AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Szczęśliwe dni: 25 września

Fot. Karol Budrewicz  

Wakacje miałem urozmaicone: Radziejowice, następnie wypad na Ursynów – do szpitala, a potem znowu Radziejowice, gdzie straszyłem znajomych i nieznajomych gości okazałym opatrunkiem na szyi. Gdy kto pytał, mówiłem, że zaciąłem się przy goleniu.

(Nawiasem mówiąc, trafiłem na chirurga-teatromana. Zanim wziął mnie pod skalpel, zrobił rutynowy wywiad. Dowiedziawszy się, gdzie pracuję, oznajmił, że, owszem, bywa w Teatrze Polskim i znajduje w tym upodobanie. Chwalić Boga, że nie zatrudnia mnie jakaś bardziej nowoczesna scena. Dałem mu wizytówkę, zachęcając, żeby zadzwonił, jeśli będzie chciał się do nas wybrać. Może temu gestowi zawdzięczam, że dziabiąc mnie, nie poderżnął mi gardła, choć i tak wyglądam, jakby Tatar od Sienkiewicza zrobił mi kęsim, kęsim).

Do Radziejowic pojechałem z nadzieją, że wypocznę, zaopatrzywszy się w to, co tygrysy i misie lubią najbardziej, czyli w torbę kryminałów i „małe co nieco”. W chwilach wolnych od lektury musiałem jednak, mocno instygowany, pisać i, jak mawiał Gustaw Holoubek, niepostrzeżenie wyszła z tego pokaźna książka, której współautorem jest mój druh serdeczny, Tomasz Mościcki. Przezywałem go Gozdawą, a on odpłacał mi się Stępniem. Gdyby ktoś nie wiedział, to wyjaśniam, że duet Gozdawa–Stępień przez długie lata sprawował dyrekcję teatru Syrena.

Gozdawa wprawdzie nie stał nade mną jak kat, bo komunikowaliśmy się telefonicznie i mailowo. Tylko czasem wpadał skontrolować, czy się, jak to mam w zwyczaju, nie lenię, bo on tymczasem w pocie czoła harował w Warszawie, siejąc postrach w stołecznych archiwach. Ale nawet przez telefon mnie terroryzował. Najpierw pytał, niby z troską, o stan mojego zdrowia, ale ledwie zdałem pośpieszne sprawozdanie, z właściwą sobie surowością dociekał, ile mam już urobku. Niech mu Pan Bóg odpuści. Na co jest zresztą duża szansa, bo Gozdawę poniosło do Grecji, na świętą górę Atos, gdzie jak ten anachoreta umartwia się w klasztornej celi o chlebie i wodzie. Ja tymczasem robię ostatnie korekty.

Nad książką pracowałem, leżąc na leżaku, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym. Co jakiś czas zjawiał się Maciej Prus ze swoim psem Largo, zagadując: „O, widzę, że pan pisze, to pewno nie pójdzie pan na spacer”. „A jakże, pójdę” – zrywałem się ochoczo, odkładając na bok burzliwą historię Dziadów Dejmka (bo o tym jest książka – w listopadzie minie pięćdziesiąt lat od premiery).

Largo uganiał się wesoło po parku, a my statecznym krokiem chodziliśmy dookoła stawu. Prus, wspierając się na znalezionym w krzakach kosturze, sypał dykteryjkami jak z rękawa i każdy pretekst był dobry, żeby wspominać, nie stroniąc od czarnego humoru. Gdy przyszła smutna wieść o śmierci Andrzeja Blumenfelda, usłyszałem anegdotę z Andrzejem Łapickim w roli głównej.

 Łapicki regularnie bywał w Radziejowicach latem, to jest w porze, którą upodobała sobie śmierć – dziwnym trafem ludzie teatru odchodzą w lipcu i w sierpniu, i na dodatek nie pojedynczo. Tak było i w tym roku: wkrótce po Blumenfeldzie umarł Janusz Głowacki – obu znałem, więc tym większy żal. Łapicki miał teorię, że działa tu reguła trzech: gdy jeden umrze, można być pewnym, że za nim pójdzie drugi i trzeci. Któregoś lata dwóch było już na tamtym świecie, więc towarzystwo radziejowickie siadało do posiłków z nietęgimi minami, a spiralę strachu nakręcały głośne rozważania Łapickiego: „Ciekawe, kto będzie trzeci”; i znaczące spojrzenie wiedzione po zebranych – na ogół w tak zwanym wieku poborowym, bo Radziejowice są tyleż domem pracy twórczej, co domem spokojnej starości.

Za dwa czy trzy dni Łapicki wpadł rozradowany do jadalni: „Jest, jest trzeci!”. Wszyscy odetchnęli.

Pewnego dnia pan Maciej nie przyszedł na obiad. Siedzimy zwykle przy jednym stoliku i nawykłem do tego, że się spóźnia. Ale minęła godzina i nic. A umówiliśmy się, że po obiedzie pójdziemy po łakocie do Biedronki. Zachodzę więc do pokoju Prusa w modrzewiowym dworku, pukam – tylko Largo szczeka. Wchodzę i zastaję znakomitego reżysera w łóżku wyraźnie cierpiącego. Spał, ale się ocknął: „Panie Januszu, to już koniec, już przyszła na mnie ostatnia godzina, ja będę ten trzeci”. I jęknął cicho a boleśnie, ale zaraz spojrzał na mnie przytomniej i zapytał, co było na obiad.

Wypytałem go o objawy (bo rodzice kierowali mnie na lekarza, a nie teatrologa) i wziąwszy Largo na smycz, udałem się do apteki. Przez dwa dni odwiedzałem chorego, przynosiłem mu posiłki i zabierałem psa na spacer. Na trzeci dzień właśnie szykowałem dla Prusa tacę ze śniadaniem, a tymczasem widzę, że on wchodzi całkiem raźnym krokiem i rozpromieniony od progu woła: „Panie Januszu, jest trzeci!” – i tu padło nazwisko kolejnej ofiary lata.

Niestety, była jeszcze czwarta i piąta – sami znajomi, w tym mój kolega ze Szkoły Teatralnej i towarzysz niegdysiejszej przygody żeglarskiej, Rysiek Faron. Albo Łapicki pomylił się w rachubach, albo taki mamy klimat.

25.09.2017

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: