AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Historia

Fot. Karol Budrewicz  

W poniedziałki napotykam w Szkole Piotra Cieplaka – w tym semestrze zaczynamy zajęcia o tej samej porze. Witamy się, przeważnie w milczeniu, bo o czym tu mówić po trzydziestu sześciu latach znajomości – o najnowszych premierach?

No, ale czasem coś tam do siebie bąkniemy na witkacowsko-gombrowiczowskiej zasadzie, niby że nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy, ale znowuż z drugiej strony – niepodobna tak stać i nic… Więc ja do niego, że fajną książkę wydał – zdążyłem ją przeczytać przed chorobą, obiecałem nawet Piotrowi, że o niej napiszę i wciąż chciałbym to zrobić: choć o jednym oku, byle tego roku…

On znowu do mnie, czy nie mam możliwości dostania się na Wycinkę. Nie mam i zresztą nic w tej sprawie nie zrobiłem; po prostu nie zamierzam oglądać Warszawskich Spotkań Teatralnych.

O ile nie w milczeniu, to na takiej oszczędnej wymianie zdań schodzą nam poranne spotkania. Ostatnio jednak Piotr wykazał nieoczekiwaną ciekawość. „Słuchaj – zagadnął – czego ty właściwie uczysz?”.

W naszej Szkole, zwanej Akademią, na tak postawione pytanie odpowiada się konceptem Leona Schillera: „Czego pan uczy?” – „Uczę siebie”. Po pierwsze jednak na taki koncept mogą sobie pozwolić koledzy z Wydziału Reżyserii i z Wydziału Aktorskiego, czyli artyści; artystą jako żywo nie jestem, nawet nie bywam. A po drugie gdybym nim był lub choćby tylko bywał, to i tak miałbym wątpliwość co do rangi i statusu mojego ja, o czym w jednej z najlepszych piosenek Agnieszki Osieckiej – Szpetni czterdziestoletni – śpiewała Magda Umer: „Chwilę jest się w siódmym niebie/ Potem wraca się do siebie/ tylko powiedz tylko powiedz gdzie to jest”.

Nie chciałem Piotra wciągać w mętny tok moich myśli, więc odparłem krótko, że uczę historii polskiego teatru od 1945 do 2000 roku. Piotr milczał, ale w oczach miał coś takiego, że dodałem: „To znaczy, że o tobie też uczę…”.

Piotra, luzaka z Opola z burzą czarnych włosów na głowie, poznałem w 1979 roku, gdy pod Salą Estradową czekał na egzamin wstępny na wydział Wiedzy o Teatrze. Ja już byłem studentem i przynosiłem herbatę dla komisji (niekiedy na specjalne żądanie dostarczałem również prąd do herbaty…). Piotr dzielnie przeszedł przez skomplikowane szczeble egzaminu (wzorowanego chyba na osławionej masakrze zwanej Lejbe i Siora, podczas której prof. Korzeniewski z pretendentów do zawodu reżysera robił mokrą plamę) i został przyjęty. Przyjaźniliśmy się przez lata studiów, potem każdy poszedł w swoją stronę.

Profesor Cieplak jest dziś łysym panem w sile wieku. Nie stracił luzu, mimo że od wielu lat należy do nader szczupłego grona najwybitniejszych reżyserów; cieszy się też sławą cyklisty. Nie opuściły go pasje twórcze, a z wiekiem zyskał nowe. Obecnie jego wielką pasją jest arboretum – sadzi, hoduje i kontempluje drzewa. Zawsze był trochę osobny…

I otóż ten mój stary i dobry kolega ma już zapewnione miejsce w historii polskiego teatru. Powstają o nim prace magisterskie i doktorskie i tylko patrzeć, jak pojawią się książki. Wyglądam ich niecierpliwie, bo mam w tej mierze własne widoki, na zasadzie: konia kują, a żaba nogę podstawia. Pisząc przez wiele lat o teatrze, pisałem również o przedstawieniach Piotra. Mam prawo spodziewać się, że w poświęconej mu monografii, jak również w stosownych syntezach przyszły historyk teatru dostrzeże moje wysiłki i umieści mnie w przypisie jako autora cytowanej recenzji. Większych ambicji w zasadzie już nie mam, taka jest moja nadzieja na nieśmiertelność: przypis.

Oczywiście raz czy drugi podejmowałem próby poważnego, to znaczy wiekopomnego zmierzenia się z jakim tematem czy postacią, ale z reguły kończyło się niepoważnie. Kiedyś na przykład zrodził się pomysł nakręcenia filmu o Dejmku. Zostałem wychowany w kulcie Dejmka i ten kult do dziś żywię, zwłaszcza że miałem możność i szczęście stykać się z Dejmkiem osobiście, a nawet wykonywać dla niego drobne prace literackie w okresie, gdy był dyrektorem Teatru Polskiego.

Około roku 1997, gdy Dejmek już stracił posadę ministra kultury, mój niedawno zmarły kolega Tadeusz Paradowicz – grał u Dejmka, a potem zajął się produkcją reklam i filmów – uznał, że Staremu, jak o Dejmku mówili jego aktorzy, należy się porządny film dokumentalny. Miałem napisać scenariusz, przy założeniu, że sam Dejmek będzie o sobie mówił do kamery.

No i zaczęła się tak zwana polka. Dejmek był oporny wobec wszelkich wywiadów i wykręcał się jak mógł. Pamiętam, jak kiedyś, gdy znał mnie już dosyć dobrze, umówiłem się z nim na rozmowę dla „Teatru”. Usiedliśmy w gabinecie Szyfmana, wypaliliśmy po jednym, drugim i trzecim papierosku, w końcu mówię: „Panie dyrektorze, to może zaczniemy” i wyciągam z plecaka dyktafon. Na obliczu Dejmka odmalowała się nieskrywana pogarda i z właściwym sobie wdziękiem walnął: „No co pan, k…, przychodzi do mnie z maszynką jak jakaś p…. z radia – niech pan weźmie ołówek i notuje”.

Bardzo się obawiałem o losy filmu. Rzeczywiście, Tadeusz dzwonił co parę dni, strapiony, że Stary, choć zasadniczo zaakceptował pomysł, nie daje się namówić, żeby usiąść przed kamerą. Zapoznawszy się z moim konspektem wywiadu, miał się wyrazić mniej więcej w te słowa: „No dobrze, jak już pan Majcherek tak bardzo mnie kocha, to niech sobie, k…., książkę o mnie napisze”.

Oczywiście, że Dejmka kochałem i do dziś myślę o nim z czułością, zwłaszcza gdy w archiwum Teatru Polskiego natrafiam na takie na przykład zdania, które wyszły spod jego ręki około 1988 roku:
Krytyków teatralnych dzielę na dwie podstawowe grupy: pindulków i pindułów. Te dzielą się na stronę żeńską i męską – więc: pindulka – pindulek, pinduła – pinduł, te zaś na najrozmaitsze podgrupy, np: pinduł różańcowy kruchciany.
Poza pindulkami i pindułami jest parę osobników piszących o teatrze, którzy jeszcze nie trafili do mojej ewidencji, wciąż jeszcze wydają się normalni i wymykają się mojej klasyfikacji. Np. pan Janusz Majcherek. Ale jest na dobrej drodze. Napisał bardzo przenikliwy i cenny artykuł o Teatrze Narodowym pod dyrekcją Krasowskich i opublikował go w „Res Publice”, wzmacniając tym faktem polityczną pozycję Krasowskich i opóźniając, konieczną przecież, zmianę dyrekcji w Narodowym. Chciał dobrze dla sprawy, a wynikło dla niej jakby źle. Byłoby na pewno lepiej, gdyby rzecz opublikował np. w „Teatrze” lub „Dialogu”. Nie będę tego wszystkiego tłumaczył, bo to wszystko dość jasne, choć zawiłe, mam nadzieję, że zrozumie mnie i Majcherek, chyba że się uprze, że nie rozumie. Jeśli tak – trafi nieuchronnie do rubryki: pinduł z miną paryską.

Tu może trzeba wyjaśnić, że „Res Publica” Marcina Króla była wtedy pierwszym pismem, które wyszło z podziemia i ukazywało się jako legalny miesięcznik opozycyjny. Ale wracam do filmu. Dejmek nas zwodził, twierdząc, że nie znosi kamery, reflektorów, studiów filmowych itd. itp. Tadeusz, chcąc Staremu wygodzić, zaproponował mu w końcu warunki domowe, to znaczy wywiad miał być kręcony w mojej kawalerce na Grochowie, za pomocą miniaturowej, zdalnie sterowanej kamery. Na tę propozycję Dejmek przystał.

Przed wyznaczonym terminem nagrania Tadeusz przywiózł sprzęt – rzeczywiście jakieś prawie niewidoczne cudo techniki, nieledwie szpiegowskie; pracę kamery zdradzało tylko migające światełko, nie większe od robaczka świętojańskiego. Ja kupiłem butlę whisky i naszykowałem wielką michę, która miała służyć za popielniczkę – Dejmek, jak wiadomo, nie wyjmował papierosa z ust, a i my z Tadeuszem paliliśmy niepomału.

W umówiony dzień Tadeusz przywiózł Dejmka odświętnie wystrojonego – miał na sobie ciemny garnitur, białą koszulę i krawat. Siedliśmy, kamera poszła. Zanim zadałem pierwsze z przygotowanych pytań, gość zaczął komentować bieżące zdarzenia polityczne i wyraźnie się rozkręcał, aż nagle wyciągnął palec w stronę kamery i powiedział: „Panie Paradowicz, tam coś miga”. Tadeusz z lekka zgłupiał, ale grzecznie odparł: „Kamera, panie dyrektorze, przecież nagrywamy z panem film”. Z kłębu dymu rozległ się nieznoszący sprzeciwu głos Starego: „To niech pan to, k…., wyłączy”.

Teraz zgłupieliśmy obaj z Paradowiczem, zaczęliśmy Dejmka przekonywać , ale nie zdało się to na nic. Zagroził, że albo wyłączymy kamerę, albo on natychmiast wychodzi.

Tadeusz coś tam przy kamerze pomajstrował, światełko znikło, Dejmek, wyraźnie rozluźniony, rozgadał się. Po jakimś czasie zorientowałem się, że kamera jednak pracuje – obiektyw jest odwrócony i rejestruje fragment pokoju, ale głos Dejmka się nagrywa.
Minęło jakieś półtorej godziny, Dejmek był już w żywiole wspomnień i anegdot i nie zauważył, że Tadeusz przy pomocy pilota ponownie naprowadził na niego obiektyw. Ostatecznie więc do dziś mam kasetę VHS z półgodzinnym zapisem wizerunku Dejmka i dwugodzinnym zapisem jego głosu. Przed laty przedstawiłem ten „film” w Łodzi w gronie aktorów Teatru Nowego wraz z opowieścią o okolicznościach nagrania. Wesoło było. I ogromnie przez to smutno.

Czy coś więcej da się z kasetą zrobić i kto by miał się tym zająć, nie wiem. Dejmek umarł. Paradowicz nie żyje. A i ja mam się nie najlepiej.

8-04-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (8)
  • Użytkownik niezalogowany Vit0
    Vit0 2015-05-11   14:16:44
    Cytuj

    test

  • Użytkownik niezalogowany Vit0
    Vit0 2015-05-11   14:16:38
    Cytuj

    test

  • Użytkownik niezalogowany Vit0
    Vit0 2015-05-11   14:13:20
    Cytuj

    test

  • Użytkownik niezalogowany Vit0
    Vit0 2015-05-11   14:13:14
    Cytuj

    test

  • Użytkownik niezalogowany Vit0
    Vit0 2015-05-11   14:13:05
    Cytuj

    test

  • Użytkownik niezalogowany Maria Dworakowska
    Maria Dworakowska 2015-04-08   22:39:17
    Cytuj

    Januszu, świetny odcinek wspomnień! Film trzeba koniecznie przegrać na płytkę DVD. Pisz, pisz, pisz. Częściej.

  • Użytkownik niezalogowany Maria Dworakowska
    Maria Dworakowska 2015-04-08   22:39:17
    Cytuj

    Januszu, świetny odcinek wspomnień! Film trzeba koniecznie przegrać na płytkę DVD. Pisz, pisz, pisz. Częściej.

  • Użytkownik niezalogowany KR
    KR 2015-04-08   17:55:07
    Cytuj

    Panie Profesorze, bez żartów! Ja mam u Pana pracę pisać, niech Pan mnie nie straszy... :-)