AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

O Puszczy - z gorzkim optymizmem

Fot. Karol Budrewicz  

Ta trójka osób, która założyła i próbuje nadal ogarniać Obóz dla Puszczy w Pogorzelcach koło Białowieży – nie przejdzie do historii. Tak jak miażdżąca większość z nas. Jak prawie nikt.

Ale czy przechodzenie do historii, jakieś non omnis moriar, warunkuje sensowność i powody żywota? Oczywiście. Oczywiście, że nie warunkuje. Chociaż akurat te dwie dziewczyny i ten franciszkański dredziarz – nigdzie nie chcąc przechodzić – chyba jednak przejdą. Zostanie im zapisane. W internetowym wpisie.

***
Zrobili to. Wkurwili się i… zrobili. Ania, Asia i Łukasz. Może było ich więcej, ale ci wyglądali mi na prawdziwych, dyskretnych gospodarzy. Kiedy Asię nazwałem „szefową” jej twarz stężała. Jedyny raz. Żeby jej tak nie nazywać, powiada. Ups. Mówię, że to z przekory, a ona, że jak zostanie bufetową, to może wtedy.

Nie dopytywałem o ich życie, podobnie jak oni nie dopytywali mojego. Byłem zaledwie parodniowym lokatorem obozowiska za stodołą, które codziennie zmieniało mieszkańców. Tyle co z Łukaszem pogadałem, w samochodzie. Trzeba było go zawieźć na posterunek do Białowieży, bo znów jakiś miejscowy świrus groził, że mu spalą chałupę. Więc trzeba było przynajmniej zarejestrować, na wszelki wypadek, że obywatel zgłaszał itd. W Białowieży mój pasażer-biedaczyna stanął na schodkach pod daszkiem, przed zamkniętymi drzwiami posterunku. Za szybą widniał numer kontaktowy. Chłopina przez piętnaście minut spowiadał się telefonicznie jakiemuś sfinksowi z centrali w Hajnówce czy w Białymstoku, a ja w tym czasie słuchałem, jak za budynkiem biesiaduje policyjny grill.

No. Tośmy w drodze tam i z powrotem trochę pogadali: a skąd, a co, a dlaczego.

***
Tych troje ludzi wynajęło w maju maleńkie, biedniutkie i nieczynne gospodarstwo bez domu mieszkalnego, ale z paroma drewnianymi komórkami, chlewikiem i stodołą pokrytą eternitem, a w bonusie… z samotnym bocianem na dachu. Patrzyłem ubawiony, jak ze swojego gniazda młody kawalerski wypłoch z ciekawością obserwuje mocowanie radaru tych-wszystkich-intenetów do ledwo żywej konstrukcji stodółki. Będzie miał o czym klekotać nad Nilem.

***
Jak się zajeżdża asfaltówką do Pogorzelców, to od drogi widać ledwo żywy płotek z ledwo żywymi wrotami. Na sztachetach przyczepione plakaciki z wezwaniami do czynu. Ale deszcz i słońce robią swoje, więc oferta reklamowa w sprawie przechodzenia do historii bardzo szybko blednie.

Tuż za płotkiem, na wąziutkim trawiasto-błotnistym placyku, po lewej dwa toi toie, po prawej – wśród sprzętu rolniczego, którego rdza pamięta czasy imperialistycznej stonki ziemniaczanej – kilka samochodów, wśród których moja meganka prezentowała się jak lexus.

Dalej, za toi toiami po lewej, ciąg komórek: składzik na różne różności, potem chyba-kurnik, w którym urządzono biuro z dizajnem czerpiącym z najnowszych trendów za milion dolarów, czyli surowe, w miarę heblowane deski stołu i kilka krzeseł, potem chyba-chlewik, w którym właśnie urządzano bezpruderyjne prysznice, potem dziupelka-spiżarnia. Dziupelka przylega do ażurowej stodoły z desek naturalnie wytrawionych (takie deski to kolejny milion). Na wpółotwartych wrotach cierpliwie wymazany na tekturze regulamin po polsku i angielsku. Co należy, a czego nie należy w tym miejscu. Że nawet piwa nie należy. Nawet małego. A z paleniem to wyłącznie za stodołą, przy popielniczce. Acha, pomyślałem sobie, przechodzenie do historii ma swoje małe, chwilowe utrapienia. Napisano również, aby nie gadać niepotrzebnych rzeczy, jak przyjadą media. Amen, pomyślałem sobie. Nie gadać niepotrzebnych rzeczy. Gdyby tak w ogóle, w życiu, nie gadać niepotrzebnych rzeczy?! To byłby dopiero regulamin! A jednak mimo regulaminu, Ania, Asia i Łukasz niech mi wybaczą, że uznałem za potrzebne odezwać się. Jednak zagadać, choćby w tej pisemnej formie, i tym samym wyrazić im podziękowanie.

Zanim się wejdzie do stodoły-salonu, warto rzucić okiem na prawo, na sporą sztrajfę z napisem „RUN FOREST RUN”, który widać nawet z asfaltówki. Kiedy zajechałem meganką, to na ten widok mało się nie rozbeczałem. Wrażenie zakłóca stojący pod forestem szereg kubłów na śmieci. Ale nie to, że tam stoją. Porządek musi być, to jasne. Stresa na kubły złapałem później, kiedy Łukasz wieczorem przy ognisku zaczął tłumaczyć zebranym debilom-ekologom, co do czego należy wrzucać! Maturę mam, myślałem sobie, ale z wykładu mało skumałem i do dzisiaj przeżywam, że woreczka herbaty Liptona nie wrzuciłem tam, gdzie trzeba i czy nie należało jednak oddzielić drucik spinacza i dać go do metali lekkich, a karteczkę z Liptonem do papieru?

Jeszcze bardziej po prawej od „RUN FOREST RUN” zgrabny brezentowy daszek na palikach. Pod nim kuchnia na butle gazowe, sterta kubków i talerzy, kaw, herbat i przypraw oraz skomplikowany system miednic z coraz mniej brudną zimną wodą do mycia naczyń.

Obóz dla Puszczy serwuje wyrafinowane dania wegańskie z dyskretnymi odstępstwami wedle klasycznej, bo gombrowiczowskiej zasady skoro wiesz, że czegoś nie należy, to sobie pozwól. Karta menu zmienia się spontanicznie. Zapamiętałem owsiankę z rodzynkami, pomarańczami i cholera wie jakim cynamonem przyprawioną. Zdaje się, że akurat taki trafił się śniadaniowy, którego nie należy mylić z królową wieczornych degustacji. Zgłosił się wieczorem przy ognisku, wstał harcerz o szóstej rano i uszykował.

Stodoła. Szeroki, klepiskowy przejazd środkiem i wrota na drugą stronę. Po lewej – ubita sterta siana, gdzie nocują beznamiotowcy, środkiem klepiska stoły do jedzenia i narad, po prawej – klubik. Kolejny dizajnerski milion.

Za stodołą wąziutkie poletko do biwakowania. Jadąc panoramą po granicach od lewej do prawej, to wypadało następująco: pod ścianą stodoły, w cieniu krzaczorów czarnego bzu, wykopany dół kompostownika, potem dwa świerczki i klub palacza z zamontowanym sprężynowym siedziskiem od jakiegoś siewnika oraz z puszką po zielonym groszku w roli popielniczki (co akurat jest trochę wtórne wobec pop-artowskiego Warhola), potem rozłożysty namiot właściwej królowej kuchni wraz z roztytą i jazgoczącą Pusią oraz dodatkiem w osobie maleńkiego męża, który wyłaniał się z pałacu mniej więcej na Anioł Pański, ale nie wcześniej niż Pusia została wyczesana i ozdobiona przez królową kuchni nową kokardką. Za pałacem – surowa pałatka milczącego pana z brodą i prawdziwym psem. Kraniec posesji wyznaczał rachityczny płot. Za jago sztachetkami rozpościerało się morze łąk ograniczone czarną linią Puszczy. W prawnym narożniku poletka – dawna sławojka. Tuż przed nią rozbiłem namiocik. Dziwne, że w tej ciasnocie nikt nie skorzystał z przyjaznej stertki przegniłego siana jako miejsca na legowisko? Pojąłem dopiero w nocy, że pamięć Sławoja-Składkowskiego czczono za ścianką mojego namiociku dosłownie jeszcze chwilę temu, a toi toie ulokowane na froncie posesji były równie świeżym pomysłem gospodarzy, jak osobiście obserwowany montaż radaru zwiastującego zasięg tych-wszystkich-internetów. Krótko mówiąc, ze sławojki jechało bardziej i trwalej niż najgorszy hejt.

Cała prawa strona oraz wewnętrzne skrawki poletka to zwijane i rozbijane namiociki eko-terrorystów. Razem jakieś dziesięć, dwanaście sztuk. W centrum ławeczki wokół ogniska.
 
No. I tak to wyglądało na początku lipca. Lało… z przerwami na przegrupowanie się chmur.

***
Harwestery to monstra, które żniwują las jak kombajn pszenicę. Lasy Państwowe ministra Szyszki rzuciły na front w Puszczy aż cztery takie smoki. Z całej Polski ściągnięto posiłki Straży Leśnej. Każde województwo wystawiło reprezentację najlepszych ludzi w zielonych moro. Pilnują, żeby nikt do lasu nie właził i nie gapił się, i nie tracił koncentracji. Dla bezpieczeństwa. Bo tak, jak stonka ziemniaczana była kapitalistycznym wrogiem komunizmu, a bobry są przyczyną wylewania Wisły, tak kornik drukarz został mianowany głównym islamistą pisowskiej Polski. Kornik potrafi tak wydrukować drzewo, że będzie sobie stało i stało, aż nagle zwali się na Bogu ducha winnego obywatela naszej Ojczyzny, który akurat w tym miejscu będzie podziwiał piękno przyrody. I bęc…

Gdyby wycinka polegała tylko na chciwości! Gdyby polegała tylko na chamskim wyrębie drewna, a Puszcza aż się prosi, aby w tym mateczniku rżnąć! Jak Niemcy w 1915! Niemcy zbudowali nawet kolejkę wąskotorową do wywozu towaru. Ale wtedy zmiłował się jakiś niemiecki botanik. I zatrzymał.

Gdyby to tylko chciwa oligarchiczna struktura państwa w państwie, którą są Lasy Państwowe! Gdyby tylko tak było, Lasy Państwowe grzeszyłyby śmiertelnie wedle uniwersalnego „nie kradnij”. Lasy Państwowe grzeszą śmiertelnie. A ludzie, którzy dowodzą Lasami Państwowymi grzeszą gorzej niż biblijnie i śmiertelnie. Grzeszą zupełnie najgorzej. To przypadek specyficzny i lokalnie polski, podlany ciemną, złowrogą filozofią. Lasy Państwowe po likwidacji wszelkich niezależnych ciał nadzorczych złożonych z naukowców i leśników (patrz: identyczna afera z Trybunałem i Sądem Najwyższym) wstają z kolan i czynią sobie Polskę poddaną. Sądy Ziobry to małe miki. Ustawodawstwo Szyszki jedzie bez trzymanki. O lasach, o drzewach, o myśliwych. Lasy Państwowe mogłyby przecież po cichu wyrżnąć swoimi harwesterami połowę swoich zasobów i pies z kulawą nogą by tego nie zauważył. Kasa by się zgadzała. Ale nie. Minister Szyszko wziął sobie za punkt honoru, aby dać popalić genderom z Unii Europejskiej i zielonym nazistom. Tego ostatniego terminu nie wymyśliłem. Wprowadził go do obiegu ksiądz profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego na naukowej konferencji sponsorowanej przez Lasy Państwowe w gościnnych progach uczelni Ojca Dyrektora Rydzyka. Ekolodzy to ci, którzy miłują przyrodę, a ekologiści to spadkobiercy Trzeciej Rzeszy. I bądź tu mądry.

Pewne jest to, że nie o kasę chodzi, choć oczywiście przez grzeczność trudno odmawiać sowitego zarobku, ale o Ojczyznę chodzi. Harwestery wyruszyły, owszem, dla zysku, ale przede wszystkim dla Ojczyzny. Dla wygonienia tej ubecko-lewackiej piątej kolumny, która zagnieździła się w Pogorzelcach i patrzy. Podobnie jak w Rozpudzie dziesięć lat temu, chodzi o udowodnienie zafajdańcom, że raz zdobytej władzy się nie oddaje. O małostkową ambicję, o małostkowe, ciemne kompleksy i ambicję chodzi, o lęk przed światem w jego zagadce, o coś znacznie bardziej przerażającego niż biblijna chciwość.

***
Ania, Asia i Łukasz założyli w maju Obóz dla Puszczy. To ich wina. Gdyby nie oni, nie byłoby całej afery. Ich wina, poza jedzeniem wypasionej, wegańskiej owsianki, polega na tropieniu smoków, które nocują w lokalnych leśniczówkach, żeby o świcie przystąpić do żniw w innym miejscu. Wina polega na myleniu zasieków Straży Leśnej i na blokowaniu monstrów w robocie, po wcześniejszym owsiankowym przemknięciu się chyłkiem przez Straże od… brukselskiej strony.

***
To wymaga sprzeciwu. To wymaga odwagi. To wymaga cywilnej dzielności. Cywilu i cywilko, którzy i które czytacie ten tekst! Pomyślcie! Jest lato. Każdy się w kimś kocha. Ze wzajemnością lub bez. Każdy i każda ma ważne sprawy i konieczne terminy, a większość naszych spraw jest przecież istotnie istotna, a im bardziej istotna, tym bardziej egzystencjalna. A tu? Narażać się na wycisk od Straży, być spisywanym przez Policję w jakichś krzaczorach? Na dodatek jesienią wyjąć ze skrzynki pocztowej imienne zawiadomienie o grzywnie?!

Chyba dlatego ta trójka, co urządziła Obóz dla Puszczy, przejdzie do historii, a nie my, cywile i bufetowe. Gdyby nie ich owsianka, to krakowski światowy kongres UNESCO nie zająknąłby się o Białowieży, bo kongres nie wiedziałby, że coś takiego się dzieje! Ani my, cywile i cywilki, byśmy się nie dowiedzieli. A jednak światowa korporacja się zająknęła, bo ktoś wcześniej wytropił, polazł, zablokował i dał się spisać. Pani Premier Rzeczpospolitej słusznie oświadczyła dzień po uchwale UNESCO, że to żadna uchwała UNESCO, tylko kolejne zebranie kolesi przy kawie i ciasteczkach. Inaczej nie wpisałaby się w uniwersalną i przerażającą narrację skrzętnego urzędnika, który potem zeznawał w procesie, że tylko wykonywał rozkazy.

Gdyby nie „RUN FOREST RUN”, nie byłoby afery. A tak, jest afera. Bo oto umiłowana Ojczyzna jest spektakularnie zdradzana. Bo prawdziwy patriota pierze brudy we własnej dziupli, a Ania, Asia i Łukasz sprawili, że Ojczyzna postawiona zostaje pod sąd w Luksemburgu i wezwana do natychmiastowego zatrzymania harwesterów. Niech nałożone kary finansowe będą uwielbionymi! Niech będą słodkimi kolcami cierni w naszej ojczyźnianej koronie! Bliski jest dzień, gdy ostatecznie zrzucimy brukselskie jarzmo, wyzwolimy się od lewacko-antypolskiej tyranii! A Ania, Asia i Łukasz niech bulą. Bo, prawdę mówiąc, dobrze im tak. Bo po co był im ten cały dizajn z wytrawionymi deskami, zielonym groszkiem, Pusią i bocianem? I jeśli nie inaczej, to niech w ten sposób przechodzą do historii.

02-08-2017

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany walux
    walux 2017-08-25   11:20:39
    Cytuj

    to nie wymaga dzielności ani odwagi. głupota wystarczy.

  • Użytkownik niezalogowany nauczycielka
    nauczycielka 2017-08-07   15:28:49
    Cytuj

    3

  • Użytkownik niezalogowany Marcin Grodzisk
    Marcin Grodzisk 2017-08-06   03:00:55
    Cytuj

    O tym mordercy min. Szyszko - do poważnego przemyślenia przez p. Cieplaka: „W 2007 r. do wycięcia było 29 drzew z kornikiem drukarzem. Ekolodzy na lata zablokowali wycinkę – dziś martwe jest ponad 834 tys. świerków – ponad 8 proc. drzewostanu Puszczy." "Aby obecnie powstrzymać kornika – trzeba pilnie wyciąć ponad milion drzew. Jeśli to nie zostanie zrobione – znaczną część Puszczy Białowieskiej spotka ten sam los co Las Bawarski. W roku 1970 utworzono w jego części rezerwat przyrody. W 1995 pojawił się tam kornik drukarz. W imię ochrony przyrody postanowiono go nie zwalczać. Do roku 2005 korniki zeżarły CAŁY PARK NARODOWY (SIC!)." http://blog.wirtualnemedia.pl/elig/post/trybunal-sprawiedliwosci-ue-w-obronie-kornikow