AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/179: Ciężki dzień

Murzyni we Florencji, reż. Iwona Kempa
Teatr Nowy Proxima  

1.
Nie, żebym specjalnie oglądał, oczywiście w ogóle nie oglądam, bo w porze emisji jestem zwykle w drodze na jakieś przedstawienie, ale czasem coś tam w oko wpadnie. Jak muszka nad rzeczką, jak paproch przy trzepaniu dywanów. Z kultowego już serialu TVP Korona królów najbardziej podobają mi się włosy Marty Bryły grającej rolę – a jakże by inaczej! – Litwinki Aldony, królowej Polski, małżonki Kazimierza Wielkiego. Nie rozstrzygnąłem jeszcze ostatecznie, czy chciałbym postać chwilę za plecami posiadaczki owych włosów, czy też samemu mieć takie włosy. Jak się ma takie włosy, to właściwie nie ma potrzeby nic więcej grać. Włosy grają za ciebie. Geniusz szamponingu, Vidal Sassoon, stworzył swego czasu wstrząsający termin „twoja filozofia włosów”, ciekaw jestem, czy „aktorstwo włosów” przyjęłoby się równie powszechnie w badaniach teatrologicznych. Prekursorem prowadzenia roli wyłącznie z pomocą odpowiednio ułożonych włosów był niewątpliwie Leszek Teleszyński, Marta Bryła tylko kontynuuje piękną tradycję polskiej telewizji. Poskręcane, wijące się w wężowych splotach blond loki, trzęsące się przy każdym geście aktorki, przyprawiają wrażliwego widza o egzystencjalne drżenie. Co by było, zastanawiam się uparcie, gdyby te loki trzęsły się częściej gdzieś koło mnie, i czy ja sam, gdyby dobry Bóg obdarzył mnie podobnym talentem do zarastania włosem, układania go, noszenia go z sensem i w wielkiej sprawie, czy ja sam, dajmy na to, pisałbym lepiej, szerzej i potoczyściej, skoro Marta Bryła z królewskimi włosami gra o niebo wybitniej niż gdyby grała celowo ich pozbawiona?

Można dumać nad aktorską techniką świadomego przenoszenia uwagi widza z twarzy na włosy, oddawania z pomocą ruchu włosów najczulszych drgnień duszy postaci, którą się akurat gra, ale czy kiedykolwiek zrozumiem zasadę, która tym rządzi? Czy ktokolwiek poza właścicielką włosów stulecia to pojmie? Nie wiem nawet, czy Marta Bryła idzie tu bardziej za wskazówkami Stanisławskiego czy Meyerholda, bo co właściwie musi wiedzieć włos, żeby dobrze zagrać postać? Jak się rozmawia z włosem o pracy nad rolą i pracy nad sobą? Czy włos współpracuje, czy stawia się, bierze aktora pod włos? Ach, ile tajemnic znają teatralni perukarze, więzienni strażnicy naturalnej ekspresji aktorskiego włosa, kreatorzy scenicznej sztuczności i formy!
 
Nie śmieję się bynajmniej z Marty Bryły, bo nie można śmiać się z kogoś, kto aż tak bardzo zaprząta nasze myśli, daję raczej świadectwo bezradności wobec fenomenu jej serialowych włosów. Kto je wymyślił, takie jasne i poskręcane, żyjące własnym życiem, nieznające średniowiecznej białej chusty przysługującej białogłowom? Sama Ilona Łepkowska zakładająca znak równości między włosami Merowingów a włosami Piastów czy Giedyminowiczów? Nieznana mi bliżej kostiumolożka z cudowną czarodziejską lokówką? Czy może po prostu Bryła przyszła w takich prywatnych włosach na plan i tak już zostało, wszak w Koronie królów pierwsze aktorskie intuicje dotyczące gestu i ruchu, noszenia stroju z innej epoki, a nawet wybory intonacji i znaczenia słów zostały uznane za najlepsze i najważniejsze. „Graj, jak to czujesz od razu!” – mógł wołać na planie reżyser. – „Niech ci tekst nie przeszkadza w szybkim niemówieniu!” Jak przypuszczam, dawał również podobne wskazówki jak ta: „Owłoś go bardziej, Marta, włośnij mi tu z tej strony, niech twoje włosy myślą o tym lub o tamtym intensywniej!” Jeszcze krok i w Koronie królów włos stanie się ważniejszy niż głos aktora. Aktor grający króla Kazimierza też ma tu coś do dodania, wszak jego krucza pędząca ku niemu fryzura każe nam sądzić, że prawdziwy aczkolwiek ukryty przed gawiedzią tytuł historycznej telenoweli brzmi Korona włosów. Nic jednak nie przesłoni jasnych loków telewizyjnej Litwinki, dlatego to pod kierunkiem pani profesor Marty Bryły studenci aktorstwa serialowego zaczną rychło studiować nowy przedmiot: „Technika emisji włosów”. Może nawet powstanie odrębny festiwal recytatorski ukierunkowany na tak zwaną „recytację włosową”. Wyobraźcie sobie nieśmiertelną Zaczarowaną dorożkę wykonywaną przez rozentuzjazmowane licealistki i licealistów wyłącznie z pomocą włosów. Kto pierwszy przełoży poetyckie głoski na osobiste włoski? Kto będzie autorem choreografii włosów rozpuszczonych w powietrzu, kto założy w podwarszawskim Wuppertalu Teatr Tańca Włosów? Kto sformułuje przełomowy traktat Włosy jako wehikuł?

Nie umiem napisać listu miłosnego ani do Marty Bryły, ani do jej włosów. Oddaję więc (w ten jedyny możliwy w Kołonotatniku sposób) teatrologiczny hołd jej włosom jako samodzielnemu aktorowi serialowego dramatu. Aktorowi, którego widać bardziej, który celowo wyrasta ponad aktorstwo innych, także nosicielki. Owszem, żyje na niej, żywi się nią, ale gra już sam. Włosy Marty Bryły są aktorem, który wszystko wie i wszystko pamięta, nigdy się nie męczy, zawsze wygląda świeżo i przejawia intelektualną gotowość do istnienia w przestrzeni gry, przed kamerą, w obliczu partnera. Dowód prawdziwości tej tezy znajdziecie w scenie, którą w tym momencie chcę opisać.

Oto królowa Aldona wchodzi nocną porą tajnym małżeńskim wejściem do komnaty króla Kazimierza. Kazimierz siedzi zasępiony na stolcu do dumania z podnóżkiem, ona opada z uśmiechem na łoże pod baldachimem ubrana jak na średniowieczny piknik. „Ciężki dzień, co?” – zagaja siedząca jak na szpilkach królowa Aldona króla Kazimierza gdzieś około roku 1342. Racja, on wrócił z pracy w korporacji Królestwo, ona uprawiała fitness po wawelskich korytarzach wydana na tępy wzrok milczących halabardników, którzy, jak na prawdziwych halabardników przystało, nie wypowiadają w serialu ani słowa, zwłaszcza jak się do nich mówi lub szarpie za ich halabardy. Beznadzieję tej krótkiej, kameralnej małżeńskiej sceny, beznadzieję psychologiczną, anachroniczną, sytuacyjną i leksykalną ratują tylko one – włosy Marty Bryły. Bo nie recytują, a grają. Nie udają współczesności. Zanim ona weszła do tej komnaty, one już w niej były. Mimo wieczorowej pory jest w nich poranek, taniec i splot obietnic. Włosy przyszły do Kazimierza z właściwą sprawą i mówią tylko to, co w tamtej epoce, jak i dziś, wolno w tej sytuacji powiedzieć. Wypowiadają na głos (na włos?) całą figlarność majestatu. Wypowiadają Nic.

Królestwo za włosy! Błagam was, nie oglądajcie w Koronie królów nic innego! Bo liczy się tylko Bryła jej włosów… Korona na Bryle.

2.
Docierają do mnie seryjnie SMS-y, maile, a także ustne zapytania drogą werbalną o to, dlaczego nie było w zeszłym tygodniu Kołonotatnika. Nauczony niedawnym bolesnym doświadczeniem z wnikliwością weryfikuję nadawców. Przecież to nie Krystyna Janda pisze do mnie z wyrzutem: „Nie przeczytałam Kołonotatnika i nie mogłam spać”. Ani Juliusz Chrząstowski: „Udzieliłem długiego, aktualnego wywiadu, a Pan nic jeszcze o nim nie napisał. Czemu Pan milczy?” Już wiem, że na takie zaczepki nie wolno odpowiadać, że to nie Janda ani Chrząstowski do mnie piszą, tylko jacyś dobrzy, obdarzeni szampańskim humorem ludzie z netu. Za to anonimowy SMS z krótkim warknięciem: „Nie ma Koła? Znów wódka i narkotyki?” traktuję śmiertelnie poważnie. Prawie jakbym sam go do siebie wysłał.

Narkotyki i wódka – wódka z narkotykami, same w sobie fajne, aczkolwiek młodzieży nie polecam, prawda jednak jest taka, że jak się człowiek przestawi na tryb mówienia, to tryb pisania przechodzi w stan uśpienia. Zeszły tydzień spędziłem przy granicy ukraińskiej w hoteliku, w którym nie tak dawno odbywał pokutę pewien grzeszny biskup. Jego kościelny zwierzchnik, jak wieść gminna niesie, kazał mu wynająć najmniejszy pokój na poddaszu bez telewizora i przeżyć tam tydzień o chlebie i wodzie. Mieszkałem 4 dni piętro niżej od tego świętego pomieszczenia i chyba w odróżnieniu od zmaltretowanego biskupa było mi całkiem fajnie.

To była moja dziesiąta z rzędu, a 39 w ogóle edycja Teatralnej Biesiady w Horyńcu Zdroju. Jeszcze nigdy nie widziałem w jednym miejscu tylu wesołych spektakli amatorskich i offowych. Może to nie przypadek, meandry selekcji tylko czytelny zwrot ku formom lżejszym, komediowym, intuicyjna próba przyciągnięcia do siebie widowni w trudnych czasach? Cześć offu zdaje się czuć, że z teatrem nie będzie najlepiej, że ludzie szukają w nim już tylko oddechu od podziałów i trwogi panujących w rzeczywistości. Więc próbuje zagospodarować lekkość, śmiech, rozprężenie. Sprzedać publiczności śmiech mądrzejszy od kabaretowego. Śmiech z ukrytą tezą. Śmiech z Polaków, a nie obcych, wrogich, innych.

Jak będziecie w Kielcach, szukajcie teatru nie tylko u Żeromskiego. Działa tam grupa Ecce Homo. Całe lata ich spektakle firmowali Stanisław Miedzewski i Marcin Bortkiewicz. Teraz Ecce Homo próbuje nowej konwencji. Wypożyczony z Kompanii Teatralnej Mamro Piotr Wawer Senior wystawia z młodym (dziewczyny) i starszym (panowie) zespołem Audycję, młodzieńczy tekst Grzegorza Reszki. Tak, tego od Niedźwiedzia i Epopei. Przenosimy się w lata siedemdziesiąte. W lokalnym radio przygotowują się do emisji na żywo dwóch słuchowisk – bajki dla dzieci o Ali Babie i włoskiego kryminału w stylu Mario Puzo. Zaginęły taśmy z nagraniem, stąd potrzeba wejścia na antenę w trybie on-air. Złażą się lektorzy, reżyser dźwięku ustawia parametry, kierowniczka anteny informuje o zaleceniach dyrekcji. Lektorzy precyzyjnie rozkładają kartki z tekstem na stolikach, ćwiczą niektóre sceny. Potem przerwa na papieroska i interwencja sprzątaczki, która ustawia w dusznej sali wentylatory. Sztuczny wiatr miesza teksty, ale to tylko początek radiowego armagedonu. Remont w budynku sprawia, że w studio gaśnie światło. Spektakl Ecce Homo pędzi do przodu jak dobra farsa, jak tramwaj poza torami i bez motorniczego, ale Wawer nie gubi podskórnych napięć między bohaterami. Pomiędzy kolejnymi katastrofami śledzimy, w jaki sposób jedna z dziewcząt, hmm, próbuje ukryć ciążę z kolegą, jak radiowiec-gej walczy o swoją męskość. Kostiumy postaci kojarzą się z Bogami Palkowskiego i peerelowskim pojęciem elegancji. Apaszki, rozszerzane spodnie dzwony, baczki, ciemne okulary. Bogowie anteny muszą improwizować, audycji na żywo nie da się przerwać. Bajka pędzi na nowe tory, powieść gangsterska zyskuje nowe dno. Polacy, których reprezentują radiowcy, znów są (w nieznoszącej siebie nawzajem masie) mistrzami akcji ratunkowych, geniuszami od łatania dziur fabularnych. Spektakl z Kielc to coś więcej niż farsa radiowa pokazująca, czego nie widać, i więcej niż obyczajówka z przeszłości. Wawer opowiada, że zawsze jakimś cudem mimo niekompetencji i bezhołowia coś nam się udaje doprowadzić do końca. Przerażeni widmem zwolnień i dyscyplinarek radiowcy jednak ocaleją, bo wiecie, towarzyszu, awaria masztu, sygnał nie poszedł w Polskę. Wolałbym jednak, żeby Wawer i kieleccy aktorzy założyli, że w studio tamtego strasznego dnia powstało jednak arcydzieło sztuki radiowej, towar eksportowy i awangardowy. Z niczego, z rozpadu, konfliktu i złośliwości rzeczy martwych stworzyliśmy jednak – my, Polacy – dzieło wiekopomne. Tylko że świat się o tym nie dowiedział. Umniejszając rangę studyjnej improwizacji, Wawer jest realistą, a nie marzycielem. Dumni Polacy są jednak marzycielami.

Audycja – to świetnie wyreżyserowana, śmieszna jak półbut, wartka opowieść o strasznych Polakach w jeszcze straszniejszych okolicznościach przyrody. Mamroizacja teatru polskiego trwa w najlepsze.

3.
Verdana Rudan, Murzyni we Florencji, reż. Iwona Kempa
Póki co to krakowskie przedstawienie sezonu. W Teatrze Nowym Proxima Iwona Kempa zaadaptowała powieść chorwackiej pisarki Verdany Rudan. Oglądałem ten spektakl w początkach grudnia z poczuciem, że dawno już Kempa nie była tak wściekła i drapieżna, że wór z napisem „wyważony teatr psychologiczny”, do którego ją wrzuciliśmy stał się o wiele za ciasny. Jesteśmy w Zagrzebiu, w rodzinie, której ton nadają matka, babka i córka. Pracą za granicą zarabia matka (Anna Tomaszewska), babka, bojowniczka komunistycznej partyzantki i podkomendna marszałka Tito (Elżbieta Karokoszka), jest okradana przez rodzinę z kombatanckiej renty, córka (Martyna Krzysztofik) będzie za chwilę potrzebowała sporej sumy na aborcję. Najprawdopodobniej zaszła w ciążę bliźniaczą, i to z chłopakiem Serbem. Po domu kręci się jeszcze milczący ojciec cierpiący na wojenny syndrom pourazowy (Jacek Romanowski) i syn marnotrawny, artysta (Maciej Sajnur).

Wszystkie rodzinne oszczędności poszły na jego europejskie i amerykańskie studia, liczono, że pozna syna Kadafiego, zaprzyjaźni się i ustawi rodzinę do końca życia. Ale chłopak wrócił, bo jak twierdzi „nie mógł żyć bez chorwackich zachodów słońca”. Udało mu się namówić członków rodziny do eksperymentu: ponoć na potrzeby amerykańskich socjologów nagrywa ich monologi. Włącza dyktafon i wychodzi, mogą mówić, co chcą i jak długo chcą. Dostaną za to 100 lub 50 euro. W rzeczywistości planuje jednak napisanie wielkiej powieści o współczesnej Chorwacji, o lękach jej obywateli, o rodzinach, kryzysie wartości i samotności. Więc matka, babka i córka stają kolejno przed mikrofonem i w dwóch odsłonach plotą, krzyczą, spowiadają się, protestują i żalą do niewidzialnych amerykańskich bogów wolności i kapitalizmu. Sześć dosłownie wyrzyganych, wyplutych razem z wnętrznościami monologów uzmysławia poziom rodzinnej nienawiści. Te kobiety są złe na siebie i najbliższych, nie dlatego, że urodziły się złe, tylko dlatego, że życie jest podłe. Bo bezpieczeństwo socjalne trzeba sobie ukraść, bo inna kobieta to zagrożenie, bo wszyscy są głupi, pazerni, spsiali. Krzysztofik strzyka jadem, Tomaszewska zachłystuje się gniewem, babka Karkoszki oblepia nas swoją perfidią i cwaniactwem przetrwania. Trzy panie gadają prawie na jednym oddechu, prowadząc jednocześnie klarowną psychologię postaci. Wiemy, skąd ich wściekłość, rozczarowanie. Kraj jest chory, ufundowano go po równi na pragnieniu wolności i zbrodni, więc ludzie też gniją. Wydaje się, że tylko ojciec nic tu nie powie, że zamknął się w sobie po wojnie z Serbami. Że jest tylko raną i żalem. Ale Jacek Romanowski podchodzi w końcu do mikrofonu. I słuchamy struchlali opowieści o dojrzałym żołnierzu, w cywilu całkiem przyzwoitym człowieku, który bierze udział w zbiorowym gwałcie na schwytanej serbskiej dziewczynce. Tej historii prawie nie da się przetrwać emocjonalnie na widowni, ale Romanowski jest pewny siebie i obleśny do końca, łapie nas w pułapkę fałszywego współczucia. Bo powojenne milczenie to wcale nie wyrzuty sumienia, każdy dzień to tęsknota za chwilą, w której gwałcił, zabijał, schodził na samo dno człowieczeństwa. On jest gotów zrobić to jeszcze raz, kiedy ojczyzna wezwie. Tym monologiem powinien kończyć się spektakl. Nic po nim nie da się powiedzieć ani zrobić na scenie. To tylko jedna warstwa narracji w spektaklu Kempy. Bo jest jeszcze druga. Do chorwackiego domu wprowadzają nas dwaj bliźniacy, jeszcze nienarodzeni. Mają świadomość, że chyba ich matka ich nie chce. Ale już gadają, kłócą się ze sobą na temat świata i życia, które ich czeka lub które zostanie im odebrane. Nie spotkałem jeszcze w teatrze tak fascynującej pary bohaterów, którzy za chwilę zostaną wyskrobani. Grają ich Sławomir Maciejewski i Juliusz Chrząstowski. Przebrani w czarne obcisłe stroje przypominają – bo ja wiem – mroczne serbskie plemniki. W chwilach zagrożenia chronią się na widowni, turlają po podłodze z bohaterami, zasypiają w dziwnych pozach na stojąco przylepieni do siebie jak dwugłowy potwór. Wybierają sobie imiona: Juliusz i Cezar, podpatrują swoją wulgarną rodzinę, próbują wpłynąć na nierozsądną matkę. W końcu dociera do nich, że nic to nie zmieni. Dziewczyna musi mieć wybór. Czy zresztą chcą w ogóle urodzić się w takim świecie, w takim miejscu, pośród tych ludzi?

Spektakl Iwony Kempy przeraża, śmieszy i wzrusza, siedzimy na nim jak zahipnotyzowani. I jak na bombie zegarowej. Karkoszka, Tomaszewska i Krzysztofik grają, jakby chciały wysadzić budynek, jakby kumulował się w nich cały gniew czarnego protestu, złość wszystkich bez sensu oszukanych kobiet Chorwacji.

Finał jest bajkowy, babka sprzedaje gangsterom świetnie zlokalizowany na reprezentacyjnym zagrzebskim cmentarzu grób własnego męża i wszyscy członkowie toksycznej rodziny, przegrani i nienarodzeni, wyjeżdżają do Włoch, nad morze i do Florencji, żeby wreszcie zobaczyć tych tytułowych Murzynów sprzedających parasolki i bzdety oganiającym się od nich turystom i lokalsom. Ach, zobaczyć Murzynów we Florencji i umrzeć. Zobaczyć kogoś, kto jest nie na swoim miejscu, ma w życiu gorzej niż ci wszyscy biedni Chorwaci.

Puenty tego tekstu o moim spotkaniu z realizacją Iwony Kempy będą dwie. Pierwsza: to nie jest spektakl o Chorwacji, to jest spektakl o polskich kobietach. Druga brzmi tak: ta premiera powinna odbyć się w Teatrze w Krakowie im. Juliusza Słowackiego. Rezygnując z Kempy i tak zwanego nurtu psychologiczno-emocjonalnego łomotu, Słowacki uciął sobie na jakiś czas rękę prawą. Minie trochę czasu aż ręka odrośnie, aż aktorzy z Placu Św. Ducha nauczą się grać po nowemu. W Murzynach we Florencji obsada składa się po połowie z aktorów ze Słowaka i Starego. I łapie wszystkie wielkości i unikalności obu scen.

4.
„Zaoranie teatru w jedną stronę skutkuje zaoraniem teatru w drugą stronę”. Jak ja oberwałem od internautów za to zdanie, kiedy jeszcze publikowaliśmy komentarze pod Kołonotatnikiem. Że głupota stulecia, że demagogia, że… A przecież opisywało de facto sytuację z Jeleniej Góry, kiedy po lewicowym Klemmie przyszedł dyrektor przaśny i konserwatywny, którego nazwiska tu nie wymienię, żeby nie robić mu reklamy u nowej władzy. O ile pamiętam, w pół sezonu wyczyścił wszystkie klemmowe tytuły. Był w tym zdaniu także lęk o to, co stanie się z Teatrem Polskim Mieszkowskiego po ewentualnym jego odejściu, i ostrzeżenie dla nowej dyrekcji Starego, by nie zapomniała o widzach nieco mniej postępowych, i przestroga dla nowych szefów scen prowincjonalnych, którym marzył się drugi Wałbrzych. Trochę już wiemy, jak to wszystko się skończyło. Zajrzyjcie na repertuar teatru Polskiego we Wrocławiu. Zastanówcie się, jak trzeba teraz przywracać równowagę na afiszu w Opolu, Bydgoszczy czy Kaliszu. Oranie w drugą stronę tak naprawdę rzadko ma charakter politycznej zemsty, jeszcze rzadziej, jak we Wrocławiu, bywa aktem autodestrukcyjnym (niestety po równo Morawskiego i zespołu). Najczęściej chodzi po prostu o sprowadzenie na widownię publiczności, która odeszła, która nie rozumiała, nie odnajdywała się, nie chciała takiej przemiany.

Waldemar Zawodziński w łódzkim Jaraczu przywrócił od września większość spektakli sprzed dyrekcji artystycznej Majewskiego. Nie było tych trzech lat, tamtego repertuaru, tych reżyserów, tych tematów. Teatr wrócił do dawnego image’u, do konwencji, w których był najlepszy. Znowu na scenie są Bronisław Wrocławski i Milena Lisiecka. Wraca publiczność, która na chwilę porzuciła Jaracza, szukając podobnych klimatów na innych łódzkich scenach. Więc kto tak naprawdę stracił poprzez zaoranie? Jak skończył się radykalizm i czystość programowa? Powrotem do status quo. Eklektyzmu. Równowagi miedzy poszukiwaniem i konserwowaniem. Nie chcę powiedzieć, że progresywne teatry w mniejszych ośrodkach nie mają sensu. Chcę powiedzieć, że – aby ocaleć, przetrwać dłużej niż jedną kadencję – powinny być nie całkiem progresywne. Nie w każdym tytule, ale – dla każdego widza. Inaczej ciężki dzień nigdy się nie skończy…

12-02-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone