AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Spotkanie z ciekawym człowiekiem: Raczak i Krukowski – od pierwszego wejrzenia

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
Lech Raczak  

Kultura studencka pierwszej połowy lat siedemdziesiątych miała dla mnie – licealisty z dużego miasta – powab wysoce, idealistycznie, podniośle, definitywnie kontrkulturowy. Obok szczątkowych, mocno spóźnionych wieści o nowojorskich i londyńskich triumfach Hair i Oh! Calcutta! łapczywie połykałem równie szczątkowe telewizyjne migawki z FAMY. Tyle że na przykład o wrocławskim Międzynarodowym Festiwalu Teatru Otwartego nie wiedziałem nic, a nazwa Teatr Ósmego Dnia brzmiała w moich uszach niby swojsko, acz odlegle, choć siedziba tego zespołu znajdowała się mniej więcej pół kilometra od mojej szkoły. Do dziś zastanawiam się, czemu pod mą młodzieńczą czupryną nie pojawiła się myśl, żeby wybrać się na spektakl Jednym tchem. Trudno mi powiedzieć, czy wymagam zbyt wiele od siebie – ówczesnego nastolatka, czy nie, bo przecież na pewno spora liczba moich rówieśników nawiedziła wówczas klub „Od Nowa”, obejrzała to przedstawienie i być może odmieniła dzięki niemu swoje życie.

W każdym razie, gdy dostałem się na studia (co w moim głębokim odczuciu nareszcie upoważniło mnie do czynnego uczestnictwa w studenckiej kulturze), natychmiast zgłosiłem się w ramach tzw. „naboru” do Teatru Nurt, owianego legendą reżyserskich sukcesów Janusza Nyczaka, z polską prapremierą Operetki Gombrowicza na czele. Umiejscowiłem także prowadzony przeze mnie licealny kabaret w strukturze uniwersyteckiego pionu kultury SZSP, przez co automatycznie stał się on kabaretem studenckim.

Niestety, pierwsze trzy lata uczestnictwa w tym ruchu były dla mnie sporym rozczarowaniem. Sama robota nad spektaklami, a zwłaszcza nad kabaretowymi skeczami była w porządku – bardziej ta druga, bo to ja byłem szefem (tzn., pardon, liderem kreacji zbiorowej), ale mocno dał mi się we znaki Wielki Brat ze swymi wszechobecnymi TW. Najpierw okazało się, że jestem, jako kierownik zespołu, odpowiedzialny za puszczenie w czasie kabaretowego turnieju wydziałowego kilkudziesięciu słów niezaakceptowanych przez cenzurę (na widowni było kilkanaście osób, więc stwierdziłem, jakże lekkomyślnie, że nic nam się nie stanie, jeśli je wypowiemy; cóż, miałem 19 lat). Potem, dzięki szeptanej, tajnej-przez-poufnej informacji dowiedziałem się, że Wielki Brat miał do nas pretensje także o „nielegalny”, zamknięty występ dla wyselekcjonowanej grupy ludzi z teatru studenckiego. Tekst tego występu przeszedł co prawda przez cenzurę, ale najwyraźniej czasy się zaczęły zmieniać (była wiosna 1975 roku, krótka „odwilż” gierkowska odchodziła w niepamięć) i parodia obrad Biura Politycznego KC PZPR napisana w formie narady wodzów indiańskich językiem zaczerpniętym z powieści Karola Maya była już be, nawet jeśli była ocenzurowana, a występ był zamknięty, nieoplakatowany, dostępny tylko dla wybranego grona znajomych.

Tak oto pobrałem (bardzo praktycznie i dojmująco) przykrą, choć w sumie oczywistą wiedzę, że Wielki Brat jest wszędzie i gdzie jest was dwóch, tam On jest tym trzecim. Afera związana z niecenzuralnymi kilkoma zdaniami była jakoś dziwnie rozdmuchana (może dla stanowczego podkreślenia, że „odwilż” jest już passée?), na szczęście dzięki życzliwości oraz przytomności umysłu prorektora do spraw studenckich UAM uniknęliśmy poważniejszych konsekwencji. Ale uraz pozostał, a zapał do czynnego uczestnictwa w kulturze studenckiej zdecydowanie mi osłabł. Nie na tyle jednak, żeby ze wszystkiego natychmiast zrezygnować.

W marcu 1977 roku pojechałem więc na Festiwal Studenckich Teatrów Debiutujących START w Bydgoszczy z ekipą pewnego poznańskiego teatru (już nie Nurtu). Pojechałem właściwie wbrew swojej woli, jako że byłem w ostrym konflikcie z kierownikiem tej grupy, bardzo sprawnym menedżerem, ale kiepskim artystą. Po dłuższych przepychankach postanowiłem odejść z zespołu. „Zasadniczo, pobieżnie” był to krok mało koleżeński, bo przedstawienie było gotowe, a kwalifikacja na festiwal zapewniona, tyle że konflikt był jawny, otwarty i rozsadzał zespół.

Wtedy mój adwersarz, zdeterminowany, aby za wszelką cenę pokazać spektakl na STARCIE, posłużył się nie tylko prośbą, ale i groźbą. Okazało się to wszystko razem skuteczne, w związku z czym zostałem zobowiązany, by stawić się w Bydgoszczy i zagrać, a odejść mogłem dopiero po stawiennictwie i zagraniu.

No i bardzo dobrze się stało! Jak napisałem gdzie indziej (w książce To się czasem zdarza), dopiero podczas STARTU „zdałem sobie w pełni sprawę, że mam do czynienia z niezwykłym, ogólnokrajowym środowiskiem, które wolność ekspresji łączy z wolnością dyskusji, tworząc przy tym fascynujące, awangardowe dzieła. Festiwale są jego świętami, czymś na kształt karnawału połączonego z intelektualno-artystyczną biesiadą, gdzie spotyka się setki podobnych sobie ludzi, dla których oficjalna kultura PRL to zdecydowanie za mało, za duszno, za ponuro (albo za wesołkowato – co kto nie lubi)”.

Oczywiście nie wszystko, co obejrzałem na bydgoskim STARCIE, było fascynujące i awangardowe – najważniejsze było to, że poczułem całym sobą przynależność do tej niezwykłej grupy ludzi, „którzy gdyby o sobie wiedzieli (...)/ których jest...” (to cytat z kontrkulturowej klasyki, a konkretnie z songu autorstwa Ewy Wójciak, wieńczącego Przecenę dla wszystkich Teatru Ósmego Dnia, 1977). No więc właśnie w Bydgoszczy „się o nich dowiedziałem” i to było „odkrycie na więcej niż jedno życie” (że znowu się odwołam do tych samych klasyków).

Tak naprawdę fascynująca była w Bydgoszczy tylko Akademia Ruchu – gość specjalny na debiutanckiej imprezie. Przed pokazem Autobusu, który odbywał się w jakimś małym klubie w centrum miasta, ustawiliśmy się pod drzwiami sali na godzinę przed spektaklem, napędzeni  strachem, że nie starczy dla nas miejsc. Usiedliśmy dzięki temu w pierwszym rzędzie i to był przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Gdy zgasło światło, znaleźliśmy się jakieś trzy metry od stłoczonej na podeście grupki wykonawców – wrażenie było wstrząsające! Obejrzany w Bydgoszczy Autobus jest po dziś dzień jednym z najsilniejszych artystycznych doznań w moim długim już, teatralnie intensywnym życiu.

Następnego dnia pognaliśmy całą grupą na plac pod Spółdzielczym Domem Handlowym „Rywal” przy ulicy Gdańskiej na Gazetę – naszą codzienną lekcję. I znów doznaliśmy olśnienia: że można wypowiedź teatralną kształtować tak prosto, tak celnie, tak odważnie, no i w dodatku na ulicy, której żywiołowy, codzienny bieg trzeba przez kilkadziesiąt minut okiełznać.

Niedługo po szoku związanym z doznaniem Autobusu spotkałem gdzieś w gąszczu festiwalowych szlaków szefa Akademii Ruchu Wojciecha Krukowskiego. Nie wiedziałem, jak do Kogoś Takiego zagadać, ale co tam – raz kozie śmierć! Zaryzykowałem, bo musiałem, bo by mnie zadusiło, gdybym nie spróbował. Okazało się, że nie ma się czego bać – Wielki Artysta okazał się być przemiłym starszym kolegą, który nieznanemu młodszemu koledze ze studenckiego teatru bardzo kompetentnie i elokwentnie (miał gadkę, nie ma co) tłumaczył, jak Autobus powstawał i jak w zespole wpadli na to, by stworzyć z niczego zręby teatru na ulicy. Opowiedział mi jeszcze o akcjach ulicznych, które Akademia Ruchu aranżowała w Warszawie i paru innych miastach… I nagle poczułem, że mogę być tak po prostu, jak gdyby nigdy nic, młodszym kolegą Wielkiego Artysty! Tak, tak: to było zauroczenie. Nawet gdy po latach Wojciech stał się po prostu Wojtkiem i gdy nasze pobratymcze kontrkulturowe powiązania stały się bardziej oczywiste, pozostała we mnie jakaś tkliwa wdzięczność za ową bezinteresowną „koleżeńskość od pierwszego wejrzenia”.

Kilka miesięcy później wkroczyłem, ciut onieśmielony, do słynnej „kanciapy” Teatru Ósmego Dnia w klubie „Od Nowa”, w piwnicach poznańskiego Zamku (wówczas Pałacu Kultury). Miałem się stawić przed obliczem szefa pionu teatralnego w poznańskim SZSP, czyli po prostu lidera „Ósemek” Lecha Raczaka, w celu dokonania oficjalnej rejestracji nowej grupy teatralnej, którą właśnie uformowałem po definitywnym rozstaniu z menedżerem-szantażystą i jego rozpadającym się zespołem. Legendarny twórca Jednym tchem był osobnikiem osobiście mi nieznanym, więc nie wiedziałem, czego właściwie się po nim spodziewać. A chodziły słuchy, że bywał nieprzyjemny, legendy miejskie i środowiskowe głosiły, że ludzie z „Ósemek” niejeden spektakl zerwali albo bezlitośnie obśmiali, dołączając parodiująco do jakichś niefortunnych artystów, gdy ci jeszcze w najlepsze usiłowali kontynuować swe wysilenia na scenie.

Ludzie z Teatru Nurt podobno widzieli, że Raczak, obserwujący nasz debiutancki spektakl w roli kwalifikatora na START’75, miał jakoby zaśmiać się „w łokieć”, gdy ja na scenie mocno przeżywałem jakąś osobistą tragedię, tarzając się w popiele w rytm wyśpiewywanych smętnie przez koleżankę strof Barańczaka (to akurat było, zdaje się, modne w teatrze studenckim tamtego czasu, a Barańczak był jeszcze cenzuralny). No, a potem drań nas nie zakwalifikował!

Pytałem sam siebie: pamięta tę moją aktorską kompromitację czy nie pamięta? Skojarzy czy nie skojarzy? Z lekko ściśniętym gardłem wyłuszczyłem cel mojej wizyty, na co Raczak się uśmiechnął i zaprosił, bym usiadł na jednym z krzeseł. Atmosfera zrobiła się mniej napięta. Wtedy do „kanciapy” wkroczył gitarzysta Orkiestry Ósmego Dnia, Grzegorz Banaszak i z triumfalnym wyrazem twarzy szepnął coś Lechowi do ucha. Raczak rozpromienił się, po czym wyciągnął (już nie pamiętam skąd) butelkę jarzębiaku oraz trzy kieliszki. Nalał do każdego z nich trochę więcej niż pięćdziesiątkę, wręczył mi jeden i powiedział: „Mamy zgodę na granie Przeceny… w Gdańsku. Trzeba to oblać.”

Poczułem się dokładnie tak, jak kilka miesięcy wcześniej w Bydgoszczy: jako młodszy, choć nieznany bliżej kolega zyskałem prawo, by uczestniczyć w tym skromnym uczczeniu zwycięstwa sztuki nad biurokracją. Prawo to nadał mi starszy kolega – nic to, że był już od paru lat żywą legendą tego ruchu. Niepisany imperatyw koleżeństwa i po prostu moralny nakaz ludzkiego odnoszenia się do tych młodszych, nawet bliżej nieznanych, kazał mu potraktować mnie właśnie tak. A miałem już wtedy za sobą pierwsze obejrzenie Przeceny dla wszystkich, które ostatecznie utwierdziło mnie w przeświadczeniu, że Raczak to Wielki Artysta.

Który właśnie z radością w oczach przepijał do mnie kieliszkiem jarzębiaku. I to było właśnie kolejne pierwsze wejrzenie – najpierw Krukowski, potem Raczak…

Długo będę pamiętał ten rok 1977, choć zasadniczo, ogólnie to nie był on wcale taki rewelacyjny.

24-06-2020

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: