AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/107: Kryterium uliczne

Arka, Teatr Ósmego Dnia, fot. Tomasz Kizny  

Jeszcze piętnaście lat temu wielkie widowiska plenerowe były specjalnością polskiego teatru, naszym znakiem rozpoznawczym na wielkich zagranicznych festiwalach: od Edynburga po Bogotę.

Zwłaszcza offowy i alternatywny Poznań miał pozycję mocarstwową: Teatr Ósmego Dnia jeździł po świecie z Sabatem, Arką, Matkami, Biuro Podróży święciło triumfy z Carmen Funebre, Świniopolis i Makbetem (Kim jest ten człowiek cały we krwi?). Teatr Usta Usta, zarówno w wersji Wojtka Wińskiego, jak i Marcina Libera (trylogia Sex drugs and rock’n’roll), równoważył swój kameralny repertuar i eksperymenty z nowymi przestrzeniami kilkoma widowiskami w wielkiej skali. Uliczne formy były domeną Strefy Ciszy, nawet Porywacze Ciał dostosowali się do tego monumentalnego trendu. Ciągle pracowała Akademia Ruchu, z poznańskimi grupami rywalizował KTO Jerzego Zonia (Don Kichot, Ślepcy). Kiedy Jacek Głomb pokazywał swego Koriolana w Edynburgu w plenerze, na jakimś kościelnym lub zamkowym dziedzińcu, anglosascy krytycy dopisywali ten spektakl do cyklu widowisk Ósemek i Biura. Spektakle teatru ulicznego z Polski wyróżniały się na tle innych produkcji plenerowych przesłaniem polityczno-społecznym. Niekoniecznie komentarzem do naszej aktualnej sytuacji na kontynencie europejskim, ale na pewno próbą nazwania mechanizmów władzy i wolności. Generalizując: były to widowiska o koszmarze wojny i uchodźstwa, o prześladowaniach tych „innych”, nienawiści do obcych, piramidzie przemocy i pochodzie cierpienia przez dzieje. Przyjeżdżał polski zespół, budował gdzieś w sytym lub zniewolonym kraju przez kilka dni dekoracje, a potem rozpętywał piekło wolnościowych obrazów. Najczęściej w tych spektaklach nie padało ani jedno słowo, ale jak najęte gadały metafory. Zgromadzona na placach i ulicach publiczność, która przyszła na widowisko ludyczne, na fajerwerki, clownady i śmiech, nagle odnajdywała się w samym środku rewolucji: teatr atakował ją niewygodnym tematem, chwytał w pułapkę prostych pytań: czy rozpoznajesz swój świat? Co zrobiłeś naprawdę we własnym imieniu? Kim jesteście wy, jako tłum. Nie piszę tu historii polskiego offu, mam po prostu w pamięci kilkanaście ważnych realizacji, wielokrotnie uczestniczyłem w krajowych i zagranicznych festiwalach, na których taki plener był głównym punktem programu. Mówiło o nim potem całe miasto, bo puentował lub nawet przykrywał cały festiwal. Padło w tym zdaniu słowo kluczowe: miasto. Bo te spektakle, choć przygotowywane w Poznaniu, Warszawie, Krakowie, nie były przypisane do jednego miejsca, nabierały nowych, nieoczekiwanych, lokalnych znaczeń, gdyż zawsze w każdym z odwiedzanych polis szukały dla siebie punktu zaczepienia. Mam na myśli obszar – zlewisko dla ludzkiej masy, miejski punkt orientacyjny, przestrzeń znaczącą. Wybór lokalizacji terenu gry był zawsze sprawą kluczową. Teatr kradł ludziom na parę dni lub godzin ich miejsce spotkań i atakował swoją opowieścią. Potem to miejsce nie było już takie samo: zapamiętało teatr, obraz i myśl oczyściły je lub zbrukały.

I teraz najważniejsze: a co się z tym wszystkim stało? Gdzie są wielkie widowiska plenerowe ostatnich sezonów? Naprawdę wystarczają nam postindustrialne hale i namioty? Performacyjki? Happeneżki dla paru znajomych? Owszem, można ripostować, że rynek wewnętrzny upadł, prowincjonalne festiwale nie potrzebują już takich przedstawień, zagranica przestała zamawiać: nawet jak się coś wielkiego wyprodukuje, nie będzie z tym gdzie pojechać. Skończyła się moda, spłowiał polski trademark.

A może teatr z przestrzeni publicznej wyparły miesięcznice smoleńskie, rekonstrukcje historyczne i brunatne marsze ONR-u pod zielonymi flagami? Mamy pochody KOD-u, po co więc nam teatr dla mas? Na Open’erze gra się w namiocie. Malta zeszła z ulic do ogródków i stref dyskusyjnych. Konfrontacje przypominają co najwyżej intelektualną grę miejską. Teatr oddał plenery. Uciekł z miasta i uciekł od ludzi. Jakby nie chciał już rozmawiać z przypadkowymi widzami, których zawsze w tłumie pełno, walczyć o uwagę, szukać wielkich metafor i wspólnych emocji. Wielkie festiwale krajowe, jak Boska Komedia, Kontakt, Dialog, Interpretacje, WST, Reminiscencje nawet nie potrzebują pleneru w swoim programie – a kiedyś widowisko uliczne było żelaznym pomysłem na otwarcie lub zamknięcie przeglądu. Manifestacją obecności festiwalu w przestrzeni miejskiej i akcją reklamową: ludzie, u nas coś się dzieje! Może nie ma już takich pieniędzy, może odpadła ta funkcja reklamowa, lepiej wydać na media społecznościowe. Przypuszczam jednak, że problem nie tkwi w festiwalach, problem tkwi w artystach. Rozumiem, że weterani offu czują się znużeni tą formą – ileż w końcu można zrobić monumentalnych widowisk ulicznych! – a nowego offu ni widu, ni słychu. Ale czemu ta formuła nie intryguje twórców mainstreamowych, pojąć nie potrafię. Pobudowaliśmy w Polsce wielkie stadiony, każde miasto szczyci się reprezentatywnych Rynkiem i deptakiem. Pod galeriami handlowymi stoją nocami puste parkingi. A teatr tam nie przychodzi. Tylko spektakle zamawiane przez Muzeum Powstania Warszawskiego są nikłym odbiciem dawnej plenerowej potęgi teatru polskiego. A i tak grane są za murem, na terenie muzeum, w enklawie Historii, odgraniczone od życia miasta. W te wakacje nie będzie nawet Lamentu na Placu Konstytucji, bo minister Kultury nie dofinansował Teatru Polonia. Smutne losy Nowej Monachomachii KTO, której prezentacja na krakowskim Rynku skończyła się donosem do prokuratury o szarganie uczuć religijnych i wyrzuceniem grupy Jerzego Zonia z dotychczasowej siedziby, nie napawają optymizmem. Zaczęliśmy się bać tłumu – tego, że są w nim ludzie, którzy myślą inaczej niż polski artysta, mają inne hierarchie wartości i potrafią urzeczywistnić swoje groźby. Teatr już nie drażni mas, nie steruje jej emocjami, wystraszył się, schował w okopach Świętej Trójcy. Pamiętacie doświadczenie publicznych czytań podczas akcji solidarnościowej z Golgota Picnic? Ten napierający na wyspy, estrady, strefy artystów wrogi tłum? Oblężenia teatrów? Odwołane imprezy? Nienawiść z ambon? Nie wyciągnięto wniosków z akcji faszystów i kółek różańcowych pod Teatrem Polskim we Wrocławiu w dniu premiery Śmierci i dziewczyny. Hasło „teatr uliczny” zostało przejęte przez demagogów i partyjnych watażków. Najważniejszy spektakl plenerowy mijającego sezonu: spalenie kukły Żyda na wrocławskim Rynku! Strasznie to smutne.

Profesor Dariusz Kosiński dziwi się w felietonie na e-teatrze, że na przedpołudniówkach panuje martwa cisza. Dzieciaki nie rozumieją, co oglądają, nie wiedzą, jak się zachować w teatrze, są głuche na sceniczny język i metafory. Czemu tak się dzieje? To nie tylko nieznajomość kodów kulturowych, efekt zaniedbań pedagogicznych, brak potrzeby teatrów. Jedną z przyczyn może być utrata szansy na kontakt z teatrem w przestrzeni miejskiej. Bo to był teatr, który dopadał widza nieprzygotowanego, walczył o niego ze wszystkich sił, uczył backgroundu – wolności reakcji, obecności, kontaktu. Niczego nie żądał, można było z niego uciec w każdej chwili, roztopić się w innym tłumie. Z widza stać się przechodniem. I był za darmo! Moje pokolenie i jeszcze ze dwa kolejne wychowało się najpierw na offie i teatrze ulicznym. Dopiero potem wkraczaliśmy do sal teatralnych i dziwiliśmy się, że w środku jest jednak inaczej. Ale już coś mieliśmy: wiedzieliśmy, że robienie teatru wymaga odwagi, gotowości na odrzucenie, prostoty i precyzji przekazu. Nie ma wielkich widowisk plenerowych, to nie ma mądrej, młodej publiczności.

To teraz składam zamówienie. Potrzebujemy wielkiego, bolesnego, aktualnego, szokującego widowiska plenerowego. Na temat polityczno-społeczny. Przeciwko władzy, przeciwko tłumowi, przeciwko pojedynczym widzom. Niech ten spektakl objedzie cały kraj, niech odżyją miasta i place. Niech zelżą artystów, ale niech obejrzą. Oby któryś zmienił się w demonstrację anty- lub nawet prorządową. Niech teatr ruszy masy! Żadnej abdykacji z ulicy! Plac miejski nie jest dla polityków i tym bardziej nie powinien być dla faszystów. Robi mi się słabo od tych zielonych flag i ks. Międlara, od miesięcznicy i partyjnych szczekaczek. Nawet idąc 7 maja w legendarnym już, niepoliczalnym marszu KOD-u w Warszawie, miałem poczucie, że to nie wystarczy, że to owszem, wzniosłe, ale jakieś w gruncie rzeczy puste działanie. Pochód radości, pochód myślenia powinien zaczynać lub kończyć się nie przemówieniami i muzyką, ale teatrem: działaniem przez sztukę na rzeczywistość. Komentarz był potrzebny. Może nawet taki, jak owa kontrowersyjna akcja Komuny Otwock sprzed dwudziestu paru lat. Powstanie 1944 – Siadanie 1994. Nie wiem, czy pomysł Bartka Szydłowskiego na firmowany przez Łaźnię Nową spektakl o Wałęsie jest nadal aktualny. A powinien.

Kto weźmie na siebie odpowiedzialność, zacznie rozmawiać z masami? Weterani offu – Ósemki, Szkotak, Ziajski? A może przebudzi się ktoś z mainstreamu? Polski nowy teatr bardziej spełnia się dziś w akcjach społecznych w małej skali: spektakle partycypacyjne, prace z grupami seniorów, z młodzieżą, z wykluczonymi. Prawdą jest jednak, że w temacie „skala” widowiska wielu twórców doszło już do ściany: co mogą zrobić większego niż operę, superspektakl w hali, realizację ze Sceny Narodowej? Następny krok to tylko stadion lub plac. Ulica. A wtedy trzeba będzie zmienić język, sięgnąć po obraz, hasło, plakat, emocję. Można wybierać między tradycjami: Reinhardt, Meyerhold, Osterwa, Krukowski. Dziwię się, że jeszcze żaden z tak zwanych progresywnych dyrektorów nie zapowiedział swojej załodze: „Drodzy państwo, w tym sezonie jedna z naszych sześciu premier będzie w plenerze. Wychodzimy do ludzi”.

Przepraszam – brzmię jak trybun ludowy. Nie chodzi mi o politykę, o zatrudnienie teatru do walki politycznej w Polsce, choć pewnie byłoby to potrzebne. Grzmię i wspominam, bo zwyczajnie jako widzowi brakuje mi wielkiego teatru ulicznego, takiego święta, takiego bycia razem, jakie zdarza się tylko w tłumie podczas spektaklu pod gołym niebem. W Carmen Funebre bodaj w Edynburgu goniła nas śmierć na szczudłach, wymachująca kosą, i bałem się jak nigdy w życiu. Jak szaleni razem z dziećmi i niedorostkami biegliśmy w Bogocie za płynącym po placu potężnym Ultimusem, bo chcieliśmy wskoczyć na statek uchodźców z Arki Ósemek. Nigdy nie zapomnę też euforycznego ryku nowotarskiej publiczności, kiedy gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych podczas obchodzonej hucznie rocznicy założenia miasta zbudowano na rynku wielki transatlantyk – w nawiązaniu do wszystkich emigrantów z regionu, którzy wyjechali za chlebem do Ameryki. Na jego pokład wszedł na samym początku przebrany w biały kapitański mundur Mikołaj Grabowski i zawołał tym swoim zawadiackim, łobuzerskim głosem: „A chodźcież tu wszyscy!”. Ten okręt naprawdę zabrał nas wtedy do innego, lepszego świata. Zgoda, tylko na parę godzin – ale zawsze.

Namawiam Monikę Strzępkę, Michała Zadarę, Ewelinę Marciniak, Jana Klatę, Michała Borczucha, Maję Kleczewską, Grzegorza Jarzynę, oboje Rubinów, ekipę z Bydgoszczy, ekipę z Powszechnego, a zwłaszcza młodych reżyserów: zainteresujcie się formą teatru plenerowego. Lepszego czasu na taki eksperyment nie będzie. Żadnych dezercji! Dość izolacji! Trzeba wykonać parę gestów wobec osieroconych lub zawłaszczonych tłumów. Teraz. Tutaj.

Marcin Liber! Tak, do ciebie wołam! Wracaj do cholery na ulicę…

16-05-2016

Komentarze w tym artykule są wyłączone