AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/178: Spektakl widmo

Widma, reż. Ryszard Peryt - Teatr Muzyczny w Gdyni
04 lutego 1984, Fot. Gąsior Zbigniew  

Obserwuję od jakiegoś czasu dziwny obyczaj repertuarowy na wielu polskich scenach działających w mniejszych ośrodkach. Tych z ośrodków większych też to dotyczy, ale nie zawsze. Otóż zapowiada się z hukiem nowe przedstawienie – oparte na nowym polskim tekście, klasyce rodzimej lub światowej, zrealizowane przez kogoś modnego lub godnego wszelkich dyrektorskich inwestycji, teatr napina się i wykosztowuje, premiera się odbywa, nawet nie ważne, jak została przyjęta, jest grana jeszcze następnego dnia i szlus… Znika z afisza na miesiąc, dwa, bywa, że i trzy.

Wraca chyłkiem (o ile to lektura) w paśmie porankowych przedstawień dla dziatwy szkolnej albo (jeśli odległość spektaklu od lektury mierzona jest przynajmniej w pięciu idiomach) znów na dwa pokazy i… w tym sezonie już nie będzie jej na afiszu. Nie wierzycie? Przeanalizujcie repertuary teatrów. Zastanawiam się, co to może znaczyć, jaki sygnał wysyłają sceny stosujące te praktyki? Robią tak z troski o widza czy z jego braku? Czy chodzi o to, że jest to premiera-wizytówka dla krytyki i reszty kraju zrobiona z całą świadomością, że lokalnie na nią widza nie ma i nie będzie? Gdyby to była prawda, teatr traktowałby ją jako zrobioną dla honoru domu, drogą reklamówkę potencjalnych możliwości odtwórczych zespołu i produkcyjno-kreatywnych samego dyrektora. „Patrzcie! Stać nas! Można? Można! Jesteśmy teatrem z ambicjami i tą premierą włączamy się w ogólnopolską debatę. My też umiemy. Zaproście nas na ważny festiwal!”

Gdyby to była prawda, gdyby to prawda była, polityka repertuarowa tego typu miałaby jednak kilka co najmniej dyskusyjnych założeń. Przede wszystkim mogłaby przyprawić o depresję dział promocji. Cała para idzie w gwizdek. Co z tego, że obdzwoni się i obmailuje wszystkie redakcje, blogerów i portale i nawet jeśli napiszą i pochwalą, rozdzwonią się dzwony, żaden normalny widz z tych pochwał i zachęt do przyjścia nie skorzysta, bo następny set dopiero za parę miesięcy. Widz, nawet prowincjonalny, czyli mający dostęp do zawężonej oferty, nie pamięta tak długo o wydarzeniu. Co najwyżej zachęcony entuzjazmem krytyki pójdzie na inny, starszy spektakl z repertuaru. Za dwa, trzy miesiące, kiedy wraca (niby triumfalnie) pochwalona premiera na afisz, operację reklamową trzeba właściwie zaczynać od nowa i chyba na innych zasadach. Aktorzy wchodzą na scenę jakby na zimno i „ponownie po raz pierwszy”, nawet zdziwieni własnymi wspomnieniami z premierowego wieczoru, niepewni, jak widz zareaguje na ich pracę po przerwie.

Krytyka też ma kłopot. Jeśli ktoś nie mógł zjawić się na premierze lub wieczór po (albowiem mamy zwyczaj robienia w Polsce wszystkich ważnych premier w te same soboty w październiku, styczniu i marcu), odrobienie tej zaległości graniczy z cudem. Bo w kolejce czekają już inne miejsca do odwiedzenia, bo nowe przedstawienia krzyczą głośno: „Mnie zobacz! Mnie!”. Spektakl niechcąco przegapiony staje się spektaklem-widmem.

No więc dlaczego niektóre premiery znikają, a nie powinny? Mimo że teatralny PR, artyści i krytyka chcieliby najpewniej ich szerszej dostępności. Przypuszczam, że ich zniknięcia można wytłumaczyć następująco: znikają, bo są za drogie w eksploatacji, bo budowanie i rozbieranie dekoracji wycieńcza ekipę techniczną i trwa o dzień za długo, bo gościnnie grający aktorzy mają pozapełniane grafiki i trzeba obdzwaniać pięć innych scen, dopinać logistykę, jakby to była inwazja na Normandię, bo dyrektor dobrze wie, że na taki produkt ma widza ledwie na dwa, trzy wieczory, resztę publiczności, resztę ludzkiego wypełnienia sali trzeba wyszarpać z gardła szkołom i klubom emeryta w pełnym poczuciu bezsensowności tej walki, wszak nie jest to adresat spektaklu.

Pamiętam z dawnych czasów rozpacz teatrów, które musiały wypełnić ustawowe osiem obowiązkowych spektakli zagranych w siedzibie lub poza nią, żeby ich premiera w ogóle była wzięta pod uwagę w Konkursie na wystawienie polskiej sztuki współczesnej. Dyrektorzy, owszem, chętnie sięgali po nowe teksty, dawali małą scenę, pozwalali na eksperyment, bo warto wziąć udział w prestiżowej rywalizacji, bo jest szansa, że krytycy spoza regionu na to przyjadą, ale co do dłuższej eksploatacji już mieli wątpliwości. Byli najwyraźniej realistami. Przypuszczam, że obecnie trwoży ich tak samo konkurs Klasyka żywa. O szekspirowskim przez wrodzoną skromność nawet nie wspomnę…

Premiery krótkotrwałe, przedstawienia-zjawy to problem dla przyjezdnych, ale, jak podejrzewam, także lekki dyskomfort dla lokalsów. Bo ta praktyka w gruncie rzeczy umacnia elitarność teatru. Jeśli nie zdążysz, nie możesz pójść tego dnia, nie zaprosili cię na premierę, to nie łapiesz się do lokalnej elity, to nie masz o czym rozmawiać, bo nie byłeś, nie widziano cię. Dwumiesięczne opóźnienie może i nie zaszkodzi twojemu rozwojowi intelektualnemu, ale towarzyskiej pozycji już prędzej.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to, co odbieram jako zdumiewającą widmowatość polskiego teatru, może być jednak chytrą taktyką dyrektorską polegającą na produkowaniu spektakli awangardowych, wywrotowych i hermetycznych, a następnie eksploatowaniu ich w taki sposób, by przedstawiciele organizatora, kontrolerzy różnych szczebli, lokalne siły patriotyczne nie miały za wielu okazji, by skontrolować spektakl, oburzyć się, przestrzec, zaprotestować. Przecież, jak mówi przysłowie, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ekstrawagancja repertuarowa rozpływa się w gąszczu innych, starszych, bezpiecznych tytułów. Dyrekcja ma alibi własnej postępowości, widownia mieszczańska nie zauważa ekscesu, nawet radnym da się wytłumaczyć, że nowy teatr ma nikłą siłę oddziaływania, powinien być i owszem w repertuarze, bo nie wolno blokować ani młodych, ani ogólnokrajowych trendów, ale co za dużo, to niezdrowo, nie chcemy stracić swojej dotychczasowej widowni.

Jestem ostatnim, który potępiałby takie rozumowanie. W końcu osadzone w lokalności dyrekcje więcej wiedzą o potężnych siłach (widowni i władzy), z którymi muszą się układać, niż komentatorzy życia teatralnego. Cieszę się, że takie spektakle w ogóle powstają, choć istnieją krótko i rzadko. Sęk w tym, by czasem pojawiła się jednak szansa na ich obejrzenie.

Jak można by zapobiec praktyce produkowania spektakli-zjaw? Skąd brać publiczność, jak ciąć koszty, co można ugrać, posiadając je w repertuarze?

Z dobrym spektaklem-zjawą właściwie nie ma problemu – może zaproszą na jakiś festiwal, będą nagrody i kolejne zaproszenia, dzieło będzie żyło głównie poza miastem, w którym powstało, co logiczne, bo przecież powstało jako produkt eksportowy.

Ze złym – też. Bo można go zdjąć. Złożyć zjawę do grobu. Kłopoty zaczynają się jednak ze średnim… Średniego spektaklu-zjawy szkoda, piękności równoważą w nim hermetyzmy, krytyka (ta co zdążyła zobaczyć) nie padła wprawdzie na kolana, ale zespół tak świetnie pracował nad nim, tak lubi go grać… Może więc regułą powinny być umowy między kilkoma teatrami z regionu lub oddalonymi od siebie częściami Polski o stałym wymienianiu się nowymi spektaklami? Lublin dogaduje się z Sosnowcem, Tarnów z Olsztynem, Kielce z Legnicą… Zestawiam te pary przypadkowo, bez analizowania rzeczywistego estetycznego braterstwa scen. Jest w tym pomyśle jednak pewne ryzyko. Czy widz olsztyński przyjdzie na spektakl tarnowski? Czy Rzeszów zrobi furorę w Gnieźnie? Jak sprzedawać publiczności z mniejszego ośrodka twórczość innego mniejszego ośrodka? Czy ktoś z Legnicy interesuje się poszukiwaniami artystycznymi w Kielcach, jest w stanie zaakceptować inną estetykę niż ta własna, lokalna?

Może więc nie przenośmy spektaklu-zjawy za granicę powiatu. Może zwyczajnie pomogłoby uzupełnienie idei tańszej premiery studenckiej o cykl popremierowych przedstawień za 5 złotych dla wszystkich, których nie stać na normalny bilet? Teatr straci, ale przynajmniej sobie pogra. A gdyby tak wprowadzić stałe akcje crowdfundingowe typu: „Sfinansujcie nam kochani postępowi widzowie z całego kraju czwarty i piąty, i szósty pokaz nowej premiery z rzędu w miasteczku X. Bez was nie damy rady, kołtun u nas mocny jest, marszałek/prezydent nas gnębi! Środki odbiera!”.

Kto wie, może w pojedynczym przypadku zadziałałby crowdfoundig, może za wpłatami poszłyby też wycieczki/pielgrzymki krajowych widzów do X, żeby zobaczyć, na co się właściwie dało pieniądze, jakie dzieło zostało uratowane dla eksploatacji. Ale jeśli wszyscy chcieliby tak ratować życie ambitnego teatru, po kilku akcjach należałoby ratować zadłużonych widzów.

Na miejscu bystrych dyrektorów polskich teatrów wprowadziłbym także zasadę zaskakującego telefonu do krytyka.

– Pan Drewniak? Bardzo mi miło, dzwoni Stanisław z promocji. Widzę, że nie uregulował pan swojej obecności na naszej najnowszej premierze. Pozwoli pan, że w imieniu teatru złożę panu atrakcyjną ofertę zmiany pańskiego statusu w aplikacji z absent na present. Po wpłaceniu 200 złotych na konto teatru, które znajdzie Pan w zakładce „Kontakt” na naszym oficjalnym fanpejdżu, zobowiązujemy się zagrać dedykowany spektakl w terminie wskazanym przez pana oraz innych klientów, do których zwróciliśmy się z podobną ofertą. W tej chwili po wstępnej analizie danych i wpłat, jakie do nas napłynęły, proponujemy następujące terminy – poniedziałek 5 lutego, poniedziałek 19 lutego, poniedziałek 13 marca. Może pan jednak dodać własną opcję. Czy jest pan gotów na zmianę statusu, czy wchodzi pan w tę nową przygodę? Jeśli jeszcze się pan waha, pozwoli Pan, że przekieruję pana na inny numer wewnętrzny, pod którym czekają nasi konsultanci interpersonalni: Kola i Szamir. Mogą do pana zaraz przyjechać… Albo późnym wieczorem… Mówi pan, że nie ma potrzeby? Świetnie. Łączę z dyrektorem, chciałby osobiście Panu podziękować… Ze swojej strony dodam, że nasza nowa premiera zbiera wyłącznie pochlebne recenzje od przedstawicieli polskiej krytyki, do których już zdążyliśmy się dodzwonić…

Nie jest nas w zawodzie dużo, ale można by z uzyskanych w ten sposób naszych dobrowolnych datków przynajmniej pokryć honoraria aktorskie i zażegnać niebezpieczeństwo pojawienia się spektaklu-widma.

Poważniejąc na chwilę, wydaje mi się z bezpiecznego oddalenia, że fakt pojawiania lub niepojawiania się spektakli-widm dałoby się załatwić jednym rozwiązaniem wewnątrzteatralnym. Oto dyrekcja małego teatru zakłada, że zaprasza gwiazdę polskiej reżyserii do niskobudżetowego projektu, który będzie można zobaczyć tylko pięć razy. I ani razu więcej. Szaleństwo teatru i ekstrawagancja artysty polega na tym, że taka akcja już się nie powtórzy. Przemknie jak meteor przez polskie życie teatralne, nie będzie tak, że może wróci, może nie wróci do repertuaru. Może pojedzie na taki festiwal, może na inny. A guzik! Chcecie zobaczyć Marcina Libera akompaniującego na banjo tańczącej Annie Dymnej w monologu Fedry, wpasujcie się w nasze pięć terminów! Chcecie wiedzieć, jak Wiktor Rubin zrobił Powrót posła? Czeka was pięć nocy w teatralnej piwnicy z Krzysztofem Zarzeckim i Martą Ścisłowicz w baranich kożuchach. Potem sprzedajemy kożuchy, Zarzecki wraca do Warszawy, a Ścisłowicz do filmu.

Co więc proponuję? Nie udawajmy repertuarowości, skoro nie mamy często szans na trzymanie wybranych tytułów dłużej na afiszu, postawmy na eventowość, krótkie i ostateczne serie spektakli rzadkich i gdzie indziej niemożliwych. Może to zmobilizuje widzów, artystów, krytykę. Nic tak nie uruchamia głodu dobrego teatru, jak świadomość jego nietrwałości. Zamiast gonić spektakl-widmo, posiedźmy razem przy przedstawieniu celowo umierającym na naszych oczach i wspólnie wykopmy mu po ostatnim pokazie grób. Bo go już dłużej nie będzie. Ale to, że byliśmy razem przy domykaniu projektu, da nam więcej niż złudna nadzieja, że jeszcze kiedyś wróci, że da się powtórzyć tę magię, eksperyment, żart miesiąca.

– To jaki ma być mój repertuar? – dzwoni do mnie, nie ukończywszy lektury Kołonotatnika świeżo upieczony zaprzyjaźniony dyrektor.
– Typ mieszany: evergreen, misja i event – odpowiadam i odkładam słuchawkę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Koniec z wyrzutami sumienia, że „czegoś tam, gdzieś tam nie zobaczyłem, bo…”. Efemeryczność eventów osadzi mnie na zawsze w wieczności teatru, który gra tylko to, co się sprzedaje.

PS 1
Był to tekst sponsorowany przez berliński Friedrichstadt Palast oraz warszawskie teatry Polonia i Roma.

PS 2
To znaczy nie był, ale można by przecież tak pomyśleć, prawda?

29-01-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone