AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/165: Rzeczy i ludzie nie na swoim miejscu

Gdyby Pina nie paliła, to by żyła,
reż. Cezary Tomaszewski  

Pina, papieros i Golgota

Teatr Szaniawskiego w Wałbrzychu, Gdyby Pina nie paliła, to by żyła.
Kiedy w parodystyczno-lirycznym spektaklu Cezarego Tomaszewskiego o Pinie Bausch, jej uzależnieniach, śmierci, osieroconych współpracownikach i oczywiście o jej teatrze tworzonym w oparach papierosowego dymu zobaczyłem, jak z neonowej chmury wystaje ręka z papierosem, jak leci z nieba deszcz petów, jak wałbrzyscy aktorzy udają, że tańczą z papierosami, jak zarzekają się, że rzucili, ale ciągle mają ochotę pokurzyć w ukryciu, od razu przypominały mi się te litewskie opowieści.

Wedle popularnych, dziewiętnastowiecznych ludowych podań ze Żmudzi i Auksztoty papierosy są dobre, bo wynalazł je Pan Jezus. Rozpropagował nikotynę osobiście, chodząc ze świętym Piotrem od wsi do wsi. Częstował, pokazywał chłopom, który koniec papierosa włożyć do gęby, jak odpalać jeden od drugiego. To się nawet układa w logiczną całość – szlachcic ciemiężył, Żyd rozpijał, Jezus dał chłopu papierosy. Dlatego ten, kto pali, ten rozmyśla przy paleniu (bo przecież nie da się nie myśleć, jak się nic innego nie robi, tylko pali), czyli zyskuje błogosławiony czas – jest na tę chwilę wolny od pracy (jedną ręką, bo druga jest zajęta papierosem, niewiele na polu czy w lesie zdziałasz) i może zagłębić się w siebie samego. Sztuka rozmyślania sytuuje się już bardzo blisko modlitwy, bo o czym tu myśleć przy papierosku, który jest dobrem, jak nie o tym, kto owo dobro darował. Powiadali starzy Litwini (Nekrošius na pytanie, co jest najważniejsze w teatrze, odpowiada do dziś, że „najważniejsze są papierosy”), że skoro palacz tyle rozmyśla, znaczy prawie się modli, widać znajduje się w ten sposób bliżej Boga od innych ludzi i dlatego przysługują mu specjalne prawa. Tak jak muchom, bo jak było wiadomo jeszcze w pogańskich czasach, to mucha skradła ogień z nieba lub z piekła i przyniosła ludziom, dlatego teraz jako jedyne zwierzę (ona, nie pies!) ma prawo jeść z tego samego talerza, co człowiek. Można czasem muchę odgonić znad miski, ale zabić przy jedzeniu nie wolno. Palacza z żadnej okolicy nie przegonisz, a tym bardziej z teatru. A jak przegonisz – zgrzeszysz, bo przez ciebie jakaś ważna myśl się nie urodzi.

Przedstawienie Tomaszewskiego jest żartem z podtekstem metafizycznym. Tyle że w miejsce duopolu „Chrystus i papierosy” eksploruje zależność między sztuką a nikotyną. Chyba że w świecie Tomaszewskiego Bogiem jest Pina. Popularne anegdoty o horrendalnym nałogu Piny Bausch zostają zestawione z opowieścią o jej śmierci. Palaczka Pina, która dusi się w szpitalu kilka dni po zdiagnozowaniu u niej raka płuc, podczas gdy jej zespół gra właśnie we Wrocławiu delikatny jak mgiełka, parujący jak opar z letniej wody nalanej z konewki do cebrzyka spektakl Nefes (Oddech). Mimo zapowiedzi z offu, witającej publiczność na spektaklu Tanztheater z Wuppertalu, na scenie widzimy aktorów wałbrzyskich. Są, owszem, piękni i utalentowani, ale żadne z nich Himalaje wiotkości, Alpy harmonii, Tatry synchronizacji. Poprzebierali się w getry i dresy, wyglądają trochę jak amatorska trupa rekonstrukcyjna Café Müller. To będzie rekonstrukcja metody twórczej Piny przy absolutnym braku sił i środków tanecznych. Jasne, że wałbrzyszanie nie zatańczą. Znajdą jednak w sobie podobne opowieści i reakcje emocjonalne do tych, które stały u początku przedstawień Tanztheater. Kunszt tancerzy przełożą w swoim spektaklu na odwagę autogrepsu, stworzą też własną kategorię taneczną, którą nazwałbym „ślizgiem podprogowym”. Po wałbrzyskim wieczorze byłem na przykład święcie przekonany, że Filip Perkowski, tutejszy Sienkiewicz, wykonał jakąś solówkę na puentach, śniąc na jawie, że jest czołgiem-motylem, a Joanna Łaganowska, śpiewając coś smutnego swoim operowym głosem, najprawdopodobniej unosiła się metr nad podłogą.

Palenie może być byle jakie, ale może być też sztuką – udowadniają ludzie Tomaszewskiego. Nietańczenie – również. Gadanie o niepaleniu i pokazywanie nietańczenia – tak samo. Pali się z tego samego powodu, z którego uprawia się sztukę. Jedno i drugie grozi śmiercią, a wcześniej – excusez le mot – „wypaleniem”. W teatrze aktor, reżyser choreograf nie tylko palą, są też swoimi najlepszymi i najgorszymi papierosami. Można nie palić, tak samo jak można nie żyć. Jedno i drugie uwalnia nas od problemów ze śmiercią. Gdzieś tak w połowie spektaklu Gdyby Pina nie paliła, to by żyła aktor wałbrzyski, Piotr Tokarz, zapytał grzecznie, czy palę. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie. A gdyby Pan palił i miał przy sobie przypadkiem papierosy, to czy poczęstowałby mnie Pan jednym? – zareplikował chytrze artysta. Tomaszewski zrobił cały spektakl na podobnym gdybaniu. Co byłoby gdybyśmy naprawdę tu w Wałbrzychu byli Piną, Pinami naszych czasów? Jak wielki powstałby spektakl, gdyby profesor Dariusz Kosiński pożyczył im jeszcze więcej DVD z zapisami widowisk Tanztheater? W tej Pinie… Tomaszewski drwi z uzależnień, ale też wystawia im przewrotną laurkę. Artysta cierpi, gdy tworzy, a gdy tworzy, to pali i wtedy znów cierpi, bo zdaje sobie sprawę, że to szkodliwe: po bokach sceny stoją kościotrupy. Miałem nawet zwidy, że Rozalia Mierzicka zmieniła się w wielki rudy papieros z filtrem.

Uzależnieni i abstynenci są tak samo śmieszni w spektaklu Tomaszewskiego. Niezapalony papieros w ustach aktora nakłuwa iluzję równie dobrze, jak sztuczne odegranie poważnej sceny. W All That Jazz główny bohater, sławny choreograf chorujący na serce, idzie do prywatnego gabinetu na konsultację. „Czy mam rzucić fajki? Czy to szkodliwe?” – pyta Roy Schneider z papierosem w ustach. „Nie zauważyłem, niech pan spokojnie pali” – odpowiada stary lekarz, który w tej chwili również kopci jak smok. Nie ma takiej sceny w wałbrzyskiej Pinie…, ale jest inna równie przewrotna. Włodzimierz Dyła, który krzyczy swoim tubalnym głosem: „Ja palę!”, kusi kolegów ostatnim papieroskiem przed rzuceniem, w finale wyłazi na proscenium i pokazuje nam księżyc w pełni. Światło punktuje jego nagi brzuch. Połknął go. Księżyc wlazł mu do brzucha na papierosa i teraz pali i świeci.

Tak – szaleństwo nikotynowej dociekliwości zespołu z Wałbrzycha w Pinie… można porównać do biograficznych i politycznych harców W samo południe Ziemliskiego czy Schuberta Szpecht. Znów zbiorowy, nieco pokraczny i naiwny, autokompromitujący się bohater zbiorowy staje przed kolejną zagadką, którą musi rozwikłać na miarę swoich możliwości. Nie mamy nic ze sobą wobec Historii, Muzyki i Nikotyny. Nic prócz siebie samych. Niech więc zagadka przejdzie po nas.

Jakoś tak dwa dni po wizycie w Wałbrzychu zaczęło mi się palić. W szufladzie mam ostatnią paczkę kupionego w Petersburgu biełomorkanała. Wyjąłem bezfiltrowego papierosa, jak każdy porządny matros zrobiłem harmonijkę z jednego końca i przylepiłem do dolnej wargi. Paląc, postałem chwilę na balkonie, dziękując Cezaremu Tomaszewskiemu za zrobienie spektaklu o rzeczach naprawdę najważniejszych.

Paliłem sobie i myślałem nie o Pinie, ale o Golgocie. Prawdziwej Golgocie, nie tej piknikowej.

Pamiętacie tę scenę, w której rzymscy auxiliares podają konającemu na krzyżu zatkniętą na końcu włóczni gąbkę umoczoną w occie? Popularny, naiwny odbiór tego gestu jest taki, że to kolejna tortura. Oprawcy mogli dać wino, piwo, wodę, a dali cierpki ocet. Takie to ich miłosierdzie: „Pić chce się Zbawicielowi? Dajmy mu coś, co mu gębę wykrzywi. Potem jeszcze włócznia pod żebro i finito”. Tymczasem ocet, nieco rozcieńczony wodą, był w starożytności popularnym napojem orzeźwiającym, ulubioną popitką legionistów, w ogóle armia spożywała octu najwięcej. Nie była to zatem przyprawa kuchenna ani napój tortur, tylko coca-cola antyku. Któż to jednak dzisiaj rozumie? Dlatego po obejrzeniu wałbrzyskiego spektaklu o Pinie proponuję niezbyt daleko idącą korektę tej ewangelicznej sceny.

Oto dwaj żołnierze wojsk pomocniczych z gwardii osobistej Piłata stoją pod krzyżem i czekają na śmierć Jezusa. Skazaniec cierpi straszliwie. Zaraz będzie koniec. Jeden z auxiliares daje znak skinieniem głowy, na co drugi siada na ziemi przy płaskim głazie i wysypuje z woreczka tytoń na białą karteczkę najdelikatniejszego papirusu. Końcem sztyletu (pugio) fachowo segreguje podłużnie wyschnięte nitki i paproszki. Ślini końcówkę papierka, zwija go z czułością, delikatnie formuje w palcach. Drugi robi wąskie nacięcie na tępym końcu włóczni. Trzask krzesiwa, zapalają wiązkę trawy w miseczce, potem przykładają papierosa do ognia. Chwilę kurzą go na zmianę, żeby się dobrze rozpalił. Wreszcie wkładają w szczelinę na drzewcu i podtykają pod usta Chrystusa, wiszącego wysoko nad nimi, mówią, żeby się dobrze sztachnął. Jezus wyczuwa dym, łapie łapczywie papierosa wargami i zaciąga się, ile ma sił. Dym daje mu ostatnią, a może jedyną w życiu rozkosz. Przez dwie sekundy nic nie boli. Potem strasznie kaszle, włócznia, „wykonało się” i te rzeczy.

Pasolini, gdyby żył i kręcił jeszcze raz Pasję według św. Mateusza, umieściłby taką scenę w swoim filmie. Głowy nie dam, że nie ma takiej lub podobnej w Piłacie i innych Andrzeja Wajdy. Skoro znak ryby wymyślił, zdaniem reżysera, strzegący kaźni oficer tajnych służb, Afraniusz, skoro było kuszenie na krzyżu z wizją Chrystusa w samolocie odbierającego od stewardesy chłodny drink, to czemu papieros w ustach Boga jest nie do pomyślenia? Jak dzięki chwytowi z papierosem pięknie tłumaczylibyśmy dzieciom, skąd wziął się ostatni papieros, o który proszą skazani na śmierć tuż przed wykonaniem wyroku. Oczywiście director’s cut Pasji Mela Gibsona zawierałaby pewnie sekwencję gaszenia petów na ciele Zbawiciela, a w Żywocie Briana Monty Pythona Samurajsko-Judaistyczny Oddział Wyzwolenia Palestyny dokonywałby seppuku za pomocą zapalonych papierosów wbitych w brzuch, ale jednak nie o taki obraz mi chodzi. Papieros Chrystusa tłumaczyłby i nałóg Piny, i tajemnicę narodzin sztuki w dymie, i wszystkie nasze uwędzone drobne grzeszki.

Powie ktoś – przecież papierosy to dopiero po Kolumbie i z Ameryki przyszły, toż to jawny anachronizm! Zakaz wstępu na Golgotę! A plecaki legionistów w nowym Ben Hurze komuś przeszkadzały? Też były od czapy, bo z czasów napoleońskich. Uświęcone tradycją długie włosy i broda Chrystusa nie wywołują alarmu w Episkopacie, przyjęły się w ikonografii, a przecież jak udowodnił Solomos w swojej książce o zapomnianym teatrze Bizancjum (Święty Bachus), długie włosy mogli nosić wówczas zgodnie z edyktami cesarskimi wyłącznie aktorzy, więc tradycyjnie przedstawiając Nazarejczyka, przedstawiamy de facto aktora, który go grał w zaginionym mimie lub misterium wschodniorzymskim. Żydzi tamtych czasów strzygli się krótko i golili gładko (mozaiki z Dura Europos). Pierwsi chrześcijanie malowali i rzeźbili Jezusa z jasnymi, sztucznie kręconymi lokami piętrzącymi się nad czołem (takie modne euro-afro ery dominatu), żeby wyglądał jak młody rzymski patrycjusz. Skoro już tak pomanipulowaliśmy z detalami w symbolicznej scenie śmierci na krzyżu, co nam szkodzi jeszcze jedna podmianka? Zwłaszcza że i tak za chwilę papierosy będą zakazane. I ten papieros w ustach Jezusa domknie biblijną opowieść o zerwaniu owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego. Ewa nadgryzła jedno tabu, Jezus sztachnął się drugim. W obu była śmierć.

Troszeczkę odlecieliśmy. Czas wracać do teatru.

Minusowanie

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Zemsta, reż. Anna Augustynowicz
Jak to u Augustynowicz – nic nie ma. Podium na scenie. Czarne. Trzy zastawki ustawione w szlaczek – pierwsza z przodu, druga z tyłu, trzecia z przodu. Czarniawe. Stół przykryty czarnym obrusem. Czarna skrzynia na instrumenty. Aktorzy w kostiumach koloru nocy. Nie ma świata, nie ma kostiumów, nie ma starego teatru, nie ma sytuacji. Zespól Teatru Słowackiego gada wiersz, ale rytm, fraza, język nie stają się tu samoistnymi bohaterami przedstawienia. Najważniejszy jest Papkin (Feliks Szajnert) – siedemdziesięcioletni, stary, bardziej aktor i reżyser niż żołnierz samochwał. Za jego plecami wyskakują spomiędzy zastawek bohaterowie Zemsty. Cześnik Macieja Jackowskiego ma wojskowe buty, Rejent Marcina Sianki przypomina księdza w cywilu, który schował koloratkę do kieszeni. Młodzi – Klara (Karolinia Kamińska) i Wacław (Mateusz Beryt) warczą na siebie, pyskują, załatwiają wierszem jakiś interes matrymonialny, a nie oddają się czułościom. Żadnych flirtów z Podstoliną (Hanna Bieluszko), znika komizm sytuacyjny, językowy jest w stanie larwalnym. Ta Zemsta nie ma się podobać. Żadnego uwodzenia, ciepełka, polskiej ponadczasowości charakterów. Papkin wyjmuje ze skrzyni czaszkę, mówi parę monologów, jakby wspominał, że zagrał kiedyś romantycznego Hamleta. On jeden wedle założeń reżyserki ma trochę wdzięku na scenie. On chce nadać lekkość i gibkość tej historii. Ale nic z tego. Inni bohaterowie tłuką, co swoje, pędzą, odfajkowują werbalny spór.

U Augustynowicz świadomie nie ma konfliktu o mur, są rytualne obelgi i słowne podchody. Katarynka stoi naprzeciw dyktafonu (uwaga, to oczywiście metafory, a nie opis realnych rekwizytów!). Źle się to ogląda, krakowska Zemsta jest przewidywalna jak wystąpienia przedstawicieli klubów poselskich w Sejmie. Spór jest martwy, teatr mówiący o tym sporze – lodowaty, na koniec, zamiast zgody i ślubu, Klara przywdziewa wdowią woalkę. Najnowsza krakowska premiera Augustynowicz to precyzyjnie wymyślony spektakl, który kompletnie mnie nie bierze.

Metoda minimalistyczna reżyserki zwykle się sprawdza w odniesieniu do klasyki. Jej Sędziowie, Wesele, Burza itd. też w końcu były oparte na wierszu i poezji, ale wciągały w swoją skomplikowaną, zimną formę, przenosiły akcenty, tworzyły nowe znaczenia. Grzebanie w strukturze było grzebaniem w sensie. A ten spektakl wydaje się być zrobiony matematycznie: Zemsta minus wszystko, Zemsta minus polityka, uwspółcześnianie, retro, żywi ludzie, minus język, minus żart, minus aktorski popis. Zemsta minus Zemsta. Tyle odejmowania, że nic mi z niego nie zostało. Żadna rola. Żadna myśl odsyłająca do czegoś innego niż teatr. Może i to miało być o Polsce, która samą siebie wymazuje właśnie ze wszystkiego, ale nie jestem w stanie obronić tej tezy. Odjęło mi mowę. Zdecydowanie bardziej wolałem to, co z Zemstą zrobiła swego czasu w Wałbrzychu Weronika Szczawińska. Na początku spektaklu, w pięć albo trzy minuty odegrała komedię Fredry w przyspieszonym tempie a potem zaczęła jeszcze raz, rekonstruując, co się dało. Tamten projekt kończył się prowokacyjną zapowiedzią z offu, że prawdopodobnie było to ostatnie przedstawienie Zemsty na ziemiach polskich. Sprawdziło się to o tyle, jak to zwykle z profetami, że od tamtego czasu nie widziałem ani jednej dobrej Zemsty. Minusujemy.

Teatr i obyczaje: Nie poznano Pana? Będziesz Pan bogaty!

Podszedł do mnie na warszawskiej premierze młody, bardzo znany, ba, nawet wybitny polski aktor teatralny. Powiedział z uśmiechem „dobry wieczór” i uścisnął mi rękę. Wpadłem w natychmiastową panikę, bo twarz wydawała się znajoma, ale kompletnie nie miałem pojęcia, skąd znam człowieka. Zamiast jak zwykle uśmiechnąć się i udać, że owszem poznaję, miło mi, co słychać, wypaliłem: „Przepraszam, ale niestety dramatycznie Pana nie kojarzę… Proszę mi, przypomnieć, gdzie mogliśmy się spotkać i jakie relacje nas łączą”. Aktor zdumiał się niewyobrażalnie. Gdyby przyznawano złote maski w kategorii „zdumienie w foyer”, miałby jak nic nagrodę za ten sezon. Zdumiony jego zdumieniem zacząłem intensywnie myśleć. Pochyliłem głowę w prawo, pochyliłem głowę w lewo, próbując uzyskać właściwy kąt spojrzenia na tę niewątpliwie po wielokroć oglądaną już przeze mnie twarz i w końcu scenicznym szeptem wypowiedziałem właściwe nazwisko, ale ze znakiem zapytania, bo pewności nie miałem… Wielki aktor uśmiechnął się smutno, z lekkim niedowierzaniem, czy robię go w konia, jak Gombrowicz pewną gwiazdę kina międzywojennego na bankiecie (przedstawił się jej pięć razy, zanim nie oblała go szampanem z okrzykiem: „Może teraz mnie Pan zapamięta!”), czy może już z racji podeszłego wieku cierpię na to schorzenie na literę A. W obu przypadkach był w kłopocie. Nie miał ze sobą szampana, a słowa współczucia z wiadomego powodu na A. też jakoś nie byłyby w tej sytuacji na miejscu.

Kiedy słynny aktor oddalił się z charakterystycznym dla siebie wdziękiem i godnością, przez resztę przerwy rozmyślałem nad znaczeniem tego mojego faux pas. Czemuż, ach czemuż go nie rozpoznałem? Tylko troszeczkę tłumaczy mnie fakt, że aktor miał w uszach piękne, szmaragdowe klipsy, które kompletnie mnie rozproszyły i witając się z nim, widziałem tylko je: były jak dwoje dodatkowych oczu na uszach, które cały czas dyskretnie do mnie mrugały. Zamiast dobrze obejrzeć rozmówcę, skupiłem wzrok na zagadkowym detalu, widzianym przeze mnie pierwszy raz w życiu. Wielki aktor nie zmienił się ani krztynę przez ostatnie dziesięć lat, kiedy zamykam oczy, widzę go od razu w kilku rolach, słyszę jego głos, zapamiętałem najważniejsze kwestie ze spektakli z jego udziałem, kapitalną plastykę ciała. A jednak w owej chwili ta pamięć się nie uruchomiła. Być może wielki aktor wziął mnie z zaskoczenia – nie byliśmy nigdy sobie przedstawieni w sytuacji pozateatralnej, nie korespondujemy ze sobą, nie mam jego numeru w telefonie – tak samo, jak zaskoczyłaby mnie Emma Stone na premierze, powiedzmy, w Teatrze Wybrzeże, podchodząc do mnie ni stąd ni zowąd, całując w oba policzki i pytając: „Co tam, co tam panie Łukaszu, dalej tylko ten Kołonotatnik?”. I tu dochodzimy powoli do sedna tej anegdoty.

Sęk tkwi nie w nagłym ataku niepamięci ani też w Emmie Stone, tylko w miejscu i okolicznościach. Premiera. Foyer. Tłum widzów. Wielkich aktorów oglądam zwykle na scenie, nie na widowni, pod kasami, w szatni. Wielki aktor na widowni po cywilnemu jest jednak ewenementem. Był piątek wieczorem, początek października. Jakim prawem wielki aktor ma wtedy wolny wieczór? Najlepszy miesiąc do grania, weekendowe żniwa, wysyp premier w całym kraju. Prędzej spodziewałbym się właśnie Emmy Stone, która mogłaby tu wpaść wprost z planu zdjęciowego w Czechach, a nie rozchwytywanego wielkiego aktora teatru progresywnego. Przecież na 99 procent wielki aktor powinien tego dnia grać, a jeśli jakimś cudem nie grałby, to po kiego grzyba przyszedł do teatru, zamiast uczyć się tekstu, ładować baterie, spędzać czas z rodziną? Przyzwyczailiśmy się, że w naszych szybkich czasach, aktor, zwłaszcza wielki, nie ma czasu na oglądanie kolegów, na przyjemność bycia zwykłym widzem. Bo film, telewizja, reklama, samopomoc środowiskowa. A kiedy już jakiś przyjdzie, wykaże zainteresowanie, podopinguje kolegów, to nikt, to znaczy ja, go nie poznaje.

Trzeba to zapamiętać na przyszłość. Wielcy aktorzy nie tylko grają, wielcy aktorzy również oglądają. Może dlatego właśnie grają potem tak dobrze.

09-10-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone