AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/119: Pozory nie mylą

Kadr z serialu Artyści, reż. Monika Strzępka, TVP2  

1.
Też oglądam serial Artyści Strzępki i Demirskiego. Oglądam z dyskomfortem, że nabijam prezesowi Kurskiemu oglądalność. I oglądam w tak zwanym analogu, czyli z tygodnia na tydzień, zakreślając w gazetowym programie porę emisji, bez zwyczajnej już komputerowej kondensacji – na przykład sześć odcinków na noc. Oglądanie z przerwami, a nie w longu, ma swoje emocjonalne plusy, bo pozwala jakoś wyregulować tygodniowy rytm życia. Czekam więc tego piątku i piątkowej nocy jak kania dżdżu. Podobno Monika Strzępka walczyła o dobrą porę emisji jak Emilia Plater z carskimi w leśnych powstańczych ostępach, dzwoniła do samego Pana Prezesa (nie mylić z Naczelnikiem), żeby dał serialowi szansę i nie puszczał go po północy. Wywalczyła tyle, że odcinek Artystów kończy się dwadzieścia po dwudziestej trzeciej. Hipsterka oczywiście dopiero zaczyna weekend, ale panie nauczycielki z Olkusza i Sieradza dawno już śpią. Pojęcia nie mam, czy w takim razie ktoś poza środowiskiem to ogląda, ekscytuje się kolejną odsłoną przygód pracowników Teatru Popularnego. Może jak się już rozmawiało z samym Strategiem i Demiurgiem, trzeba było wywalczyć czas antenowy „poniedziałek godzina 21, zamiast Teatru TV”? Naprawdę się nie dało?

Na ocenę całości przyjdzie czas po emisji ostatniego odcinka, czyli chyba gdzieś w listopadzie. Na razie spisuję parę uwag i wątpliwości.

Drugi odcinek podobał mi się bardziej niż pierwszy.

Demirski opowiadał w wywiadach, że obejrzał multum amerykańskich seriali, żeby rozgryźć ich zasadę konstrukcyjną i gatunkową. W takim razie, jeśli porządnie odrobił lekcję, to chyba znamy już finał. Skoro serial zaczyna się od obrazu dyrektora-samobójcy wiszącego nad sceną, podczas gdy jego niczego nieświadomi aktorzy grają Wiśniowy sad, to wedle amerykańskich reguł scenariuszowych w ostatniej scenie ostatniego odcinka w sznurowni powinien zawisnąć nowy dyrektor, czyli Marcin Czarnik. Albo – co podoba mi się bardziej – Czarnik chodzi po teatrze i szuka aktorów, bo zaraz mają grać spektakl. Patrzy w górę, a nad sceną wiszą wszyscy aktorzy z zespołu. Podejrzewam Demirskiego właśnie o taki finał.

Na razie nie przekonuje mnie obraz złego polskiego teatru, jaki był dotąd obecny na scenie Popularnego. Strzępka inscenizuje dwa fragmenty, wspomniany już, chyba dyrektorski Wiśniowy sad i Natrętów. W pierwszym aktorzy stołeczni grają łzawym i nademocjonalnym Stanisławskim w sztampowych czechowowskich dekoracjach. W drugim urywku noszą na sobie miks kostiumów osiemnastowiecznych i współczesnych, wylegują się na kozetkach i rapują finał sztuki. Gdybym był złośliwy, napisałbym, że wygląda to trochę jak pomysł Michała Kmiecika na inscenizację klasyki polskiej, ale przecież tu za reżyserię odpowiada stary teatralny wyjadacz grany bezczelnie przez Mikołaja Grabowskiego, czyli chyba do Krzysztofa Jasińskiego piją. Obawiam się jednak, że dla cywilnego widza fragmenty zainscenizowanego przez Strzępkę „złego teatru” mogą nie okazać się akurat takie złe. Lud to chyba nawet zaciekawi. Rap i Oświecenie? Wow!
 
Czechow? Klasyka polska? Chyba nie takie tytuły wystawia ten zły, cyniczny „teatr dla urzędników”, „teatr mieszczański” i „teatr lektur szkolnych”. Efekt byłby lepszy, gdyby Strzępka wparowała z kamerą, udając dziennikarkę z reaktywowanego Pegaza na prawdziwy spektakl pod prawdziwy adresem.

Po dwóch odcinkach nadal nie wiem, czym zajmuje się w Teatrze Popularnym dyrektor artystyczny i dlaczego tak długo, bo aż do nocy siedzi w pracy. Póki co Marcin Czarnik:

- przedstawił się aktorom,
- dowiedział się, że za dziesięć dni będzie premiera, o której mu nikt nie wspomniał podczas konkursu,
- zatrudnił w teatrze kumpla alkoholika,
- porozmawiał z szefem technicznych,
- bezskutecznie szukał księgowej, ale w końcu znalazł,
- zdziwił się, że ma na stanowisku w teatrze menedżera, dyrektora administracyjnego, - kilkakrotnie posilał się w teatralnym bufecie, ale już nie dają mu kawy,
- debatował z dyrektorem od kultury w UM,
- dowiedział się z kilku źródeł, że nie ma pieniędzy na Sen nocy letniej i zatrudnienie artystów zewnętrznych,, a mimo to spektakl wszedł w fazę prób,
- poznał swego przemiłego i pracowitego asystenta,
- zgasił świeczkę pod portretem poprzednika w gabinecie dyrektorskim,
- wywiesił obsadę jak flagę nad Reichstagiem,
- wchodził po schodach,
- dopuścił do zwolnienia starego portiera i bardzo się tego wstydził,
- był na pierwszej generalnej Natrętów, odbioru spektaklu dokonał, ale nie wypowiedział się, nie miał uwag, zatkało go,
- udzielił wywiadu wrednej dziennikarce,
- odbył rozmowę sezonową z gwiazdą, która rzuciła rolą w spektaklu,
- bał się schodzić koło portierni, więc spróbował wyjść oknem.

Wiem oczywiście, że Artyści to nie jest serial realistyczny, ale jakbym był kafelkarzem spod Ostródy i chciał dowiedzieć się czegoś o nieznanych sobie profesjach, za Chiny Ludowe nie pojąłbym, po co ludzie zostają dyrektorami w teatrze.

Na dodatek postać grana przez Marcina Czarnika jest jednak w gruncie rzeczy odpychająca jako mąż, człowiek, intelektualista i obywatel. Po powrocie do domu dyrektor nie widzi się z dzieckiem, nie czyta mu na dobranoc, bo córka już śpi (to po co siedział tyle w teatralnym barze, hę?). Dyrektor wraca zmęczony po pracy, a tu w wynajętym mieszkaniu własna żona noc w noc organizuje domówki z waletującą u nich aktorką i kumplem alkoholikiem. Nie zauważyłem, żeby dyrektor Popularnego cokolwiek czytał dla przyjemności, szkolił się z zarządzania zasobami ludzkimi, rozmawiał z aktorami i reżyserami, z którymi chce pracować w przyszłości. Czarnik w serialu nie chodzi też do innych teatrów, nie porównuje ofert, nie ciekawi go, co robią koledzy. No i nie prenumeruje ani „Dialogu”, ani „Didaskaliów”.

Zauważyłem, że w Teatrze Popularnym póki co nie ma działu PR i sprzedaży biletów. Do kasy nowy dyrektor nawet nie zajrzał. Chyba że tym wszystkim zajmuje się sympatyczny pan asystent grany przez Tomasza Nosińskiego… Dla wielu zarządzających polskimi teatrami może to być podpowiedź znaczących i zbawiennych cięć w zatrudnieniu…

I wreszcie szeroko komentowana przez prasę na Wybrzeżu anegdota o kliencie knajpy teatralnej, co to udawał Krzysztofa Warlikowskiego, przyszłego dyrektora tej sceny, i pił na kredyt. Pięknie, że Demirski nie pozwolił umrzeć tej opowieści z naszej młodości (tak się zdarzyło, że bawiłem się w „Antrakcie” noc po owym zdarzeniu i znam ją, że tak powiem, z pierwszych ust), ale lepiej byłoby, jakby to ze Strzępką w serialu zainscenizowali, a nie dawali do opowiedzenia Marcinowi Pempusiowi, barmanowi-uchodźcy, który akcentu pakistańskiego na razie robić nie umie. No i wtedy to nie jest śmieszne. Zresztą jeśli już jakaś historia z Gdańska nadaje się do opowiedzenia w telewizji, w serialu, w tak nasączonych tezą społeczną Artystach, to raczej ta, jak za lewicowej dyrekcji Macieja Nowaka aktorzy jego teatru musieli dorabiać sobie do pensji jako parkingowi przy teatrze.

Władysław Zawistowski, Krzysztof Garbaczewski zagrali swoje role w Artystach po prostu pysznie.

Kompletnie nie wiem, w kogo z warszawskich krytyków wciela się Ewa Skibińska. Wchodzi bezkarnie na próby, ma znajomych w teatrze, pisze ogromne walczące z teatrem artykuły w prasie codziennej. Jest częścią tajemniczego Układu Trzymającego Władzę. Znalazłbym owszem, takich krytyków w wielu miastach Polski, ale w Warszawie? Na Boga, przecież Dorota Wodecka kocha każdy teatr! To nie ona. Aśka Derkaczew wyjechała do Irlandii. Kamila Łapicka jeszcze na szczęście nie jest tak wszechmocna. Pani Temida z artystami nie rozmawia i nie bardzo ich rozpoznaje. Więc na razie wychodzi mi, że Demirscy z pomocą Skibińskiej śmieją się z Witka Mrozka.

2.
Roman Pawłowski w zamieszczonej w „Gazecie Wyborczej” recenzji z filmu Smoleńsk chwali jako jedynego z całej obsady pana Lecha Łotockiego za rolę Poległego Prezydenta RP. Super, aktorów trzeba chwalić, nawet kiedy grają świetnie w niefajnym, moralnie dwuznacznym, propagandowym filmie. Problem w tym, kto chwali. O ile wiem, pan Lech Łotocki jest aktorem warszawskiego TR, gdzie od dwóch sezonów na drugi etat pracuje Roman Pawłowski. Pawłowskiego cenimy za nowy pomysł na scenę Jarzyny, za energię, otwarcie programowe. Ale czy naprawdę musi równocześnie w prasie obsypywać komplementami swojego pracownika? Nawet jeśli Lech Łotocki naprawdę stworzył kreację dekady, Pawłowskiemu wypadałoby to zmilczeć lub pochwalić dla równowagi wszystkich aktorów. Taka na przykład Ewa Dałkowska, która gra w tym samym filmie Pierwszą Damę, jest na co dzień związana z Teatrem Nowym i Pawłowski, jeden z szefów konkurencyjnej sceny, jakoś jej gry nie docenił. Zdumiewające, prawda? Od razu wietrzymy spiski: pochwalił swojego aktora, a zmilczał aktorkę od Warlikowskiego, bo o tego samego widza walczą dwie warszawskie sceny. I już mamy szwindelek, który podważa wszystkie artystyczne zarzuty wobec Smoleńska. Krytyk, dziennikarz niby w wielki moralny dzwon uderza, filmowe manipulacje obnaża, a na boku własny interesik kręci.

3.
To chyba dziś Teatr Żeromskiego w Kielcach ogłosi plany na nowy sezon: czytam zapowiedzi, z których wynika, że kolejne premiery przygotują panowie Kotański, Gietzky, Wiśniewski, Kowalski, Żurowski. Naprawdę zacni reżyserzy młodego i średniego pokolenia. No i obiecujący debiutanci. Wszystko pięknie i intelektualnie frapująco. Niegłupie tytuły i pomysły. Ale zaniepokoiły mnie w programie Michała Kotańskiego dwie rzeczy. Najpierw to, że w najbliższym czasie w Kielcach nie będzie pracować żadna kobieta, czyli reżyserka. Środowiska feministyczne winny zainteresować się tym zaskakującym kieleckim przypadkiem repertuarowym! Pamiętacie głośny tekst Joanny Crawley o proteście irlandzkich autorek oburzonych faktem, że w najważniejszym dublińskim teatrze nie gra się dramatów napisanych przez kobiety? No właśnie, czyżby polski teatr też szykował się do podobnej dyskryminacji? Chronił zwyczajowo męskie miejsca pracy, wzbraniał dostępu, wykluczał? Przecież od piętnastu lat odsetek pań wykonujących zawód reżysera teatralnego stale wzrasta, w środowisku mamy już chyba dokładnie pół na pół kobiet i mężczyzn, z wyraźną tendencją do feminizacji zawodu. A tu naraz taki świętokrzyski mizoginiczny pasztet! Dla głodnych i wściekłych młodych reżyserek strategia dyrektora Kotańskiego może być jak patyk wsadzony w oko. To co, niegodne one? Nieciekawe? Trudne we współpracy? Przereklamowane? Kielce są mężczyzną?

Zdecydowanie jestem za parytetem. Po spektaklu zrobionym przez skład męski w repertuarze teatru obowiązkowo winno pojawić się dzieło stricte dziewczyńskie. W ostateczności byłbym w stanie zgodzić się, by co drugą premierę – jeśli już nie da się inaczej, jeśli już wszystko zaklepane i podpisane – firmowali artyści przebrani za kobiety, no tak, żeby prasę zmylić, zwłaszcza redaktora Urbaniaka, który w „Wysokich Obcasach” pisze takie piękne teksty o trudnej drodze reżyserujących kobiet przez teatralne życie. Drodzy Państwo! Upomnijmy się o prawa reżyserek w Kielcach! Chyba że demoniczny dyrektor Kotański zaplanował sezon 2017/2018 jako kobiecą ripostę na obecne poszukiwania, tytuły, tematy. I znane z kieleckiej sceny Szczawińska, Mark, Rysova, Marciniak, Deszcz, wzmocnione reżyserskim narybkiem, niezadługo triumfalnie powrócą. Wtedy odwołuję żarty.

Nie koniec to jeszcze kieleckich zaskoczeń personalnych. Niestety. Oto druga dziwna prawidłowość, jaką odkrywamy w programie Kotańskiego na ten sezon teatralny. Zauważcie, proszę: nazwiska wszystkich reżyserów zaproszonych do współpracy kończą się na arcypolskie -ski lub szpanerskie -tzky! Zadajmy to pytanie wprost: dyrektorze Kotański, czy w Kielcach mamy już do czynienia z ofensywą narodową czy strach powiedzieć – klasową? Czyżby celowo pominięci zostali artyści o wybitnie plebejskich nazwiskach oraz ci z nazwiskami o flamandzkim brzmieniu, jak Klaata (błąd w nazwisku zamierzony) czy Klynstra? Chciałbym się także ująć za tak zwaną opcją dalekowschodnią. Czy w Kielcach naprawdę nie mogą pracować reżyserzy koreańscy i hinduscy, odnoszący sukcesy na stołecznych scenach, panowie Sai-Nuk i Bi-Raga?A co z Latynosami (Castellanos!) i starożytnymi Rzymianami (Liber!) – czy Marcin powinien przemianować się na Liberskiego, a Giovanni na Kastelanowskiego, żeby w ogóle mogli sobie pomarzyć o pracy w „Żeromskim”? Nie wierzę w przypadki. Zaczyna się terror „skich”? Czy to już koniec multi-kulti w polskim teatrze? Zmierzch nazwiskowej i klasowej równości? Szkoda. Bo dotąd bywało w miarę sprawiedliwie, zawsze jakiś Warlikowski miał swojego Jarzynę, a Garbaczewski Rychcika… „Jeden tylko, jeden cud, z polską szlachtą polski lud…”

Z ostatniej chwili: Po dokładnym sprawdzeniu listy kieleckich reżyserów okazuje się jednak, że znalazł się na niej Remigiusz Brzyk w duecie z Tomkiem Śpiewakiem. Uff, wprawdzie też faceci, ale przynajmniej nie na -ski. I tak właśnie rozsypują się te najbardziej błyskotliwe klasowe teorie krytyczne…

14-09-2016

Komentarze w tym artykule są wyłączone