AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Spacerować, ale którędy?

Fot. Pola Amber  

Obiecywałem Naczelnej, że ten felieton będzie o Moskwie, o kwadracie Malewicza, o awangardzie i o tym, czy awangarda (poza rozumieniem historycznym) to to, co powszechnie uznawane za awangardę czy to, co się sprzeciwia powszechnemu uznaniu, normom i gustom publiczności i krytyków. Oczywiście miałem to napisać nie z pozycji badacza kultury, historyka sztuki, teatrologa, tylko z pozycji zdziwionego praktyka(nta) teatru offowego.

Jednak nie wywiązałem się z tej obietnicy, bo rzeczywistość mnie przerosła. Chęć zrozumienia i nabrania koniecznego do przeżycia dystansu wobec ostatnich tygodni w naszym kraju zmusza mnie do podjęcia próby nazwania sobie paru zjawisk. Przede wszystkim robię to dla siebie – żeby zrozumieć, dlaczego mimo różnych obaw, pokus i rosnącego lęku, coraz pewniejsze jest dla mnie, że stąd nie wyjadę.

Najciekawsze dziś wydaje mi się pytanie, dlaczego połowa naszego narodu nie jest w stanie i – co gorsza – nie chce zrozumieć drugiej połowy. A ta druga tej pierwszej, w takim samym stopniu i emocjach. Te proporcje są czysto umowne. Mam wrażenie, że właściwie dzielimy się dziś na pięć grup, ale o tym za chwilę. Główne napięcie przebiega jednak pomiędzy dwoma obozami. I – co jest najciekawsze – dotyka wszystkie grupy społeczne niezależnie od pochodzenia, wykształcenia, pozycji społecznej czy zasobności portfela. Podział przebiega wewnątrz środowisk i wewnątrz tak jednorodnych i silnie ze sobą związanych tworów jak na przykład moja rodzina...

Jedni nie rozumieją, dlaczego to wszystko, co stanowiło zwycięstwo ich pokolenia i pokolenia ich rodziców, zostaje zawłaszczone, kwestionowane i demolowane przez drugich. Ci drudzy nie rozumieją, dlaczego dogłębne zmiany w zepsutych strukturach państwa (które według ich diagnozy wymagają terapii wstrząsowej z pominięciem obowiązujących procedur) wzbudzają tyle oporu i agresji u pierwszych. Dla pierwszych największym dokonaniem w historii naszego narodu jest ostatnie trzydzieści lat, bo stanowi zwycięstwo bez wielkiego rozlewu krwi zwieńczone realną niepodległością, swobodą poruszania się po świecie bez wstydu, że się jest Polakiem. Dla drugich historia skończyła się zaraz po drugiej wojnie światowej, a właściwie na śmierci ostatniego żołnierza wyklętego. Potem wszystkie próby przetrwania w komunie, latające uniwersytety, KOR-y, strajki i ten okropny okrągły stół (przy którym nikt z tych drugich nie siedział) są kompromisami nie do przyjęcia. Dla nich samo negocjowanie z komunistami jest haniebne, a poza tym nic, co nie jest naznaczone krwią i tysiącami grobów, nie jest godne miana historii tego narodu. Dla nich wygrana jest podejrzana, bo zawsze musi być nasycona grą, handlowaniem ideami, układaniem się i ukrytymi kompromisami. Tylko przegrana jest godna szacunku i pomników.

Pierwsi po uzyskaniu wolności za swoją ojczyznę zaczęli uznawać Europę i jej dziedzictwo kulturowe, drudzy chcą zawęzić definiowanie narodowej tożsamości do aktualnego obszaru między Odrą a Bugiem lub nieaktualnego, ale historycznego z włączeniem Kresów, Litwy i Zaolzia. Najbardziej patriotycznie umotywowani – obszar polskiej tożsamości widzieliby od morza do morza.

Dla pierwszych najgorszym okresem w dziejach Polski było wielopokoleniowe wykluczenie z Europy i zassanie przez Azję. Dla drugich wykluczenie zawęża się do przegranych żołnierzy, którzy po wojnie postanowili na własny rachunek prowadzić walkę z nowym okupantem. Tylko oni są prawdziwymi bohaterami godnymi czci i naśladowania. Pytanie, jak można naśladować dziś żołnierzy wyklętych, pozostaje bez odpowiedzi. Ta akurat sprawa dotyka mnie osobiście – nie mogę się zgodzić na wpisanie do grupy wyklętych mojego stryja Jana „Anody” Rodowicza, który po wojnie złożył broń, ujawnił się i studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej, dbając jednocześnie o pamięć swoich kolegów z batalionu „Zośka” i na wszelki wypadek ukrywając przed komunistami powstańczą broń. To, że ubecy go zatłukli w 1949 roku, to już inna historia.

Narracja narodowa w oczywisty sposób musi teraz wygrywać z narracją europejską: dziś każdy kibic wie, kto to był Pilecki, ale kto to był de Gaulle? Kwestia „naszości” jest kluczowa i decydująca w określaniu swojej przynależności do plemienia. Nowa Europa to my – broniący wartości, bez imigrantów, pedałów, liberałów, hipsterów i innych kolorowych. Jeżeli uda się taką wizję Europy obronić (ćwicząc wstawanie z kolan), następnym krokiem będzie powrót do hasła: „Polska od morza do morza”. No i żeby oddali nam w końcu Madagaskar. (Z ubolewaniem i pełną świadomością obserwuję, jak gubię tutaj obiektywizm i z próby zrozumienia czegoś ponosi mnie w sarkazm i subiektywizm).

Bardzo ciekawie zmienia się na naszych oczach semantyka niektórych symboli. Młodzi chłopcy i dziewczyny (w tym moja matka), którzy, ryzykując życiem, malowali podczas okupacji na murach Warszawy znak Polski Walczącej, nie przypuszczali, że po siedemdziesięciu latach znajdzie się on na kijach bejsbolowych w sklepach dla kibiców i miłośników wojny, którzy chcą napieprzać nimi brudasów z Azji i Afryki. I wrogów Polski. Koszulki sprzedawane obecnie w sklepach za 45 zł z jednej strony mają kotwicę z literą „P” (dla przypomnienia kotwica oznaczała „W” jak walcząca, a „P” – Polskę), a z drugiej: śmierć wrogom Polski. Pomijając drobną różnicę w przekazie (pierwotnie symbol ów oznaczał walkę o wolność, nie wołał o wymordowanie wszystkich Niemców), to dziś nie jest tak łatwo zdefiniować w wolnym kraju (jakim się wydaje ciągle nasza ojczyzna) wroga Polski. Młodzi z kijami na ulicy nie będą raczej bawić się w definiowanie napotykanych jednostek. Będą zmuszeni umówić się – na przykład ze mną – że jestem wrogiem Polski, jeżeli przypadkiem stanę po drugiej stronie ulicy.

Nagle trzeba sobie zadać pytanie, kim się jest, żeby wiedzieć, po której stronie ulicy stanąć. Albo inaczej – stojąc w oczywisty sposób po swojej własnej stronie, trzeba odpowiedzieć, kim się jest wobec tego, co się dzieje. Można się opowiedzieć właściwie tylko poprzez dwie perspektywy: co mi jest zabierane (wolność, demokracja i konstytucja) lub co należy zabrać im (przywileje, kasę, indyferentyzm religijny, układy i media). Zabrać trzeba złodziejom i oddać ludziom przyzwoitym, wyłącznie członkom własnego plemienia, bo przynależność do niego jest jedynym gwarantem przyzwoitości w tych podejrzanych czasach.

Co ciekawe, decyzja przyjęcia jednej lub drugiej perspektywy, a zatem wyboru plemienia nie wynika wcale ze spieprzonego życia, frustracji zawodowych, sytuacji majątkowej, aktywności religijnej, a przynajmniej nie w sposób dominujący. Pomijam tu polityków, którzy tymi podziałami kręcą – jedni bardzo umiejętnie, drudzy wręcz przeciwnie.

Na wstępie wspomniałem, że według mnie w naszym kraju dzielimy się dzisiaj na co najmniej pięć różnie myślących grup, chociaż dominują dwie. Trzecią grupę stanowi duża część naszego społeczeństwa żyjąca niezależnie od wojny na górze. Można oczywiście powiedzieć, że do czasu. Ale oni wiedzą, co robią, i wiedzą, jak to robić. Chodzi o lokalne społeczności, które we współpracy z wybranymi przez siebie lokalnymi władzami realizują swoje pomysły, projekty i walczą, żeby pieniądze podatnika były kierowane na rzeczywiste potrzeby miejscowych. Wyglądają na szczęśliwych: widzą, jak polepsza im się jakość życia, pilnują inwestycji, organizują swoje imprezy i realizują małe projekty – często za unijne pieniądze. Jeżdżę trochę w różne miejsca i takich właśnie ludzi spotykam. Są otwarci, tolerancyjni, mają poczucie humoru, kłócą się między sobą, ale dla ludzi z zewnątrz są mili i nie pytają o przynależność, orientację i pochodzenie. Nie chcą wyjeżdżać z miejsc, w których żyją. I nie chcą gadać o polityce.

O grupie czwartej nie będę dużo pisał, choć jest spora. To ci, którym jest wszystko jedno. I dlatego mnie w ogóle nie interesują. Całe życie zajmowałem się tylko tymi, którym nie jest wszystko jedno.

Piątą grupę stanowią politycy i ich zaplecza. Ale o nich piszą wszyscy – dużo bardziej dociekliwie, niż ja mógłbym. Poza tym wbrew pozorom oni są średnio ciekawi. To grupa graczy, którzy mówią tym samym językiem: niezależnie, czy to jest restauracja Sowa, czy Nowogrodzka.

Wracając do mojego pytania: co decyduje, że już wiem, że nie chcę rozmawiać, że po drugiej stronie przestaję widzieć partnera, że jest tylko jedna – moja racja i że na pewno się nie mylę? U źródeł postawy, która każe wybrać mi stronę barykady musi być świadoma lub nieświadoma decyzja, kim jestem. Czy jestem Polakiem, Europejczykiem czy (tylko) sobą? Czy w pierwszej mierze sobą, a potem Polakiem i Europejczykiem na równi (jak ja)? Czy jest tu miejsce na Polaka Żyda? Czy najpierw Polakiem, a potem dopiero kimś jeszcze? Czy Polakiem-katolikiem, a inne to tylko pochodne? Czy jestem obywatelem świata i na równi czuję się odpowiedzialny za polskich górników, jak i za zabójcze zmiany klimatyczne na naszej planecie?

Okazuje się jednak, że nie każdy, kto się czuje Polakiem, nim jest. Myślałem, że mówienie, a przede wszystkim myślenie po polsku, plus miejsce zamieszkania oraz wewnętrzne poczucie przynależności do tej nacji jest wystarczającym komponentem polskości i tożsamości narodowej. Ale dowiedziałem się niedawno, że wśród wrogów ojczyzny jest niebezpieczna grupa polskojęzycznych liberałów. Nie wiem do końca, czy jestem liberałem (desygnat tego słowa przesunął się ostatnio z wolnorynkowców bardziej w stronę wolnomularzy), ale na pewno mówię i myślę po polsku. Czy w nowej narracji polskość przysługuje tylko tym, którzy gotowi są oddać swoje życie za ojczyznę? Gdzie się taką gotowość w czasach pokoju zgłasza i kto wydaje taki certyfikat? MSWiA czy MON?

W gmatwaninie nowomowy, przekleństw przechodzących płynnie w modlitwę lub hymn i z powrotem coraz trudniej rozróżnić polskość od polactwa, patriotyzm od masturbacji, swojskość od kołtuństwa, religijność od dewocji, służbę bożą od robienia szmalu, otwartość myślenia od niemyślenia wcale, własną wygodę od braku odpowiedzialności, tolerancję od obojętności, szukanie sprzymierzeńców od szukania wrogów, poczucie misji od krucjaty, poczucie wspólnoty od poczucia osaczenia.

Ktoś mi bliski, kto się zaczął w tym gubić i zwyczajnie bać, zaproponował, żeby wyjechać do Czech, na jakiś czas albo na zawsze. Mają tam poczucie humoru i dystans do wszelkich objawów władzy. Ale nie ma mowy – mam potrzebę mieszkania wśród tych ludzi, moich przyjaciół, którzy są moją najważniejszą Małą Ojczyzną.

Zastanawiam się, co mi jest bliższe, i dochodzę do wniosku, że obie opisane formacje „jednych” i „drugich” są mi dalekie. Bliscy są mi ludzie, którzy wychodzili w lipcu w nocy na ulice, żeby być razem i którzy w oczach mieli empatię, spokój, potrzebę wspólnoty i normalności oraz brak agresji. Oni chcą gadać, są ciekawi. I ja lubię gadać, chcę coś zrozumieć. Nie lubię sądzić, oskarżać i zabierać. Lubię się dzielić i myśleć. Nie lubię krzykaczy, smutasów, cyników i nawiedzonych. Na placu Dąbrowskiego i pod Teatrem Wielkim w Łodzi w te wakacyjne noce ich nie było. Polityków do mikrofonów nie dopuszczono. Nie wiem, czy poczułem się łodzianinem czy Polakiem – ale pierwszy raz w tym mieście poczułem, że jestem z nimi wszystkimi. A było ich ponad tysiąc.

Ani ci spod Sejmu czy Pałacu Prezydenckiego, ani ci z placu Dąbrowskiego czy wrocławskiego Rynku, Majdanu nie zrobią. Ale może zmuszą resztę do gadania, do rozmowy z nimi. I przede wszystkim – miejmy nadzieję – do myślenia.

23-08-2017

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (5)
  • Użytkownik niezalogowany z prawej
    z prawej 2017-08-31   15:04:40
    Cytuj

    A sarkazm, cóż. Z pewnością pozwala coś odreagować, ale chyba jednak bardziej kopie rowy, niż buduje mosty...

  • Użytkownik niezalogowany z prawej
    z prawej 2017-08-31   15:03:42
    Cytuj

    Ciężko, oj bardzo ciężko idzie nam, Polakom, wyrwanie się z pokutującego schematu: my, Polacy, którzy rozumieją (czytaj: wiedzą lepiej) i ci zwykli Polacy, czyli upraszczając prosty lud, który wie nie bardzo, błądzi, bo przestał wierzyć swojej, przepraszam za wytarte słowo, elicie. Nie to, żebym zjadł wszystkie rozumy, ale wydaje mi się, że ten prosty lud ma swój rozum. I serce. A nawet argumenty. Wyzwaniem dla ludzi oświeconych - a chyba w szczególności dla ludzi sztuki - jest zajrzeć w to serce. I zrozumieć te argumenty. A nie - wyjeżdżać "do Czech"... To za łatwo. (Tak samo łatwo, jak użyć uogólniającego obrazka (chłopcy z kijem jako symbol "nowego patriotyzmu")).

  • Użytkownik niezalogowany z prawej
    z prawej 2017-08-31   15:02:06
    Cytuj

    Mimo wszystko, dziękuję Autorowi za ten tekst, w którym najbardziej spodobało mi się szczere: "(Z ubolewaniem i pełną świadomością obserwuję, jak gubię tutaj obiektywizm i z próby zrozumienia czegoś ponosi mnie w sarkazm i subiektywizm)". Początek mnie zelektryzował: czy naprawdę ktoś z tej drugiej strony napisze coś "ponad podziałem"? Czy wzniesie się na tyle wysoko, by zanalizować rozdartą duszę dzisiejszej Polski świeżym, czystym okiem? Dalej, jak dość szybko zauważył sam Autor, było już niestety bardziej przewidywalnie... Mimo wszystko dzięki za tę próbę, bo takich prób potrzeba nam dziś strasznie. I na szczęście tu i tam daje się je zauważyć.

  • Użytkownik niezalogowany rotus
    rotus 2017-08-26   23:05:17
    Cytuj

    Dziś w Polsce chciałabym, żeby mi było wszystko jedno; chamstwo rządzących strasznie mnie denerwuje... A najchętniej spaceruję po parkach i w lasach, spacer po ulicy - nie dla mnie...

  • Użytkownik niezalogowany hanna
    hanna 2017-08-25   15:05:39
    Cytuj

    dziękuję za tekst, Tomaszu! Poczuwam się podobnie...