AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Gra ciałem

Fot. Karol Budrewicz  

Usłyszałem ostatnio od studentki reżyserii, że w teatrze liczy się przede wszystkim pomysł.

„W końcu – mówiła – z całego Hamleta Ostermeiera zapamiętałam to, że Hamlet był gruby i stary. Reszta gdzieś mi uciekła, ale też – fakt – oglądałam spektakl niezbyt uważnie: wyłączałam się na całe sceny, przypominałam sobie, jak były robione przez kogoś innego. I ostatecznie z tych trzech godzin został mi tylko ten spocony, gruby Hamlet z zadyszką”.

Hamlet Włodzimierza Wysockiego też nie był młodzieńcem. Dojrzały, silny mężczyzna, pokrętnie odwlekający moment samobójczego bez wątpienia skoku, otwartego buntu, do którego pchały go oczywiste racje moralne – konieczność ukarania zbrodniarzy pozostających u władzy. To był prosty spektakl o elementarnych sprawach: o zbrodni, strachu, konformizmie, prawdzie i łgarstwie.

Oglądałem go w maju lub czerwcu 80. roku. Taganka grała na scenie Operetki przy Nowogrodzkiej. Nie wiem, ile osób weszło na jej ogromną, mieszczącą ponad 1200 osób widownię. Dwa tysiące? Trzy? Ścisk był nieprawdopodobny. Siedzieliśmy sobie nawzajem na głowach, w każdym przejściu między fotelami, na każdym schodku. Sala Operetki była jak rozbrzęczane wnętrze ula. Niewielu pewnie zauważyło moment, gdy Wysocki wyszedł na scenę i usiadł gdzieś tam, hen, pod horyzontem. Ale kiedy po chwili wstał i ruszył ku proscenium, widownia ucichła, a gdy zatrzymał się na skraju sceny, panowała już cisza tak głęboka, jaką tylko kilka razy udało mi się usłyszeć w teatrze.

Tę ciszę wypełnił schrypnięty głos, śpiewający song Hamleta.

W kilka tygodni po warszawskim spektaklu Wysocki zmarł w Moskwie i to przedstawienie na scenie przy Nowogrodzkiej stało się jednym z ostatnich, jakie zagrał. Stało się jednym z testamentów pozostawionych przez Wysockiego.

Jakie było jego przesłanie? Co ów testament zawierał? Przecież nie pochwałę warsztatowego kunsztu czy fajerwerków techniki scenicznej. Tych w roli Wysockiego nie było. A przynajmniej nie wysuwały się na pierwszy plan. Więc co było? Jak nazwać to coś, co hipnotyzowało i uciszało?

Nazwałbym to prawdą. Pisaną małą literą. Taką, z której nie da się zrobić życiowego drogowskazu ani fundamentu światopoglądu. Która nas nie „wyzwoli”, uciszając raz na zawsze życiowe wątpliwości. Która jest raczej jak ten kamyk w bucie z wiersza Herberta, co stale uwiera i nie pozwala na ucieczkę w czysty świat platońskich idei, w poszukiwanie interpretacyjnych pomysłów, bo, wciąż raniąc skórę, przypomina o podstawowym i nadal nie rozwiązanym dylemacie: co robić? Jak wybierać między bezsensem krwawej zemsty a bezsilnością świadka nieukaranej zbrodni?

To były pytania wspólne całemu pokoleniu urodzonemu po referacie Chruszczowa we wszystkich krajach nazywanych nie przez przypadek „naszym obozem”, zaś radykalizm, z jakim stawiał je Wysocki, czynił z niego głos całego pokolenia.

Ale ów radykalizm musiał najmocniej boleć samego barda. Jego Hamlet odwleka spełnienie danej ojcu obietnicy, bo wyraźną przyjemność sprawia mu flirtowanie z Ofelią, łatwe pokpiwanie z Poloniusza, napawanie się wyższością moralną nad wiarołomną matką. Hamlet Wysockiego jarniczy.

Jarniczenije to niełatwo przekładalny na inne języki termin, bez którego trudno zrozumieć kulturę rosyjską. Oznacza rodzaj życiowego błaznowania: przejrzeliśmy na wylot prawa rządzące światem, zrozumieliśmy ich bezsens i okrucieństwo i – jeśli nie „zwróciliśmy biletu”, jeśli postanowiliśmy nadal w tym świecie egzystować – pozostaje nam już tylko zabawa jego absurdami, ironia i autoironia podniesione do entej potęgi. Jarniczenije.

Jarniczył Stawrogin i większość bohaterów Dostojewskiego. Jarniczy Wyrypajew, Presniakowowie i Pielewin. Jarniczył też sam Wysocki. Składał przejmujący hołd tysiącom ofiar łagrów w Magadanie i grał dzielnego kapitana moskiewskiej milicji Gleba Żegłowa w bijącym rekordy popularności serialu Czarny kot.

Wiktor Jerofiejew wspomina, jak Wysocki przychodził z butelką na spotkania redakcyjne półlegalnego kwartalnika „Metropol”. Noc, domek przy bocznej uliczce gdzieś na peryferiach Moskwy. Generalnie konspira, żeby KGB nie skonfiskowała materiałów. Wtem łomot do drzwi i – słyszalny w całej chyba dzielnicy – głos Wysockiego: „Przepraszam, towarzysze, czy to tutaj drukuje się fałszywe dolary?”

I z tego swojego jarniczenija Wysocki spowiadał się w Hamlecie.

Czy wszystkie te pytania, „przeklęte” i zasadnicze zniknęły z naszego świata wraz z komunizmem? Przecież nie. Francis Fukuyama nie miał racji, wieszcząc „koniec historii”. To był tylko atrakcyjny koncept znanego eseisty. Jeszcze jeden dobrze brzmiący „pomysł”, który zachowywał swoją koherencję tylko wtedy, gdy odwróciliśmy się od zmieniającej się błyskawicznie i dogłębnie mapy świata.

Sam jestem ofiarą tych zalewających nas dziś „pomysłów”. Nie mogę się powstrzymać od łykania kolejnych tomów biblioteki Krytyki Politycznej. Tyle tam pomysłów. Wszystkie takie interesujące, tak ładnie opakowane. A równocześnie nie mogę pozbyć się uczucia, że jest z nimi dokładnie tak, jak z zegarem z anegdoty Bertranda Russela. Słynny filozof w dzieciństwie odwiedzał dom dziadka, w którego hallu stał wielki zegar – przedmiot fascynacji chłopca. Mały Bertrand zdjął ciężarki i stwierdził, że bez nich zegar chodzi znacznie szybciej. Tyle że nie mierzy już czasu.

Z „pomysłami” jest trochę tak, jak z religią: zdejmują z nas wysiłek zmierzenia się z naszą własną nerwicą.

W rozmowie-rzece z Jackiem Żakowskim i Józefem Tischnerem Adam Michnik wspomina czas, gdy „pomysły się skończyły”. Był początek lat 80-tych, Michnik siedział w więzieniu, opór społeczny rozjechały gąsienice skotów, tryumfująca władza dekorowała się coraz to nowymi medalami. Nie było ani odrobiny miejsca na dialog, słowa, idee. Na pomysły.

Michnik postanowił wtedy „grać ciałem”. Odrzucić proponowaną mu amnestię, zrezygnować z roli ideologa i twórcy pomysłów. Podzielić los innych więźniów. Potwierdzić swoje zasady przez zmuszenie ciała do pozostania w przestrzeni celi, z jej brakiem powietrza, notorycznym półmrokiem itd. Pisał: „zagrałem ciałem”.

Ciałem zagrał swojego Hamleta Wysocki.

Scena teatru jest miejscem, gdzie niekiedy udaje się „zagrać ciałem”.

I jeśli ktoś czyni to prawdziwie, powstaje spektakl, z którego nie sposób „wyłączyć się” ani na sekundę.

10-02-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (4)
  • Użytkownik niezalogowany Leszek Pułka
    Leszek Pułka 2014-02-16   12:20:34
    Cytuj

    Ale skoty nie miały, Krzysiu, gąsienic - to transporter kołowy:)

  • 2014-02-15   04:05:20
    Cytuj

    Jeśli studentka zapamiętała samego męczącego się aktora, to może nie koniecznie to jego wina. Może w przedstawieniu nic nowego się nie zadziało, Hamleta wszyscy znają.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-02-10   23:20:55
    Cytuj

    powiem więcej: Burbage - pierwszy wykonawca Hamleta też nie był szczupły, bo Szekspir pisał postać dla niego, a przecież napisał: "kompleksji przyciężkiej i oddech krótki..." Więc to informacja źródłowa a nie żaden pomysł. A te jednak się przydają, ale najlepiej, jak tu, wyczytane z tekstu (tak ma np. Nekrosius).

  • Użytkownik niezalogowany Wiesław Hołdys
    Wiesław Hołdys 2014-02-10   22:49:43
    Cytuj

    Świetny tekst. Jedna tylko korekta ze strony st. szer. pchr. rez.: skoty nie mają gąsienic. Gąsienice mają bewupy (Bojowe Wozy Piechoty).