AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kaczka a sprawa polska

Fot. Karol Budrewicz  

Od razu wyjaśniam: chodzi o pekińską, a nie o tę, co to Państwo wiecie.

Ściśle rzecz biorąc, o 70 tysięcy kaczek pekińskich, które mają być hodowane w fermie drobiu na terenie podwrocławskiej gminy, w której mam przyjemność mieszkać. Wniosek w tej sprawie złożony został do odpowiednich organów, szef wydziału ochrony środowiska dolnośląskiego urzędu marszałkowskiego decyzję ową oprotestował, wskazując na to, iż tak duża ferma może stanowić zagrożenie ekologiczne, zaś urząd mojej gminy zamieścił ten protest na swych stronach internetowych. Takie są fakty wyjściowe.

O sprawie dowiedziałem się z maila mojego sąsiada, pracownika Doliny Krzemowej, spędzającego pięć miesięcy w naszej wsi, a pozostałe siedem w swojej pod San Francisco. Podsyła mi on regularnie linki do interesujących artykułów z około dwustu internetowych portali, jakie subskrybuje. Jest wśród nich „Guardian”, „Oko.press”, „Kultura Liberalna”, ale także nasze „Wieści Gminne”. Do linku do tych ostatnich załączony był list sąsiada do odpowiedniego urzędnika w gminie, informujący, iż sąsiad jest zaniepokojony możliwym zagrożeniem ekologicznym.

Nie byłem jedynym adresatem tego maila. Prócz mnie dostało go kilkunastu innych mieszkańców naszej wsi, z którymi znamy się, przyjaźnimy, spotykamy od czasu do czasu, niekiedy na demonstracjach w obronie wolnych sądów.

Maila dostałem kilka dni temu, przeczytałem go pobieżnie i wskoczyłem do samochodu, żeby zawieźć moje irlandzkie wnuki do czeskiej Pragi, skąd mieli polecieć do domu. Tak to wymyśliliśmy, aby Filip mógł w dniu swych jedenastych urodzin założyć okulary Harry’ego Pottera i zrobić sobie zdjęcie na Złotej Uliczce (słynnej z mieszkających na niej kiedyś alchemików).

Po powrocie poszedłem z butelką Ferneta do sąsiada, by podziękować mu za opiekę nad moimi kotami. Zastałem go zastanawiającego się nad wcześniejszym powrotem do Kalifornii, zaś powodem tych zaskakujących w jego wypadku pomysłów były sąsiedzkie rozmowy na temat kaczego problemu z ostatnich kilku dni. Streścił mi je przy Fernecie. Prosta, jak się w pierwszej chwili wydawało, sprawa okazała się ogromnie skomplikowana i obudziła nieoczekiwanie gorące emocje.

Spór dotyczył przede wszystkim lokalizacji fermy: będzie po „naszej” czy „tamtej” stronie trasy S5 Wrocław-Poznań. Jeśli po „naszej”, no to mamy pewien problem. Może niewielki, bo jeśli zostanie otwarta na terenie dawnej fermy przy wyjeździe ze wsi, to do nas (ewentualne przecież tylko) zagrożenie raczej nie dojdzie! No, a jeśli chcemy jeść mięso, to gdzieś takie fermy muszą przecież działać. Tu uaktywnia się sekcja wegetarian: a dlaczego muszą? Czy wiecie, jak tragicznie smutne jest życie kaczki? Nigdy nie wyjdzie z obory, w której spędza swoje krótkie (mniej niż 7 tygodni od jajka do tuszy!), pozbawione radości istnienie. Dorosłej (4 tygodnie) kaczce przypada jedna ósma część metra kwadratowego! Czy produkowane w ten sposób mięso może być zdrowe?! Chyba jednak z jakością tego mięsa nie może być tak źle – replikowali sąsiedzi patrzący szerzej – jeżeli polska kaczka pekińska jest od lat chętnie kupowana w całej Europie Zachodniej. Czy chodzi wam o to, żeby załamać polski eksport i zepsuć nasz bilans w międzynarodowej wymianie handlowej?!

I w ten oto sposób stosunek do skromnej, wciąż jeszcze potencjalnej, podwrocławskiej kaczki pekińskiej stał się testem na patriotyzm.

A mojemu sąsiadowi chodziło tylko i wyłącznie o to, żeby urząd gminy rozwiał jego niepokój i poinformował go, jakie środki zostaną podjęte przez kaczych inwestorów, żeby uniknąć ewentualnego zagrożenia ekologicznego. Nic więcej i nic mniej. W sprawie „pekińskiej fermy” zadziałał odruchowo, tak, jak robił to ileś razy w swojej kalifornijskiej wiosce. Tam (tak jak u nas) wszystkie decyzje władz samorządowych przedstawiane są do ogólnej dyskusji, która (inaczej niż u nas) odbywa się. Bo nikt nie ma monopolu na rację i projekty działań, podejmowanych z najszczytniejszych pobudek, mogą być błędne; bo władzy, również tej naszej, patrzy się na ręce. Na tym polega społeczeństwo obywatelskie.

Lubię moich sąsiadów. Większość z nich to już emeryci, którzy uczciwie przepracowali ostatnie 28 lat i odnieśli życiowy sukces. Jego widocznym potwierdzeniem jest skromny domek stojący na niewielkiej zadbanej działce. Odwiedzamy się, pijemy kawę, gadamy. Niekiedy spieramy albo nawet kłócimy. Ale te kłótnie nigdy jednak nie prowadzą do zerwań, co najwyżej owocują jakąś tam ilością cichych dni. Jak w starym małżeństwie, które chyba przypominamy. Wszyscy należymy w końcu do jednego pokolenia – Solidarności, co znaczy, że spora część naszego życia upłynęła w PRL-u, świecie mało skomplikowanym i przaśnym, świecie przez swoją marginalność jakby troszeczkę nierzeczywistym, świecie prostych ostatecznie wyborów. Nowy świat, ten prawdziwy, ten za którym tęskniliśmy, otworzył się nam po 1989 roku. Wtedy też okazało się, że mnóstwo wyobrażeń, jakie wyrobiliśmy sobie na jego temat, jest błędna. Trzeba przyznać, że uczyliśmy się tego nowego świata zachłannie, po nocach, na ile tylko czas pozwalał (trzeba było przecież jakoś przeżyć niełatwy czas transformacji).

Wiadomo, że tego rodzaju kursy przyspieszone przynoszą z reguły średnie efekty. „Filozofią lat 90. stały się gry komputerowe. Wirtualny świat kłębił się w powietrzu wiosenną mgłą. Każdy dysponował kilkoma żywotami, garderobę zmieniano nie wedle sezonu, a wedle natchnienia... Do Saszy strzelano, odstrzeliwał się, działały przekręty, przerzucił pieniądze na Zachód. Nabył nieruchomość w Londynie. Coś mu się w głowie posiepało. Zajął się filozofią rosyjską, porzucił prawosławie, szukał drogi na Ałtaju, zrobił z siebie pustelnika, zagłębił w buddyzm, buddyzm zamienił na hinduizm, pląsał, zajął się teozofią... Praktykował wudu, ruszył na Karaiby, stamtąd do Nigerii, cudem ocalał w Lagosie, wrócił, pokajał się w Monasterze Daniłowskim, został referentem... Kontynuował eksperymenty ze zdrowym stylem życia, seksem, kinem, komputerami, reklamą. Sasza przyznawał, że sytuacja jest do chrzanu”.

Tak oto w Encyklopedii duszy rosyjskiej Wiktor Jerofiejew opisuje przygody, jakich zaznała ona „po upadku muru (berlińskiego)”.

„Polska dusza”, jeśli nawet tęskni trochę za tamtym pełnym szaleństwa rozmachem, to go na szczęście z rzadka jedynie praktykuje. Zresztą i nasz kraj, średniej w końcu wielkości, równinny, „na Zachód od Wschodu i na Wschód od Zachodu”, nie daje takich jak w Rosji możliwości do samorealizacji. Ale przecież i u nas, nawet jeszcze zanim runął mur, „wirtualny świat kłębił się w powietrzu wiosenną mgłą”... Gdybym (co nie daj Panie Boże!) przeczytał kiedyś raz jeszcze swoje dawne teksty, to pewnie miałbym wrażenie, że pisało je kilku, obcych mi już zupełnie, ludzi. Jeden był już „po Bourdieu”, a drugi – wciąż przy Ricoeurze, jeden – „po Lacanie”, a drugi nadal z René Girardem... Nowe książki, idee, punkty widzenia, słowa – to wszystko nas zalewało powodzią. Efekt jest taki, że wielu z tych słów – również tych podstawowych dla naszego wspólnego życia – takich jak: „demokracja”, „społeczeństwo obywatelskie”, „państwo prawa” czy (owszem, owszem) „solidarność”, wcale nie przemyśleliśmy tak naprawdę, ani wspólnie ich sensu nie przedyskutowali.

Metafizyka wejdzie tylko przez skórę, twierdził Antonin Artaud. Mam wrażenie, że „fizyka społeczna” też. Możliwe, że staram się szukać na siłę pocieszenia (w tych smutnych czasach, w jakich dziś żyjemy), ale usiłuję patrzeć na obecny kryzys jako na jeden wielki zaległy egzamin powtórkowy, który musimy zdać. Kryzys może być przecież także ozdrowieńczym przesileniem. Jeśli w efekcie namysłu nad prawdziwym sensem słów (na przykład popularnej zbitki – „państwo prawa”) Grzegorz Schetyna, Marszałek Sejmu, który dzień wcześniej przegłosował ustawę zakazującą wspólnych podróży lotniczych najważniejszych osób w państwie, nie będzie wsiadał do jednego samolotu z Bronisławem Komorowskim, to zrobimy jakiś mały kroczek w kierunku realnej europeizacji Polski.

Felietony miały być o historii, a są o kaczkach – powie ktoś. Rzeczywiście. Ale gminne kaczki to tylko wstęp do opowiedzenia o pewnym mechanizmie polskiego życia społecznego, który zafunkcjonował przy opisywanej przeze mnie fermie drobiu, ale wcześniej i w zupełnie innym wymiarze dał o sobie znać w przypadku zamordowania pierwszego Prezydenta II RP, Gabriela Narutowicza. O tym jednak opowiem w kolejnym felietonie.

05-10-2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: