AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Pożegnanie Piotra Szczerskiego

 

Nie pamiętam jego spektakli z krakowskiego Teatru 38 z początku lat dziewięćdziesiątych. Chociaż przynajmniej jeden musiałem widzieć. Pamiętam afisz z zapowiedzią premiery trzech jednoaktówek Samuela Becketta. Musiałem przed chwilą sprawdzić, co to były za tytuły, bo z tamtego afisza umiem odtworzyć tylko nazwisko autora i kropki między wyrazami: Kroki. Nie ja. Kołysanka. Czarne, duże litery na białym tle. Chyba w ogóle ten plakat miał wyglądać jak klepsydra.

Plakaty Becketta zawsze powinny tak wyglądać. Czytaliśmy wtedy chyba wszyscy – trochę przed i trochę po roku 1990 – grubą czarną książkę z zebranymi dramatami Becketta w tłumaczeniu i z fascynującymi przypisami Antoniego Libery. Podejrzewam, że dla Piotra Szczerskiego ta książka stała się najważniejsza na całe lata. Na widownię Teatru 38 wchodziło się po wąskich schodach, a potem przez klapę w scenicznej podłodze. Pamiętam to wejście, a nie pamiętam nic z przedstawienia Szczerskiego. Tak czasem jest: zbyt wierne realizacje zlewają się po latach na zawsze z literkami sztuki. Chcesz przypomnieć sobie scenę – widzisz kartkę z książki.

Teatr 38 wystawiał też sztuki modnego wówczas Bogusława Schaeffera, na jego „scenariusze” drzwiami i oknami waliła publika do Teatru STU, nic więc dziwnego, że Szczerski też chciał spróbować, jak ten Schaeffer smakuje. I robił go w Krakowie, Szczecinie i w Kielcach. Właśnie – Kielce. W 1992 roku zamknął Teatr 38, do sali przy Rynku Głównym wszedł Dariusz Gorczyca ze swoimi postkantorowskimi wizjami, a Szczerski pojechał dyrektorować do Żeromskiego. Z perspektywy Krakowa była to zsyłka lub akt desperacji. Nie wierzyliśmy wtedy w robienie dobrego teatru na obrzeżach. No chyba że miał to być off. Szczerski był jednym z pierwszych dyrektorów, którzy właśnie wywodzili się z szeroko pojętego offu. Ale on gusta miał klasyczne (o ile Beckett i Mrożek już wtedy byli klasyką). Z tego powodu chyba nie udało mu się przeprowadzić Teatru 38 przez okres transformacji, taki model nie miał wtedy szans. Off grający po bożemu? Nie było na to widza, nie dałoby się włączyć w rodzący się wówczas krajowy obieg festiwalowy. Stąd te Kielce.

Piotr Szczerski dyrektorował tu przez 23 lata. Od samego początku bardzo chciał, by to był ważny teatr, ale nie zawsze, jak to się mówi, miał na tyle armat. Chociaż Sławomir Mrożek polubił wyreżyserowaną przez Szczerskiego Miłość na Krymie bardziej niż wersję Wojtyszki ze Starego czy Axera ze Współczesnego. Podczas gdy po sąsiedzku w Radomiu hulał Festiwal Gombrowiczowski i aktywowano projekt Radom Odważny, Szczerski okopywał się w tradycyjnym teatrze. Owszem, doceniano jego kieleckie Becketty, bo sięgał po teksty tego autora z prawdziwą fascynacją. Nie podobał mi się wówczas jego teatr, zaintrygowały mnie dopiero Wdowy, w których Szczerski-reżyser obsadził się w roli Pana Drugiego. Grał lowelasa w skórzanych portkach jakoś tak młodzieńczo, artystowsko i nonszalancko, aż przez chwilę myślałem, że parodiuje siebie. Zaskoczył mnie pierwszy raz, kiedy wystawił Macicę Marii Wojtyszko.

Reżyserzy z jego pokolenia, którym pod bokiem przydarzyła się rewolucja „młodszych zdolniejszych”, a potem inwazja nowego pokolenia polskich dramatopisarzy, mieli do wyboru trzy rozwiązania. Pierwsze: walka z młodym teatrem w słowie i na piśmie. Drugie: osobisty zwrot ku nowemu repertuarowi, ale wystawianie go wedle starych recept. Trzecie wreszcie: zrobienie miejsca młodym, jednak bez rezygnacji z własnych gustów i przekonań. Piotr Szczerski wszystkie te modele wypróbował na sobie. Ciężka choroba sprzed paru lat pomogła mu tym przewartościowaniu. Kiedy wrócił do teatru, Radosław Rychcik był już po premierze Samotności pól bawełnianych, spektakl jeździł po polskich i światowych festiwalach. O Teatrze Żeromskiego było głośno. Przypuszczalnie Szczerski zrozumiał wtedy, że otwarcie na młodych reżyserów i radykalną estetykę opłaci się wszystkim. Młodzi zyskają kolejną scenę, a on nie będzie musiał obsadzać się w roli reżyserskiej lokomotywy repertuaru. I tak kolejne sezony to spektakle Weroniki Szczawińskiej, Julii Mark, Eweliny Marciniak, Evy Rysovej, duetu Rubin-Janiczak, Michała Kotańskiego… Rychcik wracał na scenę Żeromskiego jeszcze dwukrotnie, przez chwilę drugim po szefie był w kieleckim teatrze Piotr Sieklucki.

Szczerski wymyślił idealny repertuarowy układ dla prowincjonalnej sceny. Kielecki teatr mógł sobie pozwolić zwykle na pięć premier w sezonie. Dwie z nich dyrektor oddawał młodym: niech eksperymentują, szaleją, szukają. To był łup dla krytyki i młodych widzów, towar festiwalowy. Dwie kolejne premiery musiały dla równowagi być z nurtu teatru psychologicznego i komedii obyczajowej. Czasem jedno z tych miejsc zajmowała pozycja klasyczna. To były spektakle zrealizowane z myślą o widzu lokalnym, solidne, dobrze grane. Za reżyserię odpowiadał zwykle sam Szczerski lub Katarzyna Deszcz. Piątą pozycją z repertuaru stawał się wtedy spektakl kabaretowy, farsowy, muzyczny lub dziecięcy, zależy, na co akurat było zapotrzebowanie.

Model Szczerskiego godził wszystkie interesy i zapotrzebowania. Teatr Żeromskiego był jednocześnie sceną poszukującą i tradycyjną. Prowokował i bawił kieleckiego widza. Uczył otwartości na oba nurty, pokazywał, że mogą one koegzystować w ramach jednego teatru. Skutkiem ubocznym było jedynie to, że zespół podzielił trochę na dwie grupy aktorskie: tych, co grali u „nowoczesnych” i tych, co trzymali bardziej psychologiczno-komediowy repertuar. Ale w ostatnich sezonach ta mała wyrwa była już powoli zasypywana.

Taki logiczny i prosty zarazem system mógł wymyślić i utrzymać jedynie dyrektor praktyk i pragmatysta, a nie ideolog. Szczerski to był dyrektor, który znał miasto i ludzi, którzy w nim rządzili, rozumiał teatr i jego widownię. Bardzo mi się podobał ten kielecki balans estetyk.

W grudniu ubiegłego roku widziałem go ostatni raz na debacie o Stefanie Żeromskim, zorganizowanej po spektaklu Dzieje grzechu. Szczerski otworzył panel happeningiem polegającym na wyniesieniu popiersia pisarza z holu i zastąpieniu go portretem. Był to jego dość absurdalny komentarz do przegranych dopiero co starań o zmianę patrona teatru z Żeromskiego właśnie na Sławomira Mrożka. Dyrektor, w jakimś akcie sadomasochizmu ucharakteryzowany na autora Syzyfowych prac, siedział w surducie i z doklejoną brodą na krzesełku za naszymi plecami i bawił się sto razy lepiej niż wszyscy paneliści razem wzięci.

Do Mrożka i Becketta dodał ostatnio trzecią fascynację – Hanocha Levina. Levin, którego odnalazł, czyli Jakiś i Pupcze, był ponurym antymusicalem o impotencji, beznadziei i śmierci. Cały Levin jest o umieraniu, ale Szczerski dołożył jego upokorzonym przez życie i ciało bohaterom jeszcze puentę w postaci Holokaustu. Pisałem o tym dramacie do programu spektaklu i cały czas obiecywałem reżyserowi, że zaraz dojadę, obejrzę, nadrobię. Nie zdążyłem. Przedstawienie Jakiś i Pupcze dostało główne nagrody na Festiwalu Talia w Tarnowie, kompletnie przepadło na krakowskiej Boskiej Komedii, ale na pewno przywróciło Szczerskiemu wiarę, że jest w stanie rozmawiać z dzisiejszym teatrem, że wcale nie musi być na bocznym torze jako reżyser. Myślał podobno o kolejnym Levinie, tuż przed śmiercią skończył pracę nad Kordianem.

Jest taki rodzaj artystów, który o wybitność ocierają się w chwili kapitulacji, konieczności przeorientowania swojego gustu, wizji teatru, typu kontaktu z innymi twórcami. Piotr Szczerski właśnie czegoś takiego dokonał: przełamał w sobie nieufność i zaakceptował nowy teatr. A potem pomagał mu, jak umiał.  To piękne, że pozwalał młodym reżyserom mówić własnym językiem. Że realizował taki model teatru, w którym mogą się zmieścić bardzo różni reżyserzy.

I to jest jego prawdziwy testament.

Panie Piotrze, to już. Pewnie tam gdzieś w teatralnej poczekalni między światami milczycie sobie od paru dni z Mrożkiem. Przy barze na wysokim stołku siedzi stary Beckett z twarzą jak ze zmiętej i na powrót rozprostowanej gazety porannej. A dalej w tymczasowej sali prób na polowym łóżku leży zawinięty w koc i podłączony do kroplówki chory Levin. On tam z tego łóżka dalej coś reżyseruje i nawet widać cienie jego aktorów. Po tamtej stronie nic już nie boli, ale dalej się choruje. Tylko na coś innego niż tutaj.

1-06-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: