AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/194: 764

Dorota Buchwald  

1.
Siedemset sześćdziesiąt cztery
Decyzja Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o rychłym ogłoszeniu konkursu na nowego dyrektora Instytutu Teatralnego oznacza nie tylko wotum nieufności wobec Doroty Buchwald, jest też spektakularnym dokręceniem śruby środowisku. Ten rząd nie tylko lubi wszystko kontrolować, obsadzać swoimi ludźmi, zmieniać narracje w duchu narodowym. Ten rząd lubi także psuć i rozwalać. W myśl zasady: lepsza placówka źle działająca lub niedziałająca wcale, ale nasza niż placówka niezależna, robiąca swoje, wspierająca i promująca ludzi sceny, edukująca widzów, zbierająca wiedzę o teatrze współczesnym. Placówka nieodzyskana oznacza, że coś się władzy wymyka, coś żyje swoim życiem, choć nie powinno. Dlatego PiS z taką zaciekłością odzyskuje. PiS utrąca. PiS czyści w kulturze i sztuce. Przejęli IAM, PISF, Instytut Książki, Narodowy Stary Teatr i parę muzeów. Lista jest długa i ponura.

Czy te wszystkie instytucje działają lepiej i bardziej spektakularnie po przejęciu niż przed? Miały jakieś niewiarygodne sukcesy krajowe i zagraniczne? Raczej nie działają i raczej nie mają. Na czym więc polega zmiana, nowe otwarcie? Ano na tym, że weszli tam ich ludzie, niewiele potrafią, w najlepszym wypadku dopiero się uczą, dostrajają, badają teren, ale oczywiście są z prawicowego rozdania, z właściwym kręgosłupem ideologicznym i pilnują, żeby „samym swoim” nie stała się krzywda. I teraz ktoś taki przyjdzie zapewne do Instytutu Teatralnego. Nie mówię wcale, że przyjdzie od razu dyrektor o temperamencie artystycznym i dorobku zawodowym Marka Mikosa. Wystarczy, że przyjdzie swój. W najlepszym wypadku przestawi parę akcentów, zwolni kilka osób jeszcze z rozdania Nowaka, zaangażuje instytucję w parę narodowych projektów, ustawi szlaban dla genderystek i genderystów, jeśli geje – to tylko swoi, w kawiarence zawiśnie godło państwowe, a po otwarciu E-teatru rozlegać się będzie hymn Polski. To by jeszcze było do przeżycia. Ale mogą się ziścić najczarniejsze scenariusze… A co, jeśli nowy dyrektor z łapanki lub z protekcji uzna, że środowisko teatralne wcale nie potrzebuje bazy danych, przedruków recenzji z całej Polski, objazdów w ramach projektu Teatr Polska? Naciśnie magiczny guziczek i – pstryk – wszystko z sieci zniknie, budyneczek zamknie się na cztery spusty, zarośnie mchem, pracownicy zostaną skierowani do archiwum, żeby badać polski teatr współczesny, ale tak do Osterwy, nie później. Szkoda by było, prawda?

Instytut Teatralny stał się przez te piętnaście lat swojego istnienia najważniejszym „zlewiskiem” polskich teatroobiegów. Trochę nawet spełnionym marzeniem o miejscu centralnym, jednoczącym, punktem odniesienia i restartu dla dalszych poszukiwań. Wystarczy przeciąć firmowany przez IT obieg informacji, badanie przeszłości, edukowanie sceniczne, zakończyć nagle akcje upowszechniania dobrego teatru, by w krótkim czasie dokonała się atomizacja polskich scen, uwięzienie widzów i artystów w prowincjonalnych i metropolitalnych portalach i gettach. Rozpadniemy się na małe grupki, kółka wzajemnej adoracji. Kiedy nie wiemy, co robią inni, sami nie wychylamy się za bardzo, nie eksperymentujemy z aktualnościami, z drażnieniem władzy tematami i konwencjami spektakli.

Wyobraźcie sobie taki scenariusz – pewnego pięknego dnia Instytut Teatralny (choćby na portalu E-teatr) zaczyna naśladować TVP INFO. Niewygodni twórcy znikają lub są efektownie atakowani. Przemilcza się niewygodne premiery, Instytut wycofuje się z promocji polskiej dramaturgii, wydaje tylko książki Kazimierza Brauna i tomy dzieł zebranych Marka Kochana i Wojciecha Tomczyka. Zamiast księgarni jest Klub Gazety Polskiej, na stolikach leżą ich publikacje, w sali teatralnej odbywają się wieczorki poetyckie Wojciecha Wenzla. PiS lubi kończyć. PiS doskonali się w likwidacji. Jeśli teatr nie jest nasz, lepiej żeby go nie było – jak postulowała nie tak dawno niezawodna Elżbieta Morawiec. Pierwszym krokiem do spacyfikowania scen polskich jest unieszkodliwienie instytucji, która zajmuje się jednoczeniem scen polskich.

Nie umiem podać jakichkolwiek merytorycznych argumentów za nieprzedłużeniem kadencji Doroty Buchwald, które mogłyby być użyte przez stronę ministerialną w dyskusji o przyszłości Instytutu. Brednie wicepremiera Piotra Glińskiego o panoszącej się tam lewackiej jaczejce bardzo trudno zweryfikować. Chyba że chodziło mu o umieszczane regularnie na E-teatrze, wizytówce Instytutu, felietony Witolda Mrozka. Albo o natchnione eseistyczne wersety pióra księdza Andrzeja Lutra. Odpowiedzmy sobie na pytanie, czego nie ma lub kogo nie ma w Instytucie, a odpowiemy sobie, dlaczego Dorota Buchwald musi odejść. Ale nawet taka odpowiedź będzie funta kłaków warta, bo tak się akurat składa, że na E-teatrze są wszyscy. To znaczy prawie wszyscy, bo nas, autorów konkurencyjnego w jakiejś mierze Teatralnego.pl, na E-teatrze nie ma albo bywamy rzadziej. Nie sądzę jednak, że ministerstwo zwalnia Dorotę Buchwald z obowiązku drugiej kadencji, bo ulitowało się nad nami, nielinkowanymi. Nie wiem, nie wiem, jakie zarzuty formułuje się w prawicowych kuluarach wobec obecnej dyrekcji.

Tak samo rozkładałem bezradnie ręce, przewidując swego czasu, że Klata poleci ze Starego, mimo że wykonywał gesty wobec władzy, siedział cicho, nie pyskował w mediach, szukał porozumienia, wyśrodkował repertuar. Ale musiał odejść. Bo nie zapomniano mu słów i czynów sprzed lat. Bo zaklasyfikowano go jako wroga ideologicznego i szkodnika teatralnego, psującego wizje „wspólnoty z teatrem przeszłości”. Z IAM natychmiast wywalono Pawła Potoroczyna, bo chyba jakoś tak za europejsko wyglądał. W Instytucie Książki Grzegorz Gauden kojarzył się z formacją intelektualną, której historia najnowsza zadała cios decydujący, więc i on musiał znaleźć się na aucie. Magdalena Sroka została skreślona na podobnej zasadzie  – PISF funkcjonował bez zarzutu, młode polskie kino wykorzystywało swoją szansę, ale tak się jakoś złożyło, że nie dotowano filmów o polskich bohaterach, wyklętych i nadętych w takiej skali, by ministerstwo mogło powiedzieć: „Tak, jesteśmy zadowoleni – połowa produkcji to dzieła o wielkiej polskiej historii”. No i scenariusze opiniowali nie ci, co powinni. Akurat na Srokę wicepremier Gliński znalazł efektownego haka w postaci „szkalującego” Polskę przypadkiem autoryzowanego listu wysłanego do Hollywood. Czym naraziła się promieniująca ciepłem i dobrocią dla teatralnego ludu Dorota Buchwald? Jej poprzednik, Maciej Nowak, był postacią kontrowersyjną dla części środowiska, wiele osób odetchnęło z ulgą, kiedy podziękowano mu po drugiej kadencji. Buchwald przychodziła wtedy do Instytutu jako jednocześnie gwarant kontynuacji i zarazem osoba, która zrównoważy narrację, nie gubiąc dorobku Nowaka, dopieści także twórców teatru środka. I jej sukcesem jest choćby to, że przez te pięć lat dyrekcji nie kłóciliśmy się o Instytut, choć zapewne profesor Dariusz Kosiński wielu osobom gwałtownie przyspieszał tętno, sama Buchwald nie zasłaniała placówki swoimi działaniami, co zdarzało się nieraz Maciejowi Nowakowi. Za czasów Buchwald Instytut robił to, co trzeba było robić. I starczy tego dobrego – powiedział wicepremier Piotr Gliński.

Środowisko zaraz oczywiście skrzyknęło się w obronie Doroty Buchwald. Jak można bronić dobrej pani dyrektor, której nie chce zła władza? Można się bawić w publicystykę jak ja, można podpisać list protestacyjny żądający zostawienia Doroty Buchwald na stanowisku. I wszyscy zaczęli się podpisywać. Wpisywać. Zapisywać. W chwili, w której kończę ten tekst, petycję – jak informuje E-teatr – sygnowały już 764 osoby. Obawiam się jednak, że obie formy niezgody na decyzję ministerstwa są daremne. Ta władza nie przejmuje się ani publicystyką, ani listami środowiska. Zresztą poprzednia również się nie przejmowała. Pamiętacie? Jakieś 200 Kołonotatników temu list do prezydenta Bronisława Komorowskiego w obronie spektaklu Golgota Picnic podpisało około 16 tysięcy osób. I co? Kancelaria naszego – liberalnego! – prezydenta nie raczyła nawet zająć stanowiska w tej sprawie, nie znam żadnej wypowiedzi Komorowskiego świadczącej, że aktywizacją widzów i artystów się przejął. Tak samo będzie i tym razem. Możemy pisać do Glińskiego choćby i wierszem. Jeśli postanowili wymienić Dorotę Buchwald na swojego człowieka, to ją wymienią. I tak jak w przypadku Starego, PiSFu, Instytutu Ksiązki etc, etc nic się nie da zrobić w tej sprawie. Pewne nadzieje mogliby dać dyrektorzy polskich teatrów, gdyby wszyscy udali się na spotkanie z ministrem, ale musieliby to zrobić solidarnie, niezależnie od opcji środowiskowych. Może gdyby za Dorotą Buchwald ujęła się grupa propisowskich artystów z Katarzyną Łaniewską, Ewą Dałkowską, Anną Chodakowską i Antonim Liberą na czele, byłaby szansa. Negocjacje musiałyby się odbyć jednak nie w świetle reflektorów i nie w sytuacji wrzącej od gniewu i rozczarowania petycji w obronie pani dyrektor i przeciwko konkursowi. Konkurs to hasło bardzo wygodne. Środowisko bardzo długo walczyło o uczciwe konkursy, miały być lekiem na nominacje po znajomości i za zasługi. Władza (na szczeblu lokalnym lub ministerialnym), która się nie zgadzała na konkursy, była zła. Teraz zła władza to jest ta, która konkurs ogłasza. Rozróżniam rzecz jasna dobre intencje od złych, ale tu w grę wchodzi retoryka. Gliński ma argument. Nie merytoryczny, ale formalny. Kadencja Buchwald dobiega końca, zamiast przedłużenia misji obecnej szefowej, sprawdźmy, czy w obiektywnie przeprowadzonym konkursie nie pojawi się jakaś ciekawa opcja lub frapujący kandydat. Dorota Buchwald może w nim wystartować, choć zazwyczaj sygnał wysłany od organizatora do dyrektora w postaci nowiny: będzie konkurs, ma ukryty mesydż: „Już cię nie chcemy. Weryfikuj się, jeśli chcesz, ale raczej przegrasz”.

Oczywiście konkurs stwarza pewne możliwości zakłócenia im, czyli ministerstwu, sprawnego przejęcia Instytutu. Dorota Buchwald powinna w nim wystartować, choćby po to, żeby pokazać, że ma najlepszy program na funkcjonowanie instytucji, że jest kandydatką z poparciem całego środowiska. W takim wariancie przyszłości środowisko powstrzymuje się od wysuwania i popierania innych kandydatur. Wtedy w chwili rozstrzygnięcia konkursu wiadomo będzie przynajmniej, że zadecydowały względy pozamerytoryczne, tak jak w przypadku wyboru Marka Mikosa. Tamten wybór obciąża sumienia Piotra Tomaszuka i Antoniego Libery (sorry panowie, Bóg może wybacza, ale Cracovia – nigdy!), ciekawe na czyje konto pójdzie przejęcie Instytutu Teatralnego?

Ale … dopuszczam mimo wszystko sytuację, w której ministerstwo, decydując się na konkurs, nie ma swojego silnego kandydata, zmienia dla samej zmiany, dla czystej radości zaczynania od nowa historii Instytutu. Wtedy – skoro Buchwald jest nie do zaakceptowania i przez to niewybieralna – wygra ten, kto się po prostu zgłosi. W tym przypadku dobrze byłoby, żeby środowisko – w konsultacji z obecną dyrektor Instytutu Teatralnego – zastanowiło się, kto zamiast niej lub obok niej powinien kandydować. To jest ów mityczny plan B, który zawsze warto mieć, a którego nie było na przykład podczas konkursu w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Wierzę, że można znaleźć osoby, którym ufamy i na które władza nie reaguje alergicznie. Jest nikła szansa, że to mogłoby przejść. Moralna słabość tego rozwiązania polega na tym, że akceptujemy w ten sposób narzucone środowisku pisowskie reguły gry. Skoro trzeba się układać z ich człowiekiem, skoro wszędzie musi być ich zaufany działacz, lądujemy w latach osiemdziesiątych minionego stulecia. Być może jednak inaczej się już nie da. Zeżarli Polskę, połykają instytucje kultury, dobrali się do teatru.

Podpisywanie listu poparcia dla Doroty Buchwald jest na tę chwilę gestem słusznym i pięknym, rodzajem podziękowania dla pani dyrektor za te całkiem fajne pięć lat, ale jest też czynem romantycznym i co za tym idzie – mam takie przeczucie – daremnym. Proszę oczywiście dopisać w długim rzędzie nazwisk i moje, bo bardzo panią Dorotę lubię i cenię (można mnie też awansem wpisać od razu na wszystkie antyrządowe petycje, które jeszcze powstaną, chciałbym figurować na nich z automatu, bo to wszystkim nam ułatwi teraźniejszą i przyszłą walkę, bez konieczności żmudnego klikania i mailowania na różne adresy). W przypadku Instytutu Teatralnego nie mamy wcale alternatywy: poprzeć Buchwald czy machnąć ręką, że to i tak nic nie da, alternatywą jest ruch w stronę zadekretowanego konkursu i wtedy mielibyśmy do wyboru albo start Buchwald bez jakiejkolwiek poważnej konkurencji, żeby złapać ich za rękę na ewidentnym szwindlu i potem rozpamiętywać niegodziwość władzy, albo start kandydata zaakceptowanego przez Buchwald i środowisko, ale możliwego do przyjęcia przez ministerstwo. Tertium non datur. Na próby zakulisowego lub oficjalnego wpłynięcia na zmianę decyzji Piotra Glińskiego jest już za późno. Ministerstwo się nie cofa. Przykład najnowszy – niby świadczący o woli kompromisu z tamtej strony, czyli sprawa odwołania Jana Polewki i akceptacji kohabitacji Marka Mikosa i Rady Artystycznej w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie jest złym przykładem, bo daje złudną nadzieję, że wicepremier i Wanda Zwinogrodzka przejrzeli w końcu na oczy. Nie przejrzeli, teatr został zakneblowany, krakowski zespół stracił rok artystycznego życia. Pokazano, kto tu rządzi, ukarano środowisko, powrót do twórczej temperatury z końcówki dyrekcji Klaty będzie długi, o ile nie niemożliwy. Przez ten rok aktorzy ze Starego zajmowali się sobą, a nie Polską, ratowali miejsce pracy, tradycję sceny. Na wypowiedzi o bieżącej sytuacji nie mieli ani czasu, ani miejsca. O to z grubsza chodziło. 

Dlatego z punktu widzenia ministerstwa Instytut Teatralny też trzeba chwilowo popsuć, żebyśmy zajmowali się oglądaniem skali zniszczeń, próbami jego ratowania, a nie tym, co Instytut nowatorskiego generuje, jak opowiada o współczesnym teatrze we współczesnej Polsce.

2.
Sny o innych ludziach. Część pierwsza.
Mamy wakacje. Recenzje z ostatnich premier sezonu piszą się jakby wolniej. W oczekiwaniu na nie przedstawiamy zatem w Kołonotatniku kolejną odsłonę cyklu osobistego Teatru Onirycznego. Wierzymy, że nawet najdziwniejsze sny odsłaniają prawdę o polskim życiu teatralnym, zwłaszcza jeśli są to tak zwane sny branżowe. Osoby, które przyśniły się autorowi, proszone są o wyrozumiałość. Zwłaszcza że kontekst i sceneria, w jakich się śnią, nie jest kompromitujący dla nikogo z wyjątkiem niego samego. (Za tydzień część druga.)

Sen o odkręcanej nodze Justyny Wasielewskiej.
Jak zwykle śni mi się, że muszę zrobić nagłe zastępstwo na przedstawieniu, bo aktor zachorował. Śniłem już o zastępstwie w Starym Teatrze i w Bagateli, raz nawet z sukcesem chodziłem na szczudłach w spektaklu Biura Podróży. Teraz padło na TR Warszawa. Ze sceny proszą osobę, która zna spektakl, inaczej go odwołają. Siedzę na widowni i gęba mi się śmieje z radości. Bo to mój czas. Byłem już na tym przedstawieniu cztery razy (w snach liczę lepiej niż w rzeczywistości), więc zgłaszam się od razu. Oczywiście tekstu nie umiem na pamięć, ale opowiem go własnymi słowami, jak zwykła to robić Ewa Skibińska. Pestka. Zawsze chciałem przejść taki test. Wiesz, kiedy wchodzisz, znasz sytuację, orientujesz się, o co chodzi bohaterowi, ale czy na tyle szybko znajdziesz słowa, żeby wpasować się w kwestie innych bohaterów, czy reszta aktorów podąży za twoimi improwizacjami? To nie jest jednak kabaretowy serial Spadkobiercy, tylko prawdziwy spektakl. We śnie nie mam jednak nigdy wątpliwości. I tym razem wskakuję na scenę, dostaję brawa od publiczności, przebieram się za kulisami w jakiś prosty kostium (marynarka, kapelusz, apaszka etc., etc.) i wchodzę na scenę pełen dobrej energii. Niestety, spektakl okazuje się zupełnie innym spektaklem, niż ten, który podobno pamiętałem. Jestem w innej scenografii, nawet aktorzy nie ci sami. Klops. Mam scenę z Justyną Wasilewską, jeszcze w długich włosach. Kolacja w stylu wiktoriańskim, statystka-służąca nakłada mi porcję czegoś egzotycznego na talerz. Pachnie oszałamiająco (potrawa, a nie statystka!), więc zastanawiam się, jak mam jednocześnie jeść i mówić tekst roli. Z ostrożności nie robię ani jednego ani drugiego. Justyna Wasilewska siedzi na drugim końcu stołu, tak daleko, że niezbyt dobrze widzę jej twarz i właściwie nie wiem, kiedy kończy swoje kwestie, bo dochodzą do mnie z kilkusekundowym opóźnieniem. Jestem w pułapce. Pauza. Cisza. Pusto w głowie. Nie wiem, co mówić, szmer na widowni narasta, słyszę nawet pojedynczy, pełen oburzenia głos: „Jak on źle gra!”. Żeby przykryć zmieszanie, zaczynam nalewać sobie wody z teatralnego dzbanka. Woda leje się do literatki długo, przeźroczysty strumień nieomal mnie hipnotyzuje, patrzę tylko w tę teatralną ciecz, póki nie zorientuję się, że jej nie ma. Woda na scenie, jak u Mrożka, jest sucha. Czyli tylko grałem nalewanie, a nie nalewałem. Zobaczyłem wodę, którą stworzyłem gestem nalewania. Chciałbym się nad tym chwilę zastanowić, ale na drugim końcu stołu Justyna Wasilewska traci cierpliwość: w ramach jednej ze swoich kwestii, na którą nie doczekała się riposty, odkręca sobie nogę i stawia ją na stole, noga jest goła i nieobuta, ale bardzo realistyczna. Potem odkręca rękę i też stawia na stole. Noga i ręka ruszają się dystyngowanie, a nawet zaczynają prowadzić ze sobą jakiś gestyczny dialog. Noga gładzi rękę po ręce – a może odwrotnie. Zamieram z łyżką w dłoni. Czy to sceniczny trick, czy Wasilewska zrobiła to naprawdę? „Proszę jeść i mówić!” – słyszę szept suflerki. Nie mogę nic przełknąć. Choć danie na stole paruje i pachnie tak, że tracę zmysły. Wściekła Wasilewska wstaje od stołu i kuśtykając, zbliża się ku mnie. W jedynej ręce trzyma widelec. Zaraz wbije mi go w oko albo w usta. Krzyczę jak w horrorze. Budzę się i jest poniedziałek rano.

Warto nadmienić, że postawiona na stole noga Justyny Wasilewskiej miała paznokcie pomalowane na niebiesko.

Sen o prezencie dla Jana Englerta
Na uroczystej gali jubileuszu Teatru Narodowego wręczam dyrektorowi piękne i ciężkie albumowe opracowanie o Wachtangowie, monografia jest po rosyjsku, ale z dedykacją ode mnie, chyba w imieniu krytyki polskiej, którą reprezentuję w tym śnie. Foyer, marmury, toasty, orkiestra, całe środowisko, przed wejściem stała nawet kompania honorowa Wojska Polskiego. Przebrany we frak Jan Englert z kurtuazją zaczyna przeglądać ofiarowaną mu książkę, a ja nagle truchleję, bo dociera do mnie, że zanim dałem ją dyrekcji, to niestety sam z ciekawości przeczytałem. W związku z tym książka ma w środku zdania podkreślone najpierw żółtym markerem, a potem niebieskim. Zawsze tak robię. To silniejsze ode mnie. Pomalowana książka to książka przeczytana… w jakimś sensie już tylko moja, gotowa do ponownego użycia. Ale jak mogłem to zrobić na prezencie? No jak? Jan Englert uśmiecha się, przegląda kolejne strony, ktoś go zagaduje, ja półżywy stoję obok, on już chce odłożyć album, ale dalej go machinalnie przegląda, a ja truchleję, umieram, spalam się ze wstydu, bo wiem, że zaraz zobaczy podkreślenia: zacząłem podkreślać ważne zdania gdzieś tak od strony pięćdziesiątej… Dokładnie pamiętam: właśnie od pięćdziesiątej – wcześniej był wstęp Mariny Dawydowej, który pominąłem. Widzę dyrektorskie palce na białym kredowym papierze, migają mi fotki z przedstawień, Jan Englert gra ogromne zainteresowanie zawartością albumu albo może rzeczywiście go monografia Wachtangowa wciągnęła… Dyrektorska ręka zbliża się do feralnej strony. Nie wiem skąd, ale wiem, że zaraz po wykryciu mego pisakowego wykroczenia rozstrzelają mnie w Narodowym… Dosłownie. To wojsko pod pomnikiem Bogusławskiego po coś tu przecież przyszło.

18-07-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone