AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/189: Ciastko

WoyzeckM\, reż. Maciej Gorczyński
Teatr Mały w Tychach, fot. Agnieszka Seidel-Kożuch  

1.
No i po wydziale Teatru Tańca w Bytomiu… Wysadzili w powietrze, zaorali… Przeczytałem ze zgrozą artykuł Marty Odziomek o decyzji senatu Akademii Sztuk Teatralnych. Oto biedne miasto Bytom traci w ciągu pięciu ostatnich lat trzecią poważną instytucję teatralną. Najpierw padł Śląski Teatr Tańca, potem festiwal Teatromania, teraz nie będzie już drugiego krakowskiego wydziału zamiejscowego, młodych tancerzy zasilających od dziesięciu lat grupy i projekty offowe nie tylko w Polsce południowej. Jak większość ludzi nie lubię, jak coś się likwiduje, zdecydowanie wolę powoływanie instytucji do życia. Postawienie w stan likwidacji, zwłaszcza uczelni, zawsze wywołuje głupie myśli o zbiorowej pomyłce, zmarnowanych latach, wypaczonej idei, długo tolerowanym absurdzie administracyjnym.

Oczywiście demokratyczna decyzja włodarzy AST wynika z ich troski o poziom nauczania, o fundusze małej uczelni, jest chyba rezultatem szerszej reorganizacji. Wszystko to rozumiem, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że dzieje się to w złym momencie. Kontekst czasem ma znaczenie kluczowe. Parę teatrów i festiwali cierpi z powodów nowej polityki personalnej, programowej i finansowej ministerstwa, jedna scena popełniła nawet efektowne harakiri, a teraz jeszcze i to. Ktoś patrzący z boku powiedziałby, że teatr w Polsce zwija się także na własne życzenie. Owszem, Kraków i inne uczelnie miały od zawsze problem z bytomskim eksperymentem, z niewiadomych przyczyn dyplomy z Wydziału Teatru Tańca nie były zapraszane na łódzki Festiwal Szkół Teatralnych, co kilka lat temu oprotestowali studenci w słynnym liście otwartym. Absolwenci Bytomia mieli po studiach nawet mniej szans na angaż niż młodzi aktorzy „po lalkach”. Z jakichś nie do końca zrozumiałych powodów uważano ich za artystów gorszych lub zbyt wyspecjalizowanych jak na potrzeby scen dramatycznych. Może macierzysta uczelnia sama nie szanowała swego projektu, bo był na uboczu, wykładowcy musieli dojeżdżać, zdecydowanie za rzadko pokazywano bytomskie egzaminy w Krakowie, długo nie wiedziano, do jakiego typu teatru kształci się tu personel aktorski. Dziwiła mnie na przykład dwutorowość dyplomów – swego czasu jeden musiał być dramatyczny, a drugi choreograficzny. I ten dramatyczny zawsze był jakby kulą u nogi, przykrym obowiązkiem dla studentów i pedagoga-reżysera z łapanki. Młodych tancerzy przestrajano wyłącznie na słowo i sytuację dramatyczną, kastrowano z innych rodzajów ekspresji i istnienia scenicznego. Może to miało i jakiś sens: niech spróbują klasycznego teatru, w końcu tylko teatr repertuarowy może dać im zatrudnienie na dłużej – konkludowano na uczelni z troską. Może w tej chwili buduję tu jakąś niesprawiedliwą teorię na podstawie dwóch dyplomów, ale jednak taki obraz wydziału z Bytomia miałem przez kilka sezonów. 

Nie wiem, może ostatnia decyzja senatu AST jest reakcją na nadprodukcję absolwentów szkół teatralnych, na rynku robi się naprawdę ciasno, to próba przeciwdziałania bezrobociu i rozczarowaniom zawodowym. I młodzi będą jeszcze senatowi za to gorąco dziękować.

Od roku akademickiego 2020/21 w miejsce zlikwidowanego wydziału pojawi się na AST specjalizacja „taneczna” – na tej samej zasadzie, co już funkcjonująca „wokalno-estradowa”. Pewnie studiowanie w Krakowie będzie przyjemniejsze dla młodych, kontakt z rówieśnikami innych specjalności, a zwłaszcza studentami reżyserii, zostanie ułatwiony, co może owocować ciekawymi grupami pokoleniowymi, debiutami, spektaklami. Może tak być już niedługo – może, ale nie musi, bo nie wiem, o jakie kadry taneczne w Krakowie można oprzeć edukację tej specjalności. Kogo zaproszą z Polski, ze świata? Jeśli reforma ma mieć sens, trzeba by już na starcie otworzyć akademię na naprawdę duże nazwiska. Zyska na tym Kraków i sama uczelnia, bo konsolidacja, skupienie wszystkich sił w jednym budynku zawsze daje poczucie ważności i wielkości. W wachlarzu sztuk teatralnych nauczanych w szkole krakowskiej – obok reżyserii, dramaturgii, aktorstwa dramatycznego i wokalno-estradowego będzie jeszcze taniec. Co z tego, że kulturalny Bytom umiera? A kto by się tym przejmował? Tyle już śląskich miasteczek wydrenowano i wypluto, że jedno więcej nie robi różnicy. Więksi zjadają małych, przestają się dzielić. U nas nawet Stanisław Wyspiański zjadł Ludwika Solskiego w nazwie krakowskiej uczelni i prawie nikt tego w Polsce nie zauważył. Bo Wyspiański to jest lepszy patron, genialniejszy, bardziej rozpoznawalny.

Krakowska szkoła miała dziesięć lat temu wizjonerski pomysł na edukację aktora, odpowiadając na wyzwania formalne nowego teatru, poszukiwania polskich reżyserów, ale jak zwykle nie miała środków na przeprowadzenie projektu z prawdziwym rozmachem. Nie postawiono akcentu na syntezę, tylko na dwutorowość. Przecież dyplomy Wydziału Teatru Tańca powinni firmować nie tylko wybitni choreografowie, pedagodzy starszego pokolenia wymieszani z młodymi mainstreamowymi reżyserami, ale chyba głównie inscenizatorzy, którzy szukają form pośrednich, potrzebują aktorów wszechstronnych do zadań specjalnych. Których teatr jest miksem konwencji, zmienia co chwila język, eksponuje ciało aktora. W myśl tej zasady Bytom kształciłby aktora do eksperymentu, do przekroczenia, do rewolucji teatralnej. Wydział byłby laboratorium form nowoczesnych, a nie szkółką tancerzy tła.

W kwietniu chyba po raz pierwszy widziałem, w jakim kierunku mogłyby pójść spektakle tworzone przez studentów i absolwentów Bytomia. Maciej Gorczyński, młody reżyser z Gardzienic i po krakowskiej szkole pracował z grupką bytomskich aktorów-tancerzy nad Woyzeckiem. Nie oceniam spektaklu, nie promuję tu zespołu, daję tylko świadectwo własnego zadziwienia elastycznością aktorów bytomskich. Ich büchnerowskie monologi w sposób absolutnie naturalny przechodziły w ekstatyczny taniec, jakby postaciom brakowało nagle słów i musiały resztę opowiedzieć ruchem. Słowa rodziły się z maniakalnych powtórek działań, czułość i przemoc były wyrażane równocześnie na dwa sposoby: werbalny i niewerbalny. Gorczyński zderzał na scenie tradycję pogardzienicką z nowoczesnym teatrem tańca, podmieniał w gardzienickim alfabecie pieśń na ruch, szukał automatycznej reakcji aktora na muzykę, tekst, działanie partnera. I pozwalał na riposty w każdej z tych sfer. Naturalnym było, że para tańczących kochanków nagle zaczynała mówić do siebie, że tekst z offu rysował po scenie choreograficzne marszruty dla aktorów. Oglądałem na scenie dwa rozpasane i umierające jednocześnie języki równoległe, aktor Gorczyńskiego był jak działający autotłumacz symultaniczny. Patrzyłem na to, co piątka młodych aktorów robiła w przestrzeni gry, i wreszcie rozumiałem sens istnienia bytomskiego wydziału. Wszyscy byli naturalniejsi i sprawniejsi niż aktorzy z Krakowa, nie gorsi w postaciowaniu, emocjach, rozumieniu bohaterów. I nie tak zunifikowani po tak zwanych warunkach, typie urody czy sylwetkach. A także bardziej komunikatywni scenicznie i zwyklejsi niż kształceni tylko ruchowo tancerze. Dla mnie – krytyka poruszającego się po niszach teatru dramatycznego i offu – byli czymś nowym, dziwnym, potrzebnym. Może nawet ze skazą połowiczności i niedoskonałości, ale przez to cholernie ludzcy i bliscy. I już sobie zacząłem wyobrażać, co na tym można budować w polskim teatrze, jak polski teatr może z tych młodych skorzystać. No i stop. Za trzy lata krakowskie AST zacznie zupełnie nowy projekt edukacyjny. I nie będzie w Bytomiu tyle teatru tańca co dotąd.

2.
A ostrzegałem, żeby nie chodzić na bankiety… To nie jest miejsce dla krytyków. Pani Temida Stankiewicz-Podhorecka nie posłuchała. Ostatni numer Naszego Dziennika przynosi wywiad, w którym zasłużona recenzentka zdaje wstrząsającą relację ze zdarzenia na bankiecie popremierowym w Teatrze Studio. Pani Temidzie nie podobało się na Żabach Michała Borczucha, była oburzona, wstrząśnięta, zdegustowana. Jak zwykle na gejowskim przedstawieniu w lewackim teatrze. Sodoma i Gomora. Fekalia i genitalia. Co może zrobić krytyczka, kiedy czuje niesmak, kiedy ma niekoniecznie metaforyczny odruch wymiotny po przedstawieniu? Iść na pogotowie z prośbą o profilaktyczną hospitalizację? A może prosto do kościoła pomodlić się za dusze artystów grzeszników? Czy raczej od razu dorwać się do laptopa i w trzy kwadranse wysmażyć wściekłą satyrę na moralnie i estetycznie upadłą sztukę? Pani Temida nie zrobiła nic z tych rzeczy, za to schodząc do foyer nagle zapragnęła ciastka. Ach, osłodzić nieco recenzencki los: po męce oglądania, a przed męką pisania o obejrzanym, czyli „mieć ciastko i zjeść ciastko”.

Bankiet był akurat po drodze. Na bankiecie, jak to na bankiecie po gejowskim spektaklu, zaczepili ją: wysoki mężczyzna, którego nazwiska nie dosłyszała, znany aktor po publicznym coming oucie, chłopak w spódnicy i osoba, której tożsamości płciowej pewna nie była. Osoby owe otoczyły ją i dokonały słownej napaści: „Ładnie to tak wszystko krytykować, kłamać i bluzgać, a potem przychodzić jak gdyby nigdy nic na bankiet i żreć?”. Przestraszona pani Temida tłumaczyła się najpierw, że zjadła tylko jedno ciastko, potem, kiedy nastrój zgęstniał – przerażona krzyknęła. Wiadomo, dookoła sami homoseksualiści, mogli publicznie nastawać na jej cześć kobiecą, jak to homoseksualiści mają w zwyczaju, nie bacząc na wiek i zasługi – nic, tylko biją i gwałcą. Chwilę po zdarzeniu Temida Stankiewicz-Podhorecka poszła na skargę do dyrektora Romana Osadnika. Zatroskany pan dyrektor poprosił o wskazanie napastników, recenzentka próbowała ich odnaleźć w tłumie bankietowiczów, ale dziwnym trafem zniknęli jak sen jaki złoty. Pani Temida pyta: jak mogło dojść do takiego zdarzenia w teatrze finansowanym z pieniędzy podatników?

Nie wiemy, pani Temido, oczywiście współczujemy, chętnie pomoglibyśmy schwytać przestępców, ale wszystko na to wskazuje, że napastnicy należeli do tajnej teatralnej organizacji pod nazwą Tęczowy Ninja. Atakują znienacka, zyskują przewagę liczebną i poniżają krytyków werbalnie, a potem szukaj wiatru w polu… Od lat pozostają nieuchwytni. Środowisko uważa ich za samozwańczych gejowskich mścicieli. Nigdy nie wiadomo, kiedy uderzą, kto znajdzie się na ich celowniku. Dwadzieścia lat temu dopadł mnie jeden z nich, napisałem akurat krytyczną recenzję z koltèsowskiego Zachodniego Wybrzeża, a on szedł krakowskim chodnikiem z naprzeciwka. Na mój widok nie powiedział ani słowa, tylko zaczął strasznie dyszeć. Mam nadzieję, że z gniewu. Pięć lat temu gdzieś po Tęczowej Trybunie ten w spódnicy zapytał mnie, czy są jacyś brzydsi krytycy ode mnie? Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że był jeden w Kiszyniowie, ale niedawno umarł.

Tak więc, pani Temido, nie jest pani sama, oni – wrażliwi artyści – atakują znienacka i nie mają dla nas żadnej litości. A przecież my jesteśmy złośliwi, niemerytoryczni, protekcjonalni i agresywni tylko z urzędu. Taka praca. Hyclów i celników też nikt nigdy nie lubił. Współczując osaczonej krytyczce, postanowiłem zrobić minisondę środowiskową, żeby wytropić inne przypadki znęcania się nad osobami wykonującymi nasz trudny i niebezpieczny zawód. Oto jej rezultaty:

– Tak, zdarzyło mi się kiedyś coś takiego jak teraz Temidzie – mówi krytyk Iks, zaciągając się papierosowym dymem – wyobraź sobie: bryluję na bankiecie, wokół mnie wianuszek kobiet – aktorki, scenografki, dramaturżki, reżyserki. W pewnym momencie przyjrzałem się im uważnie i zdjęła mnie zgroza. Uświadomiłem sobie, że poznałem je wszystkie. W sensie biblijnym rzecz jasna. Poczułem, że nie skupiły się wokół mnie przypadkiem, że zaraz tu, w tej chwili zostanę zaatakowany, zdemaskowany, upokorzony przez zjednoczone damskie komando. Poszedłem na skargę do dyrektora placówki, poprosił, żebym wskazał potencjalne napastniczki. Wskazałem. Powiedział, że nic się nie da zrobić, rozumiesz? One u niego nie pracują! Znieczulica, psiakrew!

– To było nie po premierze, ale akurat przed – tak zaczyna się relacja Igreka – Przy wejściu do sali teatralnej stoliczek z prasą branżową. Stanąłem i popatrzyłem na rozłożone wachlarzowo numery „Teatru”, „Didaskaliów”, „Dialogu”, „Notatnika Teatralnego”. Każdy magazyn był reprezentowany przez kilka numerów z ostatnich miesięcy. Ludzie podchodzili, przeglądali, kupowali. Zadrżałem, bo w każdym z egzemplarzy, dasz wiarę, był mój tekst. W każdym! Uznałem, że ktoś zrobił to specjalnie, bo nie bardzo byłem zadowolony z tych artykułów. Chcieli mnie skompromitować, wywrzeć nacisk przedpremierowy, że niby to źle piszę, więc teraz powinienem lepiej… Odnalazłem dyrektora teatru i poskarżyłem się. Zatroskany wyznał, że jedyne, co może, to osobiście wykupić wszystkie eksponowane numery. Odmówiłem z godnością. On też należał do spisku czytających.

Zet pokazuje mi, jak bardzo jeszcze drżą mu ręce. Pracuje w prawicowym tygodniku opinii i dlatego jest to problem. Bo kiedy drżą ręce nie trafia się we właściwe literki na klawiaturze i może powstać wrażenie, że Zet ma wątpliwości, że nie popiera dobrej zmiany tak całkowicie i bezwarunkowo, jak inni. – Porobiło się tak ze mną zaraz po tym… Wyobraź sobie, tamtego dnia idę do teatralnej kasy, przedstawiam się i pytam, czy jest dla mnie zaproszenie, a chłopak zza lady odpowiada mi po niemiecku. Myślałem, że się przesłyszałem, powtarzam więc grzecznie pytanie jeszcze raz, czy jest to zaproszenie, czy nie ma, bo jak nie ma, to raczej powinno być. On znowu szwargoce. Wściekam się, bo jak to, w kasie pracuje i polskiego nie zna? Nagle podchodzi do mnie drugi, też taki jakiś zniewieściały, uśmiecha się szyderczo i znów ta niemiecka mowa. Podejrzewam prowokację, prześladują nas nawet u nas, podnoszę głos, ochrzaniam zgrywusów. Wtedy pojawia się trzeci, blondyn, z kolczykiem w uchu, kładzie mi rękę na ramieniu i niby to uspokaja mnie. Sęk w tym, że także po niemiecku. Rozumiesz? Kogo by uspokoił język okupanta?! Otoczyli mnie, jeden siedział na kasie, dwóch stało koło mnie i usiłowało chwycić w kleszcze, dokładnie jak w 1939, jedna armia szła z Prus, druga na Wielkopolskę, trzecia od południa przez Czechy i Słowację. Do mnie, dziennikarza niepokornego, po niemiecku?! Do mnie? Straszne! Oburzające! Postraszyłem Wandą, co nie chciała Niemca, a nawet Chorwata. Zażądałem też wezwania dyrektora teatru w trybie pilnym, ale nie zareagowali. W końcu spektakl się zaczął, zostawili mnie samego przy kasie, zamknęli drzwi. Czekałem długo, ale dyrektor nie przyszedł z interwencją.
– Rzeczywiście, skandal. Ty, a w jakim to mieście było?
– No w takim koło Szczecina… Jak ono się nazywało? Już pamiętam: Berlin.

14-05-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone