AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Szczęśliwe dni: 13 marca

Fot. Karol Budrewicz  

Teatr jest sztuką ulotną. Odkrywcza myśl, nieprawdaż? Godna Słownika komunałów Flauberta. Ale nic to, pobawmy się banałem. Przedstawienie zeszło z afisza i zdematerializowało się, pozostawiając co najwyżej ślad w pamięci, czasem – mit. Najbardziej mityczne są przedstawienia, które nie doszły do skutku, na przykład Hamlet Swinarskiego. Wiemy o nim tyle, ile po śmierci reżysera opowiedzieli aktorzy, a co Żuk Opalski opublikował w książce Rozmowy o „Hamlecie”. Szczególny przypadek teatru intencjonalnego.

W szczątkowej i kalekiej formie teatr utrwalają recenzje, choć jako były recenzent wiem, że po latach te pisane świadectwa są jak kolekcja zasuszonych motyli – nie daj Boże wziąć do ręki. Fotografie? Wprawny historyk teatru potrafi z nich sporo wyczytać, owszem, ale postępuje jak archeolog, który ze skorup rozbitego dzbanka wyciąga wnioski o kształcie jakiejś minionej kultury.

Nawet zapisy video na niewiele się zdają. Zachowują ruch, ale nie ma w nich życia – nie przenoszą emocji, wzruszenia, myśli, które związane były z konkretnym czasem i miejscem. Preparaty, którymi doprawdy trudno się przejąć, jeśli nie widziało się ich na żywo. Oglądanie zarejestrowanych przedstawień przypomina sekcję zwłok. Przy pomocy pilota można zatrzymać dowolny fragment i poddać go analizie. Ta analiza ma wszelkie cechy czynności patologa, który na stole sekcyjnym wydobywa z martwego ciała ciekawy okaz serca. Tyle że to serce nie bije.

Chcąc, nie chcąc, na zajęciach z najnowszej historii teatru korzystam z nagrań spektakli, których studenci nie mogli widzieć, a ja wciąż noszę je w pamięci i, by tak rzec, w ciele. Cóż jednak z tego, że na przykład z Umarłej klasy Kantora wyszedłem jak rażony piorunem i filmowa wersja Wajdy – przecież niedoskonała – do dziś ożywia realną pamięć i ciarki chodzą mi po plecach? To jest moja reakcja, na dodatek sprzed czterdziestu lat, i mogę się z niej studentom zwierzyć, ale nie mogę jej przekazać i sprawić, żeby poczuli to samo na podstawie filmu. Jedyne, co pozostaje, to „lekcja anatomii profesora Tulpa” – satysfakcjonująca, gdy krojenie trupa choć trochę skupia uwagę słuchaczy i odrywa ich od czynności potrzebnej im do życia jak tlen: sprawdzania na Facebooku, czy jeszcze istnieją.

Tak czy inaczej nie daje mi spokoju jedno pytanie: skoro sztuka teatru jest – zgódźmy się – ulotna, to dokąd ulata? Rozważaliśmy kiedyś ten metafizyczny w istocie problem na seminarium profesora Raszewskiego. Był rok 1981, dookoła trwał karnawał Solidarności i podczas gdy myśmy byli tym karnawałem upojeni, Profesor z niezmąconym spokojem skłaniał nas do namysłu nad dawnymi rolami wielkich aktorów. Pamiętam, że wdałem się w jakieś mętne wywody, powołując się na Prousta i jego słynny opis występu Bermy, aktorki, której postać wzorowana była na Sarze Bernhardt. Sens mojego wystąpienia – jeśli zawierało jakiś sens – był taki, że po roli aktora nic nie pozostaje i nie ma się co roztkliwiać. Młody byłem i bezczelny, ale na Profesorze moja bezczelność nie wywarła wrażenia. Wysłuchał, co plotłem, z właściwą sobie uprzejmością, i podjął temat po swojemu. Oznajmił mianowicie, że role (a wraz z nimi cały teatr) nie giną bezpowrotnie. Owszem, znikają ze sceny, ale przecież trwają. „Gdzie?” – spytałem z nieukrywanym sceptycyzmem. Profesor uśmiechnął się pod siwym wąsem i rzekł po chwili namysłu, przeciągając, jak to miał w zwyczaju, słowo „proszę”: „Proooszę pana… Krążą gdzieś w przestrzeni międzygwiezdnej”.

Wtedy uznałem tę odpowiedź za mistyczny wykręt bez pokrycia w rzeczywistości, ale dzisiaj myślę o tym inaczej.

Myślę zwłaszcza wtedy, gdy po wieczornej próbie albo po zakończonym przedstawieniu teatr się wyludnia. Aktorzy, garderobiane, maszyniści poszli już do domu, dyżurują tylko portierzy. Lubię wtedy posiedzieć sam na pustej, ciemnej widowni i patrzeć na scenę, gdzie niewygaszone jeszcze światło robocze dobywa z mroku jakieś cienie i majaki. I sam zaczynam majaczyć. Oto zdaje mi się, że jest rok 1934, parę rzędów przede mną siedzi Leon Schiller i reżyseruje Dziady. Asystent donosi kolejną kawę, bo próba trwa już prawie dobę i przekazuje uwagi Pronaszki –  reżyser i scenograf, obrażeni na siebie, komunikują się przez asystenta. Na scenie zbudowanej z jakby wzburzonych podestów, pod trzema wyniosłymi krzyżami, umordowany tłum statystów ćwiczy wciąż ten sam układ, a Józef Węgrzyn ziewa i klnie Schillera na czym świat stoi. Mityguje go Edmund Wierciński. Patrząc wielkimi rozżarzonymi oczami mówi: „Józiu, daj spokój, przecież to jest genialne, genialne!”. Tymczasem Szyfman siedzi na piętrze, w swoim gabinecie i rachuje: ile lżejszych sztuk trzeba wystawić, żeby te genialne Dziady się zwróciły?

Tak było, czy nie tak było – bez znaczenia. Minęło. Gdzie się podziało? Tamta energia, tamten pot, tamte nerwy? A gdzie się podziały soczyste uwagi Dejmka, które aktorzy znosili z pokorą, a może nawet z podziwem dla ich językowej inwencji („Pani chodzi po scenie jakby pani p… pajęczyną zarosła”). A dym z papierosów, które Dejmek palił jeden za drugim i pety wrzucał do stojącego obok reżyserskiego pulpitu wiadra z wodą? Gdzie ten dym uleciał?

Może to metafizyka, jak chciał Raszewski, a może fizyka? Jeśli dobrze pamiętam ze szkoły, energia nie ginie, tylko zmienia postać. Może z tych cząstek wydatkowanej kiedyś energii składa się ów „teatr ogromny”, który śnił Wyspiański: „wielkie powietrzne przestrzenie / ludzie je pełnią i cienie”?

Z przewagą cieni, niestety.

13-03-2017

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (7)
  • 2017-04-20   00:33:34
    Cytuj

  • Użytkownik niezalogowany Grzegorz Walczak
    Grzegorz Walczak 2017-03-21   03:15:01
    Cytuj

    Panie Januszu, proszę mi wybaczyć, że jestem nieprzytomny. Zwykle rozróżniam braci, zwłaszcza jak ich znam. W przeddzień mojego tu wpisu spotkałem się z panem Wojtkiem po mojej sztuce "Obłoczni, czyli Sen Chopina", na którą się wybrał do BOK na ul.Goldoniego i gwarzyliśmy z nim w towarzystwie Olgierda Łukaszewicza i Henryka Talara, którzy grają w tej mojej fantazji chopinowskiej. Stąd pewnie mój podkorowy błąd. Oczywiście wszystko, co napisałem, odnosi się do Pana tekstu.

  • Użytkownik niezalogowany pomylona
    pomylona 2017-03-15   23:13:17
    Cytuj

    Majcherki niestety się mylą. Tak to jest jak obaj uparli się zajmować teatrem. //////////////////////////////////////////////////////////////////////////////Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania: jeden plus jeden jako liczbę: w zasadzie dwa, ale dla niektórych jeden.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2017-03-15   21:53:03
    Cytuj

    teatr trwa tylko i wyłącznie w słowie - o teatrze, czyli w pamięci, którą krytyka najczęściej manipuluje dla różnych interesów i korzyści. Ale wraca - opowiadany z pamięci przez świadka (który umie opowiadać). czyli koło się zamyka, bo powstał też z oracji

  • Użytkownik niezalogowany Od autora:
    Od autora: 2017-03-15   14:22:29
    Cytuj

    Szanowny Panie Grzegorzu, Bóg zapłać z dobre słowo, tyle, że ja jestem Janusz, a nie Wojtek. Pozdrawiam, JM

  • Użytkownik niezalogowany Grzegorz Walczak8
    Grzegorz Walczak8 2017-03-15   12:32:46
    Cytuj

    Panie Wojtku, to bardzo piękna opowieść - poezja teatru, metafizyka teatru i cienie Wielkich, którzy w nas, więc istotnie - nie ulecieli. Ale potrzebne są tego typu przekazy, żeby się chciało żyć kulturą, żeby się nią mogło żyć.

  • Użytkownik niezalogowany Grzegorz Walczak
    Grzegorz Walczak 2017-03-15   11:33:23
    Cytuj

    Napisałem komentarz do Pana Wojtka gdzie ten komentarz jest.Pozdrawiam