AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/143: Rzeź

Paweł Wodziński, Bartosz Frąckowiak,
fot. Monika Stolarska  

6 stycznia, około godziny 22, przedzierałem się przez zaspy na parkingu przy lotnisku w Pyrzowicach. Temperatura minus dwadzieścia siedem stopni. Nieforemna bryła lodu i śniegu wielkości głazu narzutowego okazała się moim samochodem. Odkopałem kawałek z lewej strony. Długo chuchałem w zamek. Po piątej próbie udało mi się otworzyć drzwi. Jak ja się ucieszyłem, gdy w końcu silnik odpalił!

Włączyłem ogrzewanie, samochód zostawiłem na chodzie, kluczyk w stacyjce. Zatrzasnąłem drzwi, żeby śnieg nie sypał na fotele. Wyjąłem z bagażnika zmiotkę i odmrażacz, który zaraz zostawiłem na przednim siedzeniu, bo przeszkadzał mi w skrobaniu śnieżno-lodowej guli. Szczypał mróz jak cholera, drugą rękę musiałem trzymać w kieszeni. Znowu trzasnąłem drzwiami. Silnik pięknie grał, spaliny dmuchały żarem aż miło. Zeskrobałem z szyb i maski, ile się dało, i chciałem użyć odmrażacza. Nacisnąłem klamkę. No i wtedy okazało się, że już nie wejdę do środka. Wszystkie drzwi i klapa od bagażnika były zablokowane. Zwariowała elektronika. Silnik pięknie grał, auto było gotowe do skoku, do jazdy i pędu, a ja stałem jak skamieniały z niepotrzebną już zmiotką w dłoni. Wokół żywego ducha, pusty parking, noc, minus dwadzieścia siedem stopni, zaparowane z wrażenia okulary na nosie, rozładowany telefon w kieszeni. Nie mogłem zrozumieć, co zrobiłem źle. Dlaczego ten dzielnie i błyskawicznie, jak na panujące warunki pogodowe, uruchomiony samochód nie jest już jakby mój? Zdradził mnie i porzucił. Chciało mi się krzyczeć z wściekłości i poczucia jawnej niesprawiedliwości doznanej od losu. A silnik grał aż miło. Przechlapane. Cały ten rok będzie pechowy – pomyślałem.

Nie sądziłem jednak, że teatr krytyczny będzie miał w Polsce jeszcze gorzej ode mnie. Właśnie się zatrzasnęli.

Nie ma w tym zdaniu żadnej ironii ani źle skrywanego poczucia satysfakcji. Po prostu nieco melancholijnie stwierdzam fakt. Zanosi się na to, że rok 2017 w teatralnych annałach zostanie zapisany jako rok przełomowy. I nie myślę wcale o politycznej i obyczajowej radykalizacji wypowiedzi scenicznych polskich twórców. Radykalizacja jest raczej reakcją obronną, działaniem wyprzedzającym, próbą desperackiego odwrócenia trendu. Przełom dokonuje się w innym miejscu niż scena, chociaż dalej jesteśmy blisko teatru – w gabinetach i urzędach. Co się więc wali, gdzie doszło do przełomu?

Rozstrzygnięcia konkursów na dyrektorów scen w Kaliszu i Bydgoszczy pokazują dobitnie, że jesteśmy świadkami spektakularnego krachu idei robienia teatru krytycznego/walczącego/poszukującego w tak zwanym mniejszym mieście.

Bydgoszcz i Kalisz to były bratnie sceny. Zmiany dyrektorskie nastąpiły na nich mniej więcej w tym samym czasie. Do Kalisza przyszła Magda Grudzińska, obiecująca menedżerka po doświadczeniach z krakowskimi Reminiscencjami i kuratorowaniu w Komunie Warszawa. Bydgoszcz dostał Paweł Wodziński, bo zwyczajnie mu się ta dyrekcja należała po latach współpracy z Pawłem Łysakiem oraz spektaklach i cyklach, które prowadził w Teatrze Polskim. Grudzińska i Wodziński nie byli nominantami władz, wygrali w uczciwych konkursach, choć mówiono, że Grudzińskiej przypadł Kalisz trochę jako zadośćuczynienie za Gniezno (w konkursie dostała najwięcej punktów, ale władze zdecydowały się na dyrektor Nowak), a do rywalizacji z Wodzińskim nie stanął nikt poważny. W Bydgoszczy i Kaliszu natychmiast przeprogramowano repertuar po Łysaku i Michalskim, sprowadzono nowych reżyserów, zmieniono reguły funkcjonowania teatru w mieście, inaczej zdefiniowano dialog z widownią. Organizowane przez obie placówki festiwale – Sztuki Aktorskiej w Kaliszu i bydgoskie Prapremiery zostały podporządkowane nowym ideom. Zjechali się kuratorzy i teatrolodzy do rad programowych. Weronika Szczawińska, dyrektor artystyczna Teatru Bogusławskiego zaproszona do współpracy przez Grudzińską, reżyserowała na obu scenach. Kalisz był zapatrzony w Bydgoszcz, pokornie pogodził się ze statusem satelickim wobec projektu Pawła Wodzińskiego, bo i więcej miał do zrobienia w mieście z publicznością niż rozpędzona po Łysaku Bydgoszcz. W Kaliszu postanowiono zrezygnować z jednej publiczności i znaleźć sobie inną, bardziej młodzieżową i otwartą. W Bydgoszczy założono, jak twierdzą nieżyczliwi, że „widz nie jest potrzebny”. 


Nie wierzę w takie założenia wstępne. Żaden teatr nie zakłada pustych sal. Wdraża raczej odmienne metody budowania marki, rozpoznawalności, frekwencji. Można, owszem, zawrzeć od razu sojusz z lokalnymi widzami, zaspokajać najpierw wszystkie gusta i dopiero potem ewolucyjnie zmieniać repertuar, stawiać na trudniejsze tematy i estetyki. To metoda nieinwazyjna, rozpisana na więcej niż trzy sezony. Można też zastosować terapię szokową –z góry założyć, że zaskoczony skalą zmian widz będzie wyczekiwał, kręcił nosem, narzekał, że nie ma narzędzi. Może i odejdzie na chwilę. O tym, że ma w mieście wielki teatr powiedzą mu dopiero po jakimś czasie media, autorytety naukowe i zagraniczne, wysyp nagród i zaproszeń. W tej drugiej strategii teatr profiluje się nie lokalnie, a festiwalowo i ogólnokrajowo. Pierwszy widz jest poza miastem – to widz specjalistyczny albo wyedukowany. Teatr, który chce go zdobyć, dba o wyścig idei na swoich scenach i opiekę prasy branżowej, kreuje mody inscenizacyjne, zmienia scenę w laboratorium nowoczesnego aktorstwa i reżyserii. Dopina program na ostatni guzik. Wszystko w nim jest na swoim miejscu, da się zmienić w esej, traktat i doktorat. Dopiero będąc marką krajową, zyskuje szacunek lokalsów. Widzowie miejscowi przychodzą sprawdzić, o co tyle hałasu. Zaczyna się im podobać na zasadzie – podoba się nam, bo innym się podoba. Publiczność musi dogonić teatr, sama wykonać pracę edukacyjną.

Napięcie między obiema strategiami było widoczne w programie Kalisza, Bydgoszcz odważnie postawiła na terapię szokową. Jest jeden kruczek w obu możliwych modelach uprawiania teatru poszukującego na prowincji. Teatr musi dostać czas na ich wdrożenie. W moim odczuciu trzyletnie kadencje dyrektorskie to za mało, jeśli zakładamy całkowite przeprofilowanie sceny. Dyrektorzy Bydgoszczy i Kalisza zostali złapani w pułapkę podsumowania i oceny dorobku zbyt wcześnie. Bydgoszcz zdążyła podbić rynek krajowy, ale jej lokalny widz jeszcze nie zdążył zareagować na ten fenomen. Kalisz po zderzeniu ze ścianą miotał się między pomysłami na korektę kursu a pełną goryczy rezygnacją – bo jednak się nie da.

Nie ja wymyśliłem trzyletnie kadencje. Ale skoro są, należy je respektować –poddać się weryfikacji organizatora, prosić o kolejną szansę; stanąć do konkursu, jeśli musi być. Na tym polega funkcjonowanie w obowiązującym systemie.

W Kaliszu i Bydgoszczy władze zdecydowały się na konkursy. Powołane przez organizatorów komisje udzieliły swoich rekomendacji Bartoszowi Zaczykiewiczowi (Kalisz) i Łukaszowi Gajdzisowi (Bydgoszcz). Głosowanie przegrali walczący o drugą kadencję Magda Grudzińska i Paweł Wodziński. Grudzińska totalnie – nie znalazła się nawet w pierwszej punktowanej piątce kandydatów, Wodziński stosunkiem głosów 3 do 5. W polskich realiach odejście dyrektora po pierwszej kadencji oznacza zgodę na całkowite lub kosmetyczne przemodelowanie profilu sceny przez jego następcę; jest efektem utraty zaufania władz, przed którymi odpowiada dyrektor teatru, lub zmiany pomysłu na rolę placówki w mieście. Co takiego się stało, że Grudzińska i Wodziński zostali poddani tej negatywnej weryfikacji?

Można przyjąć, że organizatorzy uznali, że chcą innego teatru – projektu szerszego, nieniszowego albo innych ludzi do prowadzenia lekkiej korekty pomysłu wyjściowego, tego sprzed trzech lat. Jakkolwiek by to nie było okrutne dla dotychczasowych szefów scen w Bydgoszczy i Kaliszu, organizator ma prawo do takich decyzji. Jeśli uznalibyśmy, że nie ma, zakwestionowalibyśmy cały system reprezentacji obywateli w systemie samorządowym i koncepcję wydawania publicznych pieniędzy na sztukę na szczeblu lokalnym. Dobre teatry samorządowe pracujące w atmosferze zaufania, wsparcia i akceptacji to te, których modele są wynikiem współpracy i uzgodnień wizji artystów i urzędników. Po prostu nie da się inaczej. A to oznacza, że pomysł, jaki na teatr mają urzędnicy, musi być choć w części realizowany lub tylko przedyskutowany z dyrekcją teatru. Wojna lub brak chemii z organizatorem prędzej czy później kończy się dla kierownictwa sceny źle.

Trudno uznać wyniki kaliskiego i bydgoskiego konkursu za ustawione i polityczne. Ich zwycięzcy nie reprezentują żadnej partii czy ideologii. Nie są ani z PiS-u, ani z PO. Bartosz Zaczykiewicz ma na swoim koncie trzy dyrekcje: w opolskim Kochanowskim, warszawskim Studio i toruńskim Horzycy. Łukasz Gajdzis trzy ostatnie lata spędził jako zastępca dyrektora do spraw artystycznych w Gnieźnie. Nie przyjechali w prezydenckich lub marszałkowskich walizkach. Dlaczego wygrali? Bo organizatorzy postanowili zrobić krok w tył. Obserwując funkcjonowanie podlegającego im teatru w mieście, zażądali korekty kursu. Założyli, że dotychczasowi szefowie placówek takiej korekty nie gwarantują.

Nie umiem wściekać się na to, co stało się w Bydgoszczy i Kaliszu. Respektujmy reguły gry. Atmosfera wokół obu konkursów była przecież absolutnie różna od napięcia związanego ze zmianami dyrekcji we Wrocławiu, Białymstoku czy podczas zawetowanego przez marszałka Całbeckiego konkursu w Toruniu. Skoro jest konkurs, rywalizują w nim różne wizje teatru: szalone z rozsądnymi, progresywne z konserwatywnymi, korekcyjne z moderatorskimi. Z rewolucjonistami właśnie wygrali korektorzy. Trzy lata wcześniej w Kaliszu rewolucja wyparła teatr środka, a w Bydgoszczy na drodze pokojowej jakobini zastąpili żyrondystów.

Raptowne zakończenie dyrekcji Wodzińskiego i Frąckowiaka w Teatrze Polskim oraz porażka Grudzińskiej i Szczawińskiej u Bogusławskiego to dla teatru krytycznego i jego ogólnopolskiej widowni bolesne zderzenie z rzeczywistością. Można to tłumaczyć niedostatecznym rozpoznaniem oczekiwań organizatora, niedocenianiem tak zwanej masy krytycznej widzów i lekceważeniem lokalnego lobby. Oba teatry miały wielu przyjaciół, promotorów i współpracowników w środowisku. Skutkowało to zaproszeniami na festiwale, świetnymi recenzjami w branżowej prasie, pochwałami linii repertuarowej. Okazało się jednak, że nie robi to większego wrażenia na urzędnikach. Kiedyś, jeszcze 15-20 lat temu, robiło. Dziś nie. Co się stało? Może urzędnicy uznali, że środowisko i krytycy zawsze biorą stronę artystów w sporze z nimi, są nieobiektywni, chwalą i lansują sceny o profilu, jaki sami lubią. W prawdziwej debacie rzadko kiedy słuchamy popleczników naszego antagonisty, intuicyjnie szukamy głosu pomiędzy zwaśnionymi stronami, bo on może wyznaczyć strefę porozumienia. Dlatego żadnego skutku nie odniósł, a mnie wręcz rozśmieszył, list części środowiska z poparciem dla dyrekcji Pawła Wodzińskiego i prośbą skierowaną do prezydenta Bydgoszczy, by nie niszczył unikalnego zespołu i programu. Urzędnicy nie są idiotami, sprawdzają, kto tam się podpisał. W obronie teatru gardłują krytycy, twórcy i autorytety, którzy nie tak dawno ściśle współpracowali z Teatrem Polskim jako autorzy scenariuszy, kuratorzy programów, dramaturdzy, prowadzący spotkania i debaty. Nie mówię, że nie wolno, ale trzeba to zaznaczyć w podpisie. Dziwię się, że profesorowie Joanna Krakowska i Grzegorz Niziołek nie wiedzą, że apel współpracownika teatru ma w tej sprawie mniejszą siłę rażenia niż głos niezależnego autorytetu. Właśnie w takich sytuacjach potrzebujemy nieuwikłanych w żadną opcję ekspertów. Jeśli przechodzi się na drugą stronę rampy, bo taka jest potrzeba chwili, trzeba sprawdzić na scenie jakąś ideę lub intuicję (Niziołek jest współautorem tekstu do spektaklu Granice, a Joanna Krakowska firmowała swoim nazwiskiem projekt Janiczak i Rubina Kantordowntown), traci się argument obiektywizmu i można pisać na Berdyczów. W pojedynku na apele i petycje z listem 30 przedstawicieli środowiska w cuglach wygrał list bydgoskich intelektualistów i środowisk artystycznych. Przymiotniki „lewacki” i „hermetyczny” przylepiły się do teatru Wodzińskiego jak rzepy do psiego ogona. I nie dało się ich odczepić w mieście, w którym powołanie drugiej, bardziej popularnej, sceny ślimaczy się od lat i które jeszcze od czasów dyrekcji poprzednika Wodzińskiego jest istnym Eldorado dla komercyjnych spektakli objazdowych z popularnymi aktorami w obsadzie. Urzędnicy nie tylko nie czytają listów i apeli, nie biorą także pod uwagę recenzji i analiz dotyczących aktualnej kondycji podlegającej im placówki. Dyrektor Grudzińskiej nie pomógł opublikowany na początku sezonu artykuł Jacka Cieślaka, Wodzińskiemu i Frąckowiakowi nie pomogły też recenzje Witolda Mrozka z każdej premiery, dyskusje w „Dialogu”, bloki materiałów w „Didaskaliach”. Musimy tę tendencję – separacji sądów organizatora od głosów branży – zrozumieć. Sygnał został dany w Toruniu i Wrocławiu. Bydgoszcz i Kalisz są jej kolejnymi przejawami. Krytyka towarzysząca straciła jedną ze swoich trzech glinianych nóg. A było nią, obok tłumaczenia artyście wagi tego co robi, widzowi – doniosłości zjawiska, w którym uczestniczy, także objaśnianie władzy, do czego jest jej potrzebne takie coś jak teatr.


Po marcowych konkursach okazało się, że teatr krytyczny, pewne środowisko twórców i publicystów, straciło dwie flagowe dyrekcje i dwa festiwale. Za chwilę pewnie zmienią się lubelskie Konfrontacje Teatralne. Kończy się też dwuletnia kadencja Sebastiana Majewskiego w łódzkim Jaraczu. Także średnio udana. Stałem wczoraj przed wielkim afiszem z repertuarem Teatru Jaracza na marzec, a właściwie przed wielką białą płachtą. W pozycji Duża Scena – kilka adnotacji „sala wynajęta”. Dopiero pod koniec miesiąca trzy grania popremierowe Czarownic z Salem Grzegorzka. Inne sceny Jaracza – pusto, dwa wieczory, pusto, pusto, pusto. Pamiętam afisze Zawodzińskiego sprzed paru lat – co wieczór trzy spektakle grane równocześnie na trzech scenach. Tyle tytułem dygresji. Może mają w Jaraczu zły miesiąc, może widz odpłynął, ale taki afisz – przyznacie – boli. Z pewnej perspektywy wygląda to jak krach – w gruzy wali się nie tyle idea, co praktyka teatru krytycznego drażniącego widza, prowokującego do oporu i myślenia. Widz i władze nie chcą takiego teatru. Patrząc od innej strony – można mówić o rzezi. Wycinaniu nowoczesnych, bo przegięli, bo po co lokalna władza ma mieć kłopoty z prawicowymi bojówkami, z pisowskimi radnymi. Każdy przełożony chce mieć przede wszystkim spokój. I stąd ta nowa tendencja – stawianie na ludzi mniej radykalnych, myślących rozsądniej o komunikacji z widzem, władzami, tematami rzeczywistości. Przyjmijmy, że to jest bolesne tylko dla części środowiska, reszta odbiera to jako ruch rozsądny, bezpieczny, dopasowany do niespokojnych czasów, w jakich żyjemy.


Żeby było jasne – nie potrafię potępić ambicji Łukasza Gajdzisa, który chce być dyrektorem w Bydgoszczy. Bo co? każde zgłoszenie aspiracji, wiara, że zrobi się lepszy teatr w miejsce dobrego, jest wchodzeniem w szkodę? Naprawdę podzieliliśmy polski teatr na strefy wpływów i jak nie jesteś z tej czy innej grupy, to nie wchodź bracie tam, gdzie cię nie chcą? Nie chcę takiego zabetonowanego teatru. Gajdzis ma prawo do stworzenia swojego Polskiego. Sukces programu z Gniezna nie wpycha go przecież w jakiekolwiek szufladki. Przypomnę, że był to teren o niebo trudniejszy niż Bydgoszcz.

Z drugiej strony mam świadomość, że bydgoska dyrekcja Pawła Wodzińskiego i Bartka Frąckowiaka była czymś absolutnie wyjątkowym. Od teraz będzie tematem teatrologicznych i socjologicznych analiz przez dziesięciolecia i przejdzie do legendy jak działalność Schillera w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. Może nawet będziemy wraz z byłymi aktorami i dyrektorami od Konieczki śpiewać pieśni dziadowskie o tym pięknym czasie. Program Wodzińskiego i Frąckowiaka to była najbardziej spójna i bezkompromisowa propozycja repertuarowa i ideowa, jakiej byłem świadkiem w ostatnim 25-leciu. Z dwudziestu dwóch premier widziałem może z osiem, o pozostałych czytałem, uczyłem się, co dzieje się wśród młodych reżyserów, jak tematyzować problemy współczesności, jakimi językami je otwierać. To były repertuary-manifesty, każda z siedmiu premier sezonu miała swoje miejsce wobec innych, dialogowała z nimi, oświetlała je na nowo. U Wodzińskiego spektakle szły tyralierą, zespół aktorski był jak zaciśnięta pięść. Żal mi będzie utraty tego wzywania, jakie stanowił tak nowatorski teatr dla polskiego środowiska. Tak. Świetnie się o tym teatrze czytało, koledzy krytycy analizowali jego przedstawienia z rozkoszą, wszystko do siebie pasowało. Można było zapełnić widownię wycieczkami teatrologów z całej Polski, teatr przekuć od razu w badanie i rozprawę.

Taki program mógłby mieć Gorki Theater, Deutsches lub Volksbuhne. Na serio dziwię się Berlinowi, że Wodziński z Frąckowiakiem nie przejęli sceny po Castorfie. Berlińscy skauci teatralni nie działają, jak widać, najsprawniej i mam o to do nich pretensje. Przecież w Bydgoszczy był europejski standard aktorski, niemiecka konsekwencja programowa, testowano idee ważne nie tylko dla naszego społeczeństwa. Program Teatru Polskiego był tworzony przez ludzi, którzy mieli bardzo jasną wizję dotyczącą zadań teatru. Odważnych. Idealistów, którzy nie idą na żadne kompromisy, bo piszą nie tylko teraźniejszość teatru, ale i od razu historię. Doświadczenie Wodzińskiego i Frąckowiaka prowadzi jednak do wniosków, że przełożeni walczących teatrów wolą jednak obracanie teraźniejszością od przechodzenia do historii; wolą widza, który chodzi, niż widza, który czyta. Wodziński i Frąckowiak robili fenomenalny teatr, ale na duże miasto. Takie, w którym działają przynajmniej dwa teatry - jeden bardziej zachowawczy, drugi wychylony w nowoczesność. Bydgoszcz i Kalisz mają tylko po jednej scenie.

Wychodzi na to, że model Wałbrzycha do trzeciej potęgi, Wałbrzycha na sterydach i z ambicjami nie tylko krajowymi przestał właśnie obowiązywać w polskim teatrze. Poszukujące sceny, teatry zakotwiczone w środowisku nieprzyjaznym i nieteatralnym, ale z misją zmiany wszystkiego, bez wsparcia lokalnych widzów i władz nie mają racji bytu. Nie da się ich robić przeciw wszystkim. Więc wizja Wodzińskiego nie tyle się skompromitowała, co okazała się nie do utrzymania na dłuższą metę w mniejszym ośrodku. Co do tej pory można było powiedzieć miastu i teatromanom niepasującym do schematu widza pożądanego przez Wodzińskiego? Szukajcie sobie innego miejsca dla siebie i swoich gustów. Nie ma u nas innego teatru. Wodziński miał sukces w branży właściwie po pierwszym sezonie (Łysak w warszawskim Powszechnym walczył o przełom dwa sezony dłużej), ale na akceptację bydgoskich widzów należało jeszcze poczekać. Skoro nie ma tej cierpliwości u lokalnych władz, nie znaczy to, że Wodziński przegrał jako ideolog i reformator. Po prostu trzeba teraz zrobić wszystko, by dokończyć swoją misję, tyle że w innym teatrze, w metropolii. Gdyby wrocławski prezydent Dutkiewicz i Hanna Gronkiewicz-Waltz przygarnęli na odchodne Wodzińskiego i Frąckowiaka z częścią zespołu, krach roku 2017 nie byłby tak dotkliwy. Koniec jednej dyrekcji byłby tylko początkiem działalności w innej, większej skali. Wodziński dostałby ważną scenę w metropolii, bo na taki awans geograficzny bezsprzecznie zasłużył. Wkurzają mnie lokalne głosy o tym, ze Frąckowiak z Wodzińskim doprowadzili Teatr Polski do kryzysu. Najgłośniej krzyczy o tym Jarosław Jakubowski, dramatopisarz pracujący u pisowskiego wojewody. Rozumiem, że nie musi się zgadzać z wizją obecnej dyrekcji, ale to jeszcze nie powód, by kłamać, że poziom teatru się załamał, że scena idzie na dno. Okej, może nie ma pełnej sali, może jej repertuar nie jest dla widza z klasy średniej, ale o pożarze nie ma mowy. Widziałem teatry na dnie. Dlatego narracja o nietrafionym profilu teatralnym dla Bydgoszczy jest do przyjęcia, ta o upadku, niszczeniu wartości, propagandzie i pysze – absolutnie nie.

Teatr krytyczny może z krachu bydgosko-kaliskiego wyciągnąć parę lekcji. Zamiast trwać w oporze i płakać o niesprawiedliwości, jaka go spotyka na tylu polach, próbować przenieść się do dużych miast z różnorodną ofertą teatralną. Szukać prawdziwych mecenasów-prezydentów, dla których popieranie artystów poszukujących nie jest aberracją i inwestycją podwyższonego ryzyka. Są tacy. Nie rezygnując z wielkich i aktualnych tematów, zmienić język teatralny na taki, który zagarnia widzów, a nie wyklucza ich z grona wtajemniczonych i zaangażowanych. Działać w innej skali, nawet offowej i jeździć po kraju, edukując publiczność i decydentów. Afiliować się przy dużych teatrach, próbować funkcjonować autonomicznie w ich ramach, tworzyć studia, zamiast przejmować prowincjonalne molochy.

Dyrekcja Pawła Wodzińskiego i Bartka Frąckowiaka była rodzajem koronacji obu dyrektorów na symbolicznych i merytorycznych przywódców teatru krytycznego. Przegrali tylko bitwę (jak kiedyś Łysak z Wodzińskim w Poznaniu) – bitwę, a nie ideę. Wracając do metafory i anegdoty z uwertury do tego Kołonotatnika – zatrzasnęły się im drzwi do samochodu na chodzie jak mnie tamtej styczniowej nocy. Głupio człowiek wyglądał ze zmiotką w ręce, mógł zamarznąć, musiał żebrać o pomoc, ale w końcu udało się dostać do środka. Auto nie zadławiło się oparami benzyny ani nie wybuchło. Jakby co, służę rewolucjonistom z Bydgoszczy numerem telefonu do Pana Od Kulturalnego Włamu. Jakiś teatr stołeczny lub wrocławski można w ten sposób zająć i zeuropeizować.

22-03-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone