AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Opowiadania bez mgiełki (3). O metaforze.

Fot. Karol Budrewicz  

Kant mówi, że udaną metaforą jest na przykład porównanie państwa despotycznego do maszyny, takiej choćby, jak ręczny młynek do kawy, gdyż i w państwie rządzonym przez despotę, i w młynku jedna ręka wprawia w ruch ostrza, które miażdżą niepowtarzalne w swych tożsamościach ziarna, aby je przerobić na ujednolicony, zhomogenizowany proszek. „Między państwem despotycznym – dowodzi – i młynkiem ręcznym nie ma wprawdzie żadnego podobieństwa, ale zachodzi ono między prawidłami refleksji nad jednym i drugim oraz nad ich przyczynowością”.

Za równie trafną metaforę można uznać arystotelesowski „badyl” jako synonim starości.

W obu wypadkach metafora „wskazuje relacje poprzednio niezauważone” i „przyspiesza ich pojmowanie”. Jest również – dzięki swej błyskawiczności – „znakiem geniuszu” oraz „największym osiągnięciem” umysłu.

Widzimy starucha i w mgnieniu oka wiemy o nim wszystko: toż to istny badyl – więdnie on i usycha, bowiem soki życiowe krążyć w nim przestają. Każda starość tak niestety wygląda. Każda starość tak, niestety, wygląda. Czy więc, gdy już zdobyliśmy się na odwagę myślenia i dokonaliśmy operacji logicznej zgodnej z prawidłami refleksji (prawidłami oczywiście absolutnymi – przywołujemy przecież samego Immanuela Kanta!), czy nie zdobyć się na odwagę działania i nie postąpić ze staruchami tak, jak z badylami, które jesienią każdy odpowiedzialny działkowiec wyrywa i pali? W tym wypadku można też powołać się na inną trafną metaforę: zauważoną przez Heinricha Himmlera analogię między społeczeństwem i warzywną grządką. I w jednym, i w drugim wypadku pomiędzy piękną, krzepką, gatunkowo sprawdzoną marchewką pojawiają się wredne, kosmopolitycznym wiatrem niesione chwasty. Wiecie chyba, co należy z nimi robić?

Zwracano nieraz uwagę na zależność światopoglądu twórcy SS od jego agronomicznego wykształcenia. To ono rodziło owe „przyspieszające rozumienie” metafory: ta selekcja ziaren do siewu, te wynaturzone chwasty, te poplony...

Bo chyba jednak ta kantowska, zgodna z absolutnymi prawidłami refleksja, nie odbywa się jednak w abstrakcyjnej przestrzeni czystego umysłu, ale zawsze w konkretnym miejscu, mianowicie w mózgu myślącego, w którym indywidualna historia jego – tak powiedzmy – „nosiciela”, zapisała takie, a nie inne połączenia między neuronami, synapsami i tym wszystkim, co tam jeszcze jest.

Tak więc metafora o analogii między młynkiem a państwem despotycznym zrodziła się w głowie konkretnego człowieka, który mieszkał w Królewcu, bardzo bał się burzy, a jeszcze bardziej psów, i sformułował popularną definicję Oświecenia. Warunkujące jego „prawidła refleksji” doświadczenie życiowe bardzo różniło się od tego, które u Adorna i Horkheimera zrodziło ich Dialektykę Oświecenia. I inne było od tego, które skłoniło Ericha Fromma do napisania Ucieczki od wolności, gdzie opowiada, jak to ziarna tęsknią do tego, aby młynek przerobił je na jednolity proszek, bowiem nie mogą sobie już dłużej poradzić ze swoją ziarnistą i kawią tożsamością.

Tak, jestem badylem i na co dzień obserwuję, niekiedy ze smutkiem, niekiedy z sarkastycznym rozbawieniem, dokonujące się w moim ciele objawy usychania, drewnienia i więdnięcia. Owszem, to mnie łączy z badylem Piprztyckim i łączyło do niedawna z badylem Baumanem. Nigdy jednak nie popadłem w takie samouwielbienie, żebym mniemał (albo i nie mniemał), że moja narastająca każdego dnia badylowatość pozwala mi z Zygmuntem Baumanem się utożsamić! A takiego właśnie utożsamienia dokonuje dzięki swemu „genialnemu przyspieszeniu” metafora.

O tej wspaniałej szybkości metafory pisał sporo niejaki Percy Bysshe Shelley, wegetarianin i ateista oraz poeta, za życia bardzo mocno przeceniany, dziś znany przede wszystkim jako mąż Mary Wollstonecraft, autorki genialnego Frankensteina (to nim, a nie, od wieków nieczytanym przez nikogo, Prometeuszem rozkowanym Percy’ego – notabene co za pretensjonalny tytuł! – zainteresowało się Hollywood, a to chyba coś znaczy).

Percy był także żeglarzem (fatalnym) i w końcu utonął podczas rejsu z Livorno do Lerici. (Latem!... W tym spokojnym bajorku, jakim jest Morze Tyrreńskie!...) Według mnie poetą był takim samym, jak żeglarzem. W jego pompatycznych i przeładowanych metaforami-obrazami wierszach aż roi się od truizmów i komunałów, które powtarzał za swoją epoką. Współczesny Jamesa Watta (maszyna parowa) i Georga Stephensona (lokomotywa) podzielał niewolniczo ich umiłowanie prędkości jako takiej i w tym sensie można go uznać – może nieco paradoksalnie – za piewcę rodzącej się cywilizacji przemysłowej. 
    
W jakieś 140 lat po śmierci Shelleya poeta Tadeusz Różewicz w kilku krótkich szkicach dokonał radykalnej krytyki metafory jako takiej i wyraził swoją nieufność wobec całej poezji skupionej na obrazie-metaforze. Powodem tego radykalizmu było między innymi osobiste wojenne doświadczenie samego Różewicza. Jako młody żołnierz AK brał udział w sierpniu 1944 roku w zgrupowaniu oddziałów partyzanckich, które miały ruszyć z odsieczą konającemu już powstaniu warszawskiemu. Brał w nim udział również mój teść, siedemnastoletni wówczas, który opowiadał, jak gorąco pragnął iść na Warszawę i zginąć bohatersko na jej barykadach. Powstańcze radio wciąż nadawało  Z dymem pożarów Ujejskiego, a teść miał głowę pełną poezji Słowackiego z jej mistyką ofiarnego stosu i potężnymi metaforami Króla Ducha. „Wieniec cierniowy wrósł w naszą skroń” – śpiewał Ujejski: każdy z was jest Jezusem a wasza śmierć zbawi świat.

Obaj, i Różewicz, i mój teść, „ocaleli prowadzeni na rzeź”. Przyszedł czas refleksji i rozliczeń. „Rozbudowany zbytnio przez poetę obraz – pisał Tadeusz Różewicz – karmiący się sztuczną, wymyśloną wyobraźnią, niszczy w wierszu lirycznym jego zawiązek, ziarno (…). Idąc za Arystotelesem, mówią poeci i krytycy, że najważniejsze jest w poezji trafne używanie metafor i ono stanowi o indywidualności i genialności poety. Wyobraźmy sobie, że odrzuciliśmy obraz-metaforę, co nam zostało? (…) W mojej praktyce obrazy często stawały się jakby zasłonami dla właściwej materii poetyckiej, która usiłowała z siebie te zasłony zrzucić. (…) Ponawiam próby i atakuję obraz ze wszystkich stron, pragnąc go usunąć jako element dekoracyjny, zbędny. W moim rozumieniu liryka współczesna byłaby stworzeniem zderzenia między uczuciem i zjawiskiem, między uczuciem i rzeczą” (Tadeusz Różewicz, Dźwięk i obraz w poezji współczesnej [w:] Przygotowanie do wieczoru autorskiego, Warszawa 1971, s. 97–100).

Jak rozumieć te ostatnie słowa? Pewnie warto otworzyć któryś z tomików poety… ale nie zrobię tego i nie będę mnożył potwierdzających mój wywód cytatów.

Przyszły mi na myśl Buty Van Gogha. Zniszczone, zużyte, rzucone gdzieś w kąt pokoju. Niema rzecz, budząca tak silne uczucia, że trudno je zamknąć w słowa. Zawsze, gdy patrzę na któreś z Butów (Vincent pięciokrotnie wracał do tego tematu), myślę o przemijaniu, pustce zostającej po odejściu każdego człowieka, o zwykłym, przeciętnym życiu, które jako jedyny dowód na to, że przecież było… przecież trwało… może przedstawić parę znoszonych butów.

Te Buty to nie metafora. To metonimia.

Ale o niej i pożytkach, jakie z jej użycia mogą płynąć dla teatru dokumentalnego, w następnym  felietonie.

04-03-2019

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: