AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/181: Déjà vu, vous – déjà

Szklane paciorki.Gra.Rozpoznanie,
warsicka/nepelski/pilarski/chlanda,
Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie  

1.
Nadrabianie zaległości w Krakowie: Szklane paciorki. Gra. Rozpoznanie – dzieło kwartetu twórczego Warsicka/Nepelski/Pilarski/Chlanda. Odbieram zaproszenie, upewniam się, że spektakl będzie trwał tylko godzinę, otwierają drzwi do sali Małopolskiego Ogrodu Sztuki, wchodzę i… Zamurowało mnie. Niby zrobiłem jeden krok, a jakbym odbył lot w czasie i przestrzeni, w inny tytuł, w inny spektakl, w tę samą co kiedyś przeżytą instalację. Jeden krok i nic nie jest takie jak przedtem. Jesteś tu i zarazem jesteś tam. To znaczy wszystko jest, jak już było – kiedyś, rok temu w marcu i czerwcu, ale trochę inne, lekko zmienione, przesunięte, złożone jeszcze raz z tych samych elementów: jak to zwykle w lutym. Czy to możliwe: wchodzisz na jedno przedstawienie i nagle znajdujesz się w drugim? Teleportacja, wehikuł czasu, psiakrew, czy co?

Czarna-sala labirynt zastawiona dziwnymi instrumentami strunowymi i perkusyjnymi, obiektami zastygłymi w pół drogi od muzyki do rzeźby. Na ścianach także znajome ekrany z pulsującymi wizualizacjami. Aktorzy w ciemnych strojach z kapturami na głowach snują się jak cienie między wchodzącymi widzami i już smykami po strunach piłują, już tajemnica dudni w uszach, tajemnica szczypie w oczy. Truchleję, nie wiem, co się dzieje, bo przecież tak samo, lub prawie tak samo, urządzono tę salę na potrzeby Domu dźwięku Wojtka Blecharza. Oszołomiony, niepewny niczego, nawet siebie, idę za ludzkim strumieniem do ławek pod ścianami z lewej i prawej strony pomieszczenia. I siadam tak samo i w tym samym miejscu, co w Domu dźwięku. Pamiętam dobrze, brałem udział w tej akcji – muzycznej podróży przez cmentarzysko hałasu – dwukrotnie, tworzyłem muzykę na żywo razem z aktorami i innymi widzami. Dlaczego znów jest tak samo, choć miało być inaczej? Albo Warsicka i jej zespół rekonstruują tamtą teatralną pracownię muzyczną niemal kropka w kropkę, chcą użyć pomysłu Blecharza do swoich celów, albo to ja coś pomyliłem, chciałem na Hessego, a wlazłem do Domu dźwięków trzeci raz? Nie spojrzałem na afisz, zasugerowałem się miejscem, ogłuchłem na tytuł i nadruk na zaproszeniu. Jezu. Nie takie w końcu pomyłki mi się zdarzają. Może Szklane paciorki odwołali, bo aktor zachorował, może wszyscy zachorowali, grypa żołądkowa nie wybiera i w to miejsce w trybie awaryjnym dali stary spektakl z nadzieją, że widzowie się nie zorientują. Może dla oszczędności sprzedają w Słowaku to samo przedstawienie pod wieloma szyldami, co chyba byłoby marzeniem każdego oszczędnego dyrektora? Ale nie. Aktorzy inni, nie ma Tadeusza Zięby, Lidii Bogaczówny, Halinki Jarczyk, są Feliks Szajnert, Tomasz Międzik, Daniel Malchar i inni. Nic się nie powtarza, choć na pierwszy rzut oka wygląda tak samo. I jeszcze angielskie napisy na ścianie, jak w zupełnie innym projekcie znów z tego samego miejsca, czyli z In dreams Magdy Szpecht. Za dużo tych powtórek i koincydencji! Co wy robicie z moją pamięcią?!

Zanim głowa weszła mi w spektakl Warsickiej, cały czas myślałem, czy to podobieństwo, identyczność chwytu z przestrzenią, muzyką, miejscem aktorów i widzów jest zamierzone, czy po prostu twórcy Szklanych paciorków nie widzieli instalacji Blecharza i z rozważań nad muzyczną strukturą powieści Hessego wyszła im właśnie taka przestrzeń, a nie inna. Cytat to, kontynuacja czy wrogie przejęcie? Nie wiem. Pytajcie realizatorów, dyrekcję teatru. Mnie zostają tylko hipotezy. Może ktoś pomyślał w Słowaku, że fajny ten koncept Blecharza, ale za mało w nim było teatru, widzowie nie chcieli chodzić, zróbmy więc coś w tym stylu, tylko dołóżmy jakąś podstawę literacką, sceny dialogowe i będzie git. Jest też taka możliwość, że kwartet od Hessego celowo chciał skonfudować publiczność, zagrać z ich pamięcią, świadomością czasu i przestrzeni. Pokazał niektórym teatromanom, co to znaczy być w dwóch miejscach naraz, przywalił nam w błędniki, postawił w sytuacji nakładania się klisz sytuacyjnych i obserwował, czy nasze reakcje też będą powtarzalne. Jeśli tak było, tak miało być, już gdzieś, kiedyś spróbowano czegoś podobnego…

Być może już opowiadałem tę historię, ale nie szkodzi opowiedzieć ją kolejny raz. Otóż jeszcze za czasów bydgoskiej dyrekcji Pawła Łysaka wymyślono, że w ramach projektu czechowowskiego zagrają w tej samej dekoracji Pawła Wodzińskiego trzy sztuki zrealizowane przez trzech różnych reżyserów w prawie tej samej obsadzie. Wodziński zbudował dwupiętrowy wybebeszony, przeźroczysty domek postawiony na scenie obrotowej. Płatonowa miała wyreżyserować Kleczewska, Trzy siostry – Łysak, Mewę – Rubin. To mogło być fascynujące. W tych samych pokoikach tłukłyby się różne i podobne czechowowskie postaci, dom pamiętałby więcej niż ludzie, powtórki i schematy zjadałby wyjątkowość przeżywanych dramatów. Szukalibyśmy prawidłowości sytuacyjnych: okno wyznań, pokój zdrady, drzwi złych wiadomości, strych upokorzeń lub piwnica śmierci. Niestety, Rubin pokłócił się z dyrekcją i próby przerwano, Kleczewska powiedziała, że nie da rady i przeniosła się na scenę kameralną, do premiery doprowadził tylko Łysak. Do dziś żałuję, że się ten domek nieco zmarnował, bo świetne Trzy siostry Łysaka aż się prosiły o rewers lub sequel. Kolejny obrót życia, powtórka zdarzeń dodałaby szamotaninie bohaterek Łysaka inny wymiar. Widz destylowałby sobie Czechowowskie techniki i schematy w głowie. Aktor grałby ze świadomością nieustannego i niemożliwego kopiowania świata, siebie i postaci.

Jeśli więc w Słowackim kombinują podobnie, jeśli myślą o premierach w MOS-ie jako o długofalowym projekcie edukacyjnym eksperymentującym z nierzeczywistością, z akcjami na przecięciu muzyki, tańca, teatru, snu, instalacji, szachownica z instrumentami i ekranami Blecharza będzie powracać w kolejnych przedstawieniach. 

2.
Styczeń: trzy wizyty w jednym tygodniu w trzech europejskich teatrach. Studio Hrdinů w Pradze, Teatro Arena del Sole w Bolonii i Maxim Gorky Theater w Berlinie. I znów: coś zgadza się tu za bardzo. Coś się powtarza, na długo zanim zaczną się spektakle. Dookoła wprawdzie słychać różne języki – czeski, włoski, niemiecki, ale posługują się nimi tacy sami ludzie. Tak samo na czarno ubrani. Z tą samą mieszanką ciekawości i zblazowania w oczach. Łażę między nimi w foyer i zaglądam w twarze, zgaduję, kto student, kto intelektualista, kto krytyk, kto artysta. Żadnego blichtru i szpanu, przewidywalna ekstrawagancja – klapki na bose stopy, apaszki, wełniane czapki. W trzech różnych europejskich krajach do teatru wybrali się ludzie podobnie sytuowani, wykonujący zbliżone zawody. Dwie grupy wiekowe, okularowe, wtajemniczone. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że przylecieli tu za mną innymi samolotami, że istnieje wspólna wędrowna europejska widownia, którą dyrektorzy teatrów o podobnym profilu po prostu sobie wypożyczają. W Polsce podobną publiczność znajdziecie w teatrach progresywnych, jakby tak kasować widzów po skrzydłach, nie wpuszczać lansujących się nowobogackich i aktorów telewizyjnych, poprosić bardzo lewicującą widownię o pozostanie tego wieczoru w domach.

Z jednej strony czujemy się wśród podobnych sobie widzów bardzo bezpiecznie, z drugiej – nasze gusta i reakcje są bardzo przewidywalne. I niewiele nowego się dowiadujemy z tej okazji. Przecież przeciwnik ideowy i obyczajowy do teatru nie przyszedł. Jesteśmy wspólnotą zanim zaczął się spektakl, jako czynnik integrujący nie jest on nam wcale potrzebny. Na scenę wyjdą za chwilę tacy sami ludzie jak my, tylko aktorzy. Idę o zakład, że nie mają innych poglądów niż my. Sięgają po tematy, które i nas interesują, poszukują w konwencjach, które i my uznajemy za świeże i ciekawe. Realizatorom wystarczy więc tylko spełnić oczekiwania tej postępowej, elitarnej publiczności i sukces dzieła murowany. Wieczór spędzony w teatrze ma charakter terapeutyczny. Policzyliśmy się, pogadaliśmy o tym, co wiemy, w co wierzymy. Spełniliśmy swój obowiązek, teatr trwa nadal, podziękowaliśmy sobie oklaskami za to, że istniejemy.

Siedziałem na tych trzech widowniach w trzech europejskich teatrach progresywnych zadowolony i rozczarowany w tej samej chwili. Zadowolenie brało się z faktu, że istnieje jeden europejski język sztuki teatru, że przez ostatnie dwadzieścia lat stworzyliśmy coś naprawdę uniwersalnego, maszynę do nazywania podobieństw, łączenia izolowanych poszukiwań. Każdy młody twórca ma dziś w ręku metodę pracy i formę sceniczną, dzięki której może od razu i bezboleśnie stać się częścią dowolnego lokalnego rynku teatralnego. Zostanie wysłuchany i zrozumiany. Rozczarowanie wynika z mojej osobistej tęsknoty za odrębnością. Niech teatr będzie za wszelką cenę inny, osobny, lokalny, trudny w przekładzie. Niech będzie przeciwko wspólnocie na widowni, bo taka wspólnota usypia, także przez swoją polityczną i estetyczną poprawność. Niech samotny, niezrozumiany artysta mówi tylko do mnie samotnego pośród widowni.

Przeczytałem ostatnie zdanie dwukrotnie. Chyba jest szansa na zrealizowanie tego postulatu. Wybieram się do Białegostoku na spektakl Jana Nowary i Konrada Szczebiota o księdzu Jerzym Popiełuszce.

3.
Bydgoszcz. Ulica Dworcowa. Idę z Hotelu Brda na spektakl do Teatru Polskiego (wiem, wiem, że jest inna, krótsza droga, ale tak już mam, że w obcym mieście chodzę po liniach prostych). Okno salonu manicure – mijam, patrzę machinalnie, przystaję, patrzę w zachwycie, nie mogę się oderwać od tego obrazu, stoję i w ogóle pękam z dumy. W środku siedzi sobie elegancka kobieta z wyciągniętą dłonią ułożoną na poduszeczce, a brodaty mężczyzna piłuje jej paznokcie, maluje, dopieszcza. Kobieta jest prawdziwa i mężczyzna jest prawdziwy. Ona chyba trochę mu nie ufa, w jej ciele znać napięcie, bo co facet może wiedzieć o manicure. Jeszcze coś popsuje. No i czuję też w niej jakieś erotyczne zachłyśnięcie. W końcu żaden mężczyzna jej tego nie robił, to dzieje się pierwszy raz. Jest w samym środku inicjacji, doświadcza męskiej precyzji i delikatności. Brodaty chłopak jest skupiony na palcach kobiety, przypomina nieco mnicha-iluminatora średniowiecznych woluminów. Wyobrażam sobie, że mieli właśnie taki wyraz twarzy, kiedy pędzelkami i węgielkami rysowali po marginesach pergaminów, kaligrafowali zawijasy inicjałów. W chłopaku napięcia seksualnego nie było, palec kobiety był tylko powierzchnią, którą trzeba było najpierw jakoś oczyścić i potem czymś pokryć. Przyglądał się jej ręce, jak przyglądamy się śrubkom i nakrętkom, kiedy musimy sprawdzić, która do czego pasuje.

Powiedziałem, że pękałem w tamtej chwili z dumy. Tak. Pękałem. Ta sama emocja musiała być udziałem wiejskich agitatorów, którzy pierwsi wsadzali kobiety na traktory, im większe było zdziwienie patrzącej na to gromady, tym bardziej oni rośli i potężnieli. Manicure w Bydgoszczy. Mężczyzna wykonujący typowo kobiecą czynność! Odbiliśmy kolejny przyczółek. Od razu też przypomniał mi się Starszy Pan od makijażu w TVP, który malował nas pędzelkiem dziesięć razy lepiej od swoich koleżanek, tylko że o piłce nie dało się z nim pogadać. I pamiętam, jak przed laty w Teatrze Powszechnym Kazimierz Kaczor grał w spektaklu według prozy Sylwii Chutnik sąsiada-robotnika, który po przejściu na emeryturę nabył niezwykłej biegłości w hafcie i potrafił o tym swoim hobby wzruszająco opowiadać ze sceny. Gender ma głębszy sens, niż się wam, przebrzydli prawicowcy, wydaje! W tym miejscu powołam się na własny przykład i będzie to przykład z peerelowskiej szkoły.

Był rok 1978 – właśnie papież został Polakiem, czy może odwrotnie, a my, wszystkie pierwszaki z 1a, najpierw wyszywamy na zajęciach z ZPT, a potem zbijamy karmniki. Wszyscy. Bez wyjątku. Pregender. Chłopaki i dziewczyny biorą się za igłę i kolorowe nitki, a potem za młotki i gwoździe. Za wyszycie stokrotki na naciągniętym na żelazne kółko białym prześcieradle dostałem piątkę, za karmnik dla sikorki – czwórkę (gwoździki mi się seryjnie zginały!). Rok później, w drugiej klasie, kontynuujemy przerwaną pracę, dalej doskonalimy nasze zdolności manualne. Na pytanie jednego z uczniów, co lepiej przynieść na pierwsze zajęcia – przybory do wyszywania czy do majsterkowania, nasza światła wychowawczyni odparła, że to nam pozostawia decyzję. Skalkulowałem szybko, że skoro wyszywanka była na piątkę, a karmnik na czwórkę, bardziej opłaca mi się wyszywać. Stosownego dnia zameldowałem się w klasie z kompletem kolorowych nitek, nożyczkami i prześcieradełkiem. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wszyscy chłopcy jednak przynieśli młotki, a tylko dziewczyny chciały wyszywać. Zdjęty trwogą schowałem w tornistrze zestaw do haftu i zameldowałem brak przyborów. Na następnych zajęciach zbijałem już karmniki jak wszyscy chłopcy. Tak. Być może ta jedna chwila zadecydowała o całym moim przyszłym zawodowym życiu. Być może pod wpływem terroru większości umarł we mnie na zawsze projektant mody, gdyby moje wyszywanki były dalej doskonalone na lekcjach ZPT, dziś nie byłoby marki Dolce & Gabbana tylko Drewniak i Gabbana, a Maciej Zień byłby co najwyżej starszym krawcem w moim wyszywankowym imperium. Byłbym królem fastrygi. Myślałem o tych wszystkich utraconych możliwościach, patrząc przez szybę na brodatego manikiurzystę w bydgoskim salonie Twój Komfort Palca. I obok dumy z jego nonkonformizmu, precyzji ręki i wierności dziecięcym fascynacjom, poczułem tez odrobinę żalu na własny temat. Poszedłem przed siebie, teatr wzywał, ale całą drogę przekonywałem się w duchu, że recenzent teatralny to bardzo, ale to bardzo męski zawód…

26-02-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone