AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

O jeździectwie protestanckim

Fot. Karol Budrewicz  

Refleksja Tomasza Lisa po katowickiej konwencji programowej PiS-u: „Może nastać dyktatura ciemniaków”. Klasycznie polskie zaproszenie do dyskusji – na początek spostponować, wylać kubeł pomyj, obrazić, a potem się dziwić, że rozmowa czemuś się nie udaje.

Przejrzałem materiały z tej konwencji i dość uważnie przeczytałem wystąpienia dotyczące kultury. Żaden z przemawiających w Katowicach PiS-owskich prelegentów nie jest ciemniakiem. Ich referaty są zborne, jasne i przez to tym bardziej niepokojące.

Mniejsza już może o głos Marcina Wolskiego („twórcy zostali pozbawieni tzw. uzysku, co stanowi czynnik demobilizacji twórczej”), choć jeśli kogoś twórczo mobilizuje przede wszystkim perspektywa „uzysku”, to rzeczywiście ma problem.

Groźniejsze tony zabrzmiały w wystąpieniach Jarosława Sellina i Wandy Zwinogrodzkiej.

Sellin w referacie Systemowa polityka historyczna 2015-2019 nie pozostawia wątpliwości: „trzeba skończyć z twierdzeniami, że historię trzeba zostawić jedynie historykom, a koncentrować należy się jedynie na przyszłości”. Senacka „debata” dotycząca in vitro pokazała, że ludzkie zdrowie jest dziedziną zbyt ważną, żeby pozostawić ją jedynie lekarzom. Senator Kogut też ma prawo dać głos. Niestety.

„Polityka historyczna” w kształcie, o jakim będę mówił niżej, jest, trzeba to przyznać ze wstydem, polskim wynalazkiem, choć sam termin Geschichtspolitik jest niemiecki i został użyty przez Kohla w konkretnej sytuacji po 1989 roku i zjednoczeniu Niemiec. Chodziło o rządowe działania, które miały doprowadzić do połączenia się dwóch niemieckich pamięci, tej wschodniej, DDR-owskiej (jej mitem założycielskim było np. powstanie niemieckich komunistów-więźniów Buchenwaldu, powstanie, którego nie było!). Różnica między Geschichtspolitik a polską (i rosyjską) „polityką historyczną” jest zasadnicza: w Niemczech politykę pamięci robili historycy, u nas za historię wzięli się politycy.

Zręby naszej polityki historycznej zostały wypracowane w 2006 roku podczas zorganizowanej przez Instytut Pamięci Narodowej konferencji Polska pamięć historyczna. Generalnie chodziło w niej o to, że każde społeczeństwo ma prawo do własnej wizji swojej historii, niekoniecznie zgodnej z „narracją obowiązującą” (Z. Krasnodębski). Prelegenci nie zajmowali się wówczas bardziej szczegółową kwestią, jak społeczeństwo ma tę swoją wizję wyrażać, tak że do dziś nie wiemy, czy będzie się to odbywać w systemie referendalnym, gdzie naród wypowie się, czy uznaje bitwę pod Grunwaldem i klęskę powstania kościuszkowskiego, czy też nie.

Podejrzewam zresztą, że nie jest to wielki problem: w imieniu społeczeństwa będą jak zawsze mówić ci, którzy pod hasłem „Bliżej ludzi”, „Dla Ciebie, Polsko”, „Obudź się, Ojczyzno” czy „W obronie Praw Szarego Człowieka” – zwyciężą w wyborach. Przecież to nawet zrozumiałe – jeśli są „bliżej ludzi”, to intuicyjnie (sercem, podświadomością, głęboko czy jak tam chcecie) czują, co ci ludzie chcą powiedzieć, nawet jeśli oni wcale tego nie mówią.

Swoją drogą to fascynujące obserwować, jak środowiska nacjonalistyczno-konserwatywne korzystają pełnymi garściami z myśli Foucaulta, Baudrillarda czy Guy Deborda, którą przy innych okazjach określają z obrzydzeniem (i nie bez powodu) jako „lewacką”. Na jakim to poziomie ten chętnie powtarzany liczman, że „prawda nas wyzwoli” łączy się u nich z tym foucaultowskim nauczaniem o narracjach, o tym, że nie istnieje żadne kryterium, za pomocą którego owe narracje można wartościować. Przecież tzw. fakty, zdrowy rozsądek i Berlinowski „zmysł rzeczywistości” to nic innego, jak ideologiczne konstrukty w ramach jednej z narracji. Co jeśli ten pogląd przyjmiemy, jeśli zrezygnujemy z Popperowskiego pomysłu falsyfikacji? W naszym niedysponującym wiedzą o swym początku i kresie świecie naukowym jest twierdzenie, dla którego możemy określić warunki, w jakich ono się nie sprawdza – mechanika Newtona nie działa na poziomie kwantowym, ale dzięki jej prawom latają samoloty; jeśli zaś coś działa wszędzie i do wszystkiego pasuje, to mamy do czynienia z mitologią, w której Zeus raz może być sobą, raz bykiem, raz łabędziem, a płaty zeszłorocznego śniegu na lotnisku w Smoleńsku są „w istocie” tajnymi rosyjskimi urządzeniami do wysuwania brzozy teleskopowej.

Jak w niedawnym wywiadzie dla „Nowoj Gaziety” mówił profesor Aleksiej Miller z Uniwersytetu Europejskiego w Sankt Petersburgu, materiały z warszawskiej konferencji IPN z zainteresowaniem zostały przeczytane w Rosji, a tezy biorących w nich udział A. Nowaka i Z. Krasnodębskiego z uznaniem przyjęto i twórczo rozwinięto w środowisku kremlowskich „polittechnologów”.

I oto w Dumie zostaje zgłoszona poprawka do art. 354.1 Kodeksu Karnego Federacji Rosyjskiej (mówiącego o karaniu „rehabilitacji nazizmu”). Idzie o uzupełnienie definicji przestępstwa „publicznego porównywania ustroju politycznego ZSRR do reżimu nazistowskich Niemiec”. Karą mają być trzy lata więzienia. Wprawdzie w 2009 roku Rosja podpisała uchwałę OBWE o potępieniu paktu Ribbentrop-Mołotow, gdzie mowa o współpracy dwóch totalitaryzmów, ale „nasz obecny punkt widzenia na ocenę przyszłości” się zmienił!

Wykładnię dzisiejszą daje Władimir Putin, mówiąc, że nazistowsko-sowiecki pakt był konieczną odpowiedzią Stalina na sojusz faszystowskiej Polski i nazistowskich Niemiec przy rozbiorze Czechosłowacji!

Poseł do Dumy Nikołaj Starikow żąda wprowadzenia odpowiedzialności karnej za „kwestionowanie zwycięstwa ZSRR w II wojnie światowej”. Kto i dlaczego miałby je kwestionować – nie wiadomo. Ale jeśli „prawo Starikowa” zostanie uchwalone, być może będzie można wytoczyć proces historykowi piszącemu o alianckich konwojach do Murmańska czy o amerykańskiej pomocy zbrojnej dla Sowietów w ramach Lend-Lease? Czy przypominanie o innych członkach koalicji antyhitlerowskiej nie jest kwestionowaniem zwycięstwa ZSRR?

A przecież możliwe jest w dzisiejszej Rosji wszystko, jeśli ostatnio nawet w broadwayowskiej ramotce, musicalu Producenci, dopatrzono się apoteozy nazizmu (i – oczywiście – homoseksualizmu).

Większy problem ma Wiktor Ryżakow, dyrektor artystyczny Centrum Meyerholda w Moskwie, który 15 lipca musiał się stawić w Twerskiej Prokuraturze Rejonowej, żeby tłumaczyć się z fałszowania historii ojczystej (w spektaklu Goła pionierka) oraz „wykorzystywania w teatralnych inscenizacjach niecenzuralnego języka, propagandy zachowań amoralnych i pornografii” (m.in. w Plastelinie Sigariewa i Operze za trzy grosze).

Sprawa jest poważna (i być może rozwojowa), dlatego też liderki Związku Kobiet Prawosławnych proszą o „wsparcie inicjatywy o prawnym zakazie finansowania z budżetu inscenizacji teatralnych mających charakter amoralny, skandalizujący i prowokacyjny, wynikający z obecności przekleństw oraz naigrywania się z tradycyjnych wartości moralnych i ideałów pokoleń [przepraszam: po rosyjsku brzmi to tak samo zawile – K.K.]. Prosimy, aby prowokatorzy nie żyli już dalej na koszt państwa, o którego historię i tradycję z taką rozkoszą wycierają sobie nogi. Moda na »teatralny produkt wysokiej jakości« nie może być jedynym celem sztuki scenicznej, która pod przykrywką postmodernistycznych haseł przeprowadza likwidację spuścizny teatru ojczystego. Nie mówimy tu o jakiejkolwiek cenzurze, a jedynie o odmowie finansowania z budżetu rozmaitych współczesnych »dziełek«, wykorzystujących sztukę w szerokim sensie tego słowa jako broń kognitywną [! – K.K.], służącą rozłożeniu od środka świadomości społecznej pod nowomodnymi hasłami tolerancji i liberalizmu”.

Kobiety Prawosławne są „aktywistkami”. Tak właśnie określa się w dzisiejszej Rosji tych, którzy piszą podobne petycje lub donosy (Duma przyjęła ostatnio uchwałę, że wieloletni donosiciel ma prawo do ubiegania się o emeryturę), biją pedałów albo urządzają akcje „w obronie wartości duchowych”.

Aktywistami byli ludzie z grupy niejakiego Enteo, którzy w początku marca położyli świńskie głowy przed wejściem do MChAT-u im. Czechowa, dając równocześnie kierownikowi artystycznemu sceny, Olegowi Tabakowowi, 30 dni na zdjęcie z repertuaru „świńskiej” sztuki Mąż idealny.

O innym przejawie „aktywizmu religijnego” pisze Artiom Troicki: przerwany został koncert z okazji jubileuszu powstania niezależnej rozgłośni radiowej: „dobrze zorganizowana kolumna prawosławnych pod przywództwem agresywnego protojereja D. Smirnowa wpadła na kameralny open air na dziedzińcu radiostacji obchodzącej swoje 20-lecie. Pretekst śmiechu warty: o kilometr od radia (otoczonego zresztą wysokim płotem) znajduje się kościół, gdzie w tym czasie odbywało się nabożeństwo. Aktywiści drzwi wyłamali, koncert przerwali, prowadzącego obrazili, święto zepsuli, jak tylko mogli. Ten wybryk określili jako swoją drogę krzyżową”.


Nic państwu to nie przypomina? Nie sądzicie, że jesteśmy blisko abpa Gądeckiego, grożącego wezwaniem „pięćdziesięciu tysięcy” katolickich aktywistów, jeśli „świńska” Golgota Picnic nie zostanie odwołana? Blisko bpa Dzięgi wzywającego „zwyczajnych ludzi” do „cichego oporu wobec złego prawa”?

Zawsze kiedy ambitna władza ogłasza początek rewolucji moralnej, z dna społecznej kadzi podnoszą się ochoczo szumowiny węszące nadzieję na karierę, której w normalnych warunkach zrobić nie są w stanie. W 1968 roku nie nazywano ich w Polsce „aktywistami”, tylko „marcowymi docentami”. Załatwili polską naukę na cacy i na długo. Jak będzie się określać nowy nabór z roku 2015?

A wracając do polityki historycznej, Putina i Sellina: przecież mówiąc o konieczności bronienia się w 1939 roku przed zakusami „faszystowskiej Polski”, Putin nie robi nic ponadto, co nam zaleca Jarosław Sellin – „lansuje swój punkt widzenia na oceny przyszłości w dialogu z innymi narodami”. Jak ma wyglądać dialog narodów, z których każdy będzie lansował swój punkt widzenia? Historycy mogą się jeszcze spotkać na gruncie faktów, ale jak się spotkać na gruncie punktów widzenia?

Nie ma sensu mnożyć tych pytań. „Polityka historyczna” jest dystynkcją w rodzaju „jeździectwa protestanckiego” czy „filatelistyki burżuazyjnej”. Jest zwykłą socjotechniczną miotłą, która pozwala wymieść z dyskusji wszystkich „nie naszych”. Przecież nie decydują tu argumenty, tylko punkt widzenia.

Nasz punkt widzenia.

P.S. Ponieważ przekroczyłem już zwykłe rozmiary felietonu, wątpliwości dotyczące tez zawartych w referacie mojej koleżanki ze studiów, Wandy Zwinogrodzkiej, przedstawię w felietonie następnym.

12-08-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany rjk
    rjk 2015-08-18   12:03:56
    Cytuj

    groch z kapusta...

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-08-14   16:22:59
    Cytuj

    Krzysztof się myli: taka narracja istnieje i ma na imię PRAWDA. I wystarczy, że jest zakorzeniona w wiedzy o faktach, a nie relatywizmie z propagowanym tu - wszystko zaleśy od punktu widzenia (siedzenia). Nie wszystko! Prawda nie. A porównanie totalitarnego kłamstwa sowieckiego z demokratyczną dyskusją zaniża poziom i świadczy, ze mu - jak Maryni - wszystko się z jednym kojarzy. Krzysiu, Twój problem...