane do snu.

Powinny przerażać – a tu nic z tego!

Bo oprócz tego, co jest w  twórcach, jest także coś w innych, w odbiorcach.

To „coś” (czego by również Lacan i Slavoj Žižek nie zakwestionowali) ma swoje bardzo silne preferencje i tęsknoty, z którymi bardzo trudno polemizować. Bo są.

I po pewnym czasie agresywne, transgresywne, a nawet te ewidentnie nastawione na zrażenie publiczności pomysły przechodzą do kategorii recept przewidywalnych, numerów sprawdzonych, sztuczek mało zaskakujących. A nawet do kategorii ulubionych laleczek.

Fascynująca, nieustanna przemiana – świętokradztwo przechodzi do kategorii obowiązujących dogmatów, a wczorajsze piękno okazuje się dzisiejszą brzydotą.

A potem zdarza się niespodziewanie, że to ładne przedwczorajsze wraca do łask, choć naturalnie w nieco innym kontekście.

Krytycy i znawcy albo usiłują osiodłać epokę jak mistrz Fior w Operetce i dotrzymywać jej kroku, albo bronią okopów Świętej Trójcy, czyli zbioru jakichś zasad, które uznali za niekwestionowalne.

Obie postawy kryją w sobie niebezpieczeństwa, obie w pewien sposób ograniczają.

Co więcej (o zgrozo!) ani jedna, ani druga postawa nie chroni przed pomyłką i to niezwykle kosztowną.

Biorąc pod uwagę historię cen płócien Cézanne’a czy van Gogha, ci, którzy nie dotrzymali kroku epoce, powinni sobie pluć w brodę i czujnie obserwować, czy gdzieś nie ma jakiegoś następnego niedocenionego za życia twórcy.

Z drugiej strony pogoń za nowością grozi krytykowi syndromem żony Wacia ze znanego wiersza K. I. Gałczyńskiego, czyli pośpiesznie składanymi, wiernopoddańczymi hołdami wobec niezasługującego na uznanie matoła.

Artyści są w podobnej sytuacji, ale oni wątpliwości i rozterki, decyzje i wybory – chcąc nie chcąc – muszą traktować jako element ryzyka zawodowego.

„Dlaczego ty jesteś ważniejszy ode mnie” – pyta cyrkowiec aktora w Wieczorze kuglarzy Bergmana.

„Dlatego, że ty ryzykujesz tylko życie, a ja ryzykuję uczucia” – odpowiada aktor.

Jeśli chodzi o mnie, to zawsze starałem się szanować zarówno twórców, jak krytyków, którzy mieli nieco inne poglądy niż moje, starałem się ich zrozumieć, nie zazdrościć, nawet gdy ich sukces wydawał mi się nieuzasadniony, a dodawać ducha, gdy spadała na nich równie – w moim odczuciu – nieuzasadniona porażka.

Niezależnie od różnic pokoleniowych, wyznawanych przekonań, sądów estetycznych etc. mogę się nie zgadzać, irytować na błędne w mojej ocenie stanowisko, ale szanuję.

Z jednym wyjątkiem. Z trudem – czytając jakiś tekst, oglądając przedstawienie, patrząc na obraz, słuchając muzyki – potrafię odrzucić wściekłość na zjawisko, które jak zwykle genialny Stanisław Jerzy Lec zamknął w takim oto aforyzmie: głodny sławy pożre i człowieka w sobie.

23-10-2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: