AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/218: Pięć minut dla każdego

Żyd, reż. Andrzej Błażewicz,
fot. Piotr Kubic  

2h 40 min
Portal Teatrologia.info opatruje teksty swoich autorów nie tylko datą publikacji, ale i z pozoru wielce użyteczną informacją dotyczącą prognozowanego czasu czytania artykułu. Tak więc mamy: Hubert Michalak – 4 minuty, Kalina Zalewska – 5 minut, Marta Żelazowska – 3 minuty, Piotr Piber – 9 minut, wywiad z Tejchmą – 12 minut. Zastanawiam się, jak to liczy redaktor Kencki. Czy przyjmuje wartość uśrednioną, czyli dajmy na to minuta na stronę (1800 znaków), czy może podczas wlewania materiałów sam sobie czyta je na głos i wpisuje zaokrąglony wynik u góry strony? Istnieje także możliwość, że zasięga opinii samych autorów, pytając: „Wolisz, żeby cię czytano długo czy krótko?”. Doceniając innowacyjny charakter lekturowego licznika, mam jednak problem z przyjętą metodą obliczeniową redaktora Kenckiego i generalnie z wartościami tu prognozowanymi. Bo nie wiem, czy podany czas trwania lektury dostosowany został do poziomu trudności tekstu. Wiadomo, że artykuły napisane językiem naukowym czyta się wolniej niż figlarne felietony, tak samo te o skomplikowanej składni. Ważne, by zawczasu ustalić, czy liczymy czas lektury cichej czy głośnej? Są bowiem autorzy, na przykład ja, którzy wierni regułom ars dictandi, obstają przy koniecznym wypowiedzeniu napisanego uprzednio tekstu, a nawet preferują tak zwaną interpretację aktorską. A takie czytanie naprawdę zajmuje więcej czasu niż czytanie zwykłe w tramwaju. Nie mamy zatem wiedzy, czy redaktor Kencki uwzględnia w podawanym przez siebie czasie lekturowym czytanie na komórce, tablecie czy komputerze stacjonarnym. Nie mam też pojęcia, czy redaktor Patryk Kencki zakłada w swoich obliczeniach czytelnika czytającego tekst do samego końca, czy jest mu bliżej do tego, który tylko szybko rzuca okiem albo po prostu przewija artykuł z zamiarem zorientowania się, o co chodzi, i czy jest tu coś o nim. W przypadkach paru tekstów umieszczonych na Teatrologia.info podejrzewam, że obliczenia uwzględniają jednak gwałtowne przerwanie lektury. Być może redakcja portalu dysponuje ultranowoczesnymi programami szpiegowskimi – wszędobylskie cookies, które po obserwacji nawyków czytelniczych personalizują pod kątem każdego z nas wygląd portalowej strony z recenzjami. Wtedy każdy z odwiedzających widzi inny czas lekturowy: rzecz jasna dostosowany do jego możliwości percepcyjnych i analitycznych. Ciasteczko bierze pod uwagę IQ i wykształcenie odbiorcy, poziom jego zainteresowania tematem poruszonym w artykule, uwzględnia przerwy w lekturze spowodowane koniecznością zaparzenia kawy i wyjściem do toalety, wlicza powroty do niezrozumiałych lub szczególnie pięknych fragmentów tekstu, a nawet sympatię czytelnika do autora, bo jak wiadomo recenzje napisane przez osoby, których nie lubimy, czytamy pobieżnie, wyjątkiem jestem chyba tylko ja, albowiem szukanie haków na kolegów-krytyków bywa przyjemne, aczkolwiek niestety pracochłonne...

Jeśli jednak doktor Patryk Kencki uwzględnia te wszystkie okoliczności i chytrze działa na podświadomość czytelnika, to w miejscu, gdzie ja na Teatrologia.info widzę komunikat: „Kalina Zalewska – 5 minut”, taki na przykład Jan Klata widzi co innego: „Kalina Zalewska – 12 sekund”, a Piotr Zaremba: „Kalina Zalewska – cztery miesiące, trzy tygodnie i 2 dni”.

Nieco się przeraziłem, że nowinka od Kenckiego przyjmie się i u nas na Teatralnym. Jak łatwo można się zorientować, niektóre odcinki Kołonotatnika są bardzo długie. Bardzo. O ile z Janem Klatą nie byłoby problemu: jego wyświetlacz wskazywałby niezmiennie 0 sekund, to już Piotr Zaremba mógłby się przestraszyć migającym komunikatem: „Limit czasu lekturowego został przekroczony”, „Limit czasu lekturowego został przekroczony”... Namawiałbym autorów z Teatrologii do solidarnego buntu wobec minutowych przyporządkowań ich artykułów. Zamiast rzetelnie informować, zniechęcałyby do uważnej lektury. Jaka niespodzianka może kryć się w 12 minutowym tekście? Zamiast czytać Kalinę Zalewską przez 5 minut, prościej do niej zadzwonić i w minutę zorientować się, w czym rzecz, co naprawdę myśli o spektaklu. Dlaczego Piotr Piber chce zabrać mi 9 minut z mojego życia. Zaczynając czytać tekst bez wzmianki czasowej, łudziłbym się, że przelecę go w dwie. Na koniec muszę, po prostu muszę zwrócić uwagę na jeszcze jeden komiczny aspekt czytelniczego podliczania. Zauważcie państwo, że jest w tych liczbach także jakaś niezamierzona wartość oceniająca. Czytam: „Marta Żelazowska – 3 minuty” i „Zbyszek Dramat – 6 minut”, a mózg automatycznie podpowiada, że tekst pana Zbyszka jest wnikliwszy i lepszy. Bo co ważnego można powiedzieć w 3 minuty? Guzik można powiedzieć. Inna rzecz, że zbyt częste pojawianie się miary czasu przy danym nazwisku może ustanowić niechciane, a trwałe połączenie semantyczne. Hubert Michalak – 4 minuty, Jarosław Cymerman – 3 minuty.

I bywanie na salonach można sobie darować.  

Profesjonalizm
Kiedy stykamy się z czymś takim, ręce same składają się do oklasków, chce się przyklęknąć na jedno kolano z szacunku i podziwu. I długo nie wstawać. Nadrobiłem zaległość w Bagateli, czyli Żyda Artura Pałygi, sceniczny debiut duetu reżysersko-dramaturgicznego Andrzeja Błażewicza i Pawła Sablika. Tych samych młodych twórców, co to wymyślili w Poznaniu Śluby panieńskie w wyłącznie męskiej obsadzie. O nie, w Żydzie tak nie figlują. Może onieśmielił ich temat, może na debiut postanowili nie fikać, może z rozwagi i dla bezpieczeństwa posłuchali aktorów. Ich Żyd rozgrywa się w ciasnym archiwalnym pokoiku, jest tylko jeden stolik, kilka krzeseł, tania lampa, a za plecami aktorów półki pełne kartonów, teczek, segregatorów. To archiwa szkolne i archiwa pamięci. Przeszłość zmanipulowana i przeszłość poświadczona. Można tę scenografię rozumieć symbolicznie – oto przedstawiciele dzisiejszych dwudziestolatków odwracają się i patrzą w otchłań historii najnowszej – a tam, gdzie nie spojrzysz jakaś pułapka, pudło z trupem, plugawym wspomnieniem, wypartą winą, złem zakopanym między dokumentami. Wezwani przez młodego dyrektora szkoły przychodzą na zebranie nauczyciele od angielskiego, wuefu, polskiego i ksiądz katecheta. Małgorzata Piskorz, Michał Kościuk, Dariusz Starczewski i Wojciech Leonowicz grają przedstawicieli średniego pokolenia Polaków, których zdradził język, którzy nie potrafią mówić o polsko-żydowskim uwikłaniu, powtarzają plugawe slogany, robią moralne uniki, pozwalają, by wybrzmiały uprzedzenia i oskarżenia. Przez kilkadziesiąt minut słuchamy tego, co zwykle siedzi ukryte gdzieś w głowie, co do niedawna wstyd było powiedzieć na głos, przyznać się, że takie sądy są komuś bliskie. Ponad dziesięć lat od prapremiery sztuki Pałygi wszystko się zmieniło – nie ma wstydu, antysemityzm czai się za okrągłymi zdaniami, za désintéressement w sprawie roku sześćdziesiątego ósmego, za agresją wobec każdego innego. Błażewicz i Sablik pozwolili aktorom mówić, pokazać, jak z grupy w miarę sympatycznych osób wyłazi śliskość postaw, łatwość ocen i podejrzenie wobec drugiego człowieka, kimkolwiek by on nie był. Reżyser i dramaturg trochę tekst Pałygi skrócili, zrezygnowali z paru wyjaskrawień, ale ich najważniejszy zabieg adaptacyjny to zamiana starej nauczycielki w nauczyciela. Pana od polskiego, świadka historii, jedynego przyzwoitego w Sodomie gra sześćdziesięciokilkuletni Paweł Sanakiewicz – szanowany krakowski aktor, spec od wzbudzających sympatię jowialnych ról ojców, którzy umierają na scenie, jakby byli nowymi wcieleniami Króla Leara. Taki był w Układzie Kotańskiego, a ostatnio w Kotce... Williamsa w reżyserii Starczewskiego. Wystarczy, że Sanakiewicz odezwie się na scenie, a jest w tym absolutna prawda, załamie mu się głos ze wzruszenia, a i nas coś ściska w dołku, że ten wielki silny mężczyzna płacze. Gra więc tego nauczyciela w Żydzie jako strażnika, pamięta o wygnanych i zabitych, bo jest przyzwoity, może nie za bardzo odważny, ale na pewno świadomy, co jest polską winą, strachem, zaniedbaniem. Można rozumieć jego funkcję sceniczną na podobnej zasadzie, co sprzeciw jednego z przysięgłych w Dwunastu gniewnych ludziach. Jeden przyzwoity człowiek może powstrzymać katastrofę, uchronić społeczność przed błędem, ocalić naszą wiarę w moralność. To jest, można powiedzieć, nieomal rola misyjna.

I teraz wyjaśnię, o co mi chodziło z tym uklęknięciem na początku. To przed Pawłem Sanakiewiczem pochyliłem głowę i jego postawę chciałbym nagrodzić choćby tym skromnym rozdzialikiem. Nie jest tajemnicą, że pan Paweł gra bohatera o poglądach politycznych diametralnie odmiennych od jego osobistych poglądów.

Powiedzieć, że aktor Sanakiewicz postrzega naszą historię i polsko-żydowskie uwikłanie w innej perspektywie niż Artur Pałyga czy para dramatopisarsko-reżyserska, to nic nie powiedzieć. Na sam dźwięk nazwiska profesora Grossa aktor robi się czerwony na twarzy, a jakie polityczne komentarze zamieszcza w Internecie, można samemu sprawdzić, ja zamilknę taktownie. Paweł Sanakiewicz jest aktorem ze starej szkoły, który nie rzuca rolą w spektaklu, z którym się ideowo nie zgadza. Gra bez cienia zawahania postać, która go wkurza i śmieszy, nie żąda od dramaturga korekt i dopisków, nie zmienia tekstu na spektaklu, bo myśli i czuje inaczej. Przeciwnie – te jego uczucia i myśli zostają nieujawnione, jakby nie miały tu nic do rzeczy. Aktor wiarygodnie przekazuje myśl autora, zostawia w roli te akcenty, które postawił reżyser. Nie wiem, czy występy w Żydzie są dla Pawła Sanakiewicza światopoglądowym umartwianiem, czy gra tu za karę, w każdym razie nic po nim nie widać. Nie domyśliłbym się prywatno-teatralnego supła, stojącego za tą rolą, gdybym nie znał jego wypowiedzi z portali społecznościowych i z rozmowy po spektaklu. Nie wiem, czy najlepsze role aktora to są właśnie te, z którymi od początku się nie zgadza. Czy do absolutnej czystości kreacji dochodzimy wtedy, gdy człowiek, którego gramy, nie ma z nami nic wspólnego? W swojej naiwności zawsze wyobrażałem sobie, że aktor, dobry i przyzwoity w życiu prywatnym, robi z siebie na scenie potwora, zło wcielone, żeby coś sprawdzić, dać ujście złym emocjom, zobaczyć siebie potencjalnego. To, co dobre i słuszne w nas, tworzy wtedy swojego ciemnego sobowtóra. Dobro wytwarza zło, żeby je zrozumieć i rozbroić. Co się jednak dzieje, kiedy – wybaczcie spekulację już dość daleką od przypadku pana Sanakiewicza – to, co w nas gorsze, niemądre, wstydliwe, wytwarza w ramach roli konstrukt czystego dobra? Czy człowiek o niesłusznych poglądach, wiarygodnie grający postać o poglądach słusznych, staje się człowiekiem lepszym? Kim jest wtedy dla niego ta zagrana osoba? Ewolucyjną pomyłką? Utraconą możliwością?

Jakiego paradoksu tu dotykamy? Paweł Sanakiewicz powołałby się w tym momencie naszych spekulacji na warsztat aktora, etykę zawodową, każącą mu grać wszystko, bo jest na etacie, bo nie może zawieść zespołu. Jeśli jednak przywołamy w tym miejscu przykład Lubiewa z krakowskiego Teatru Nowego, w którym Sanakiewicz grał, ale przestał, bo poróżnili się ze scenicznym partnerem w kwestiach politycznych tak bardzo, że nie mogli już być obok siebie w spektaklu, nie mogli na siebie patrzeć, ze sobą rozmawiać, to okaże się, że ta zasada zostawiania prywatnych poglądów aktora za kulisami nie zawsze działa.

Co więc mamy w ręku? Fenomenalną rolę krakowskiego aktora w Żydzie i anegdotę dotyczącą napięcia między jego stosunkiem do świata, a przesłaniem, jakie jego postać generuje na scenie. Reszta jest tajemnicą, złudzeniem, podejrzeniem.

Na ulicy pokłóciłbym się z Pawłem Sanakiewiczem, w teatrze oklaskuję go zasłużenie.

Papierowy order
Wcale nie zazdroszczę pani Temidzie Stankiewicz-Podhoreckiej medalu od prezydenta Andrzeja Dudy. W przeciwieństwie do Witolda Mrozka nie czuję się oburzony faktem nagrodzenia osoby o tak radykalnych poglądach, nierozumiejącej ewolucji polskiego teatru, obrażającej w co drugim tekście jego twórców – ze względu na ich poglądy polityczne, orientację seksualną, wybór konwencji widowiska. Rozumiem, że została uhonorowana ze względu na wysługę lat, doceniono fakt, że wciąż jest zawodowo czynna, co naprawdę jest rzeczą niezwykłą. Prezydenci i ich gabinety nie czytają recenzji, nie analizują ich poziomu merytorycznego. Aby doszło do prezydenckiego gestu przypięcia medalu, wystarczyłaby pewnie nawet sama środowiskowa i polityczna afiliacja Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej. Dziś, jak się jest z „Naszego Dziennika” i Telewizji Trwam, to można spodziewać się wszystkiego. Najlepszego. Więc nie o ordery mi chodzi. Zazdroszczę od lat nestorce polskiej krytyki teatralnej innej, ważniejszej nieśmiertelności. Pisałem już o tym w Kołonotatniku, ale znów jest okazja, żeby się powtórzyć. Otóż od 32 lat jej imię i nazwisko pada ze sceny. W dobrym, radosnym kontekście. A konkretnie wypowiada je z namaszczeniem Jan Peszek w Scenariuszu dla trzech aktorów, w legendarnej interaktywnej etiudzie, w której bracia Grabowscy i on chwalą się przed widzami wyjętymi z kieszeni pochwalnymi artykułami na swój temat. Fragment o Temidzie Stankiewicz-Podhoreckiej brzmi mniej więcej tak: „Tu mam recenzję z «Życia Warszawy» autorstwa Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej. Ją nazywają «piranią», bo źle o aktorach pisze. A o mnie napisała dobrze!”. Niechybnie w tym miejscu pada cytat z tamtej recenzji. Publiczność może wziąć do rąk pomięty wycinek, sprawdzić na własne oczy skalę pochwał pani Temidy.

Swego czasu, gdzieś tak pod koniec lat dziewięćdziesiątych, myślałem, że Mikołaj Grabowski uaktualni tę część przedstawienia, że on i jego koledzy wyjmą wreszcie nowsze recenzje i laurki. Że pochwalą się Pawłowskim, Wakarem, Drewniakiem... Nie doczekałem się. Byłem osobiście bardzo rozczarowany, bo naprawdę dużo o nich i dobrze pisałem. Jak to pani Temida jest w tym przedstawieniu, a ja nie?

Jednak Grabowski słusznie założył, że im starsze i bardziej pomięte będą wycinki prasowe pokazywane widzom, tym żałośniejszy będzie status bohaterów, szemranych artystów, chwalących się teraz popularnością sprzed paru dekad. Karteluchy wyciągane z kieszeni spodni stawały się w miarę upływu lat coraz bardziej spłowiałe, przetarły się w miejscach złożenia papieru, zdjęcia wyblakły. Zapomnieliśmy nawet, że w ogóle istniały czasopisma, w których publikowano artykuły o Peszku i Grabowskich, zatarły się w pamięci nazwiska dziennikarzy i recenzentów. A pani Temida Stankiewicz-Podhorecka wciąż trwa. Na dźwięk jej nazwiska część publiczności Scenariusza reaguje żywiej, chichoty są jakby głębsze, absurd o wiele cięższy, bo gdzie dziś jest Peszek i Grabowscy, a gdzie Stankiewicz-Podhorecka. W innych „Polskach” mieszkają, grają i piszą. Mimo to Peszek jest nieodmiennie dumny jak paw z tego, co pisze o nim recenzentka, choć przez te trzydzieści parę lat kontekst owej pochwały stał się o wiele bardziej jadowity.

Temida Stankiewicz-Podhorecka nie uwierzyłaby mi, gdybym próbował jej powiedzieć, że właśnie tę scenę powinna traktować jak order o wiele cenniejszy niż blaszka od prezydenta Dudy. Krytyk żyje tyle, ile spektakl, o którym pisze, zapomina się o nim prawie w tym samym czasie, kiedy niepamięć dosięga także artystę, którego drogę dokumentował. Póki Grabowscy i Peszek grają Scenariusz, póki ktoś jeszcze przypomni telewizyjną rejestrację ich spektaklu w telewizji – póty Temida Stankiewicz -Podhorecka jest nieśmiertelna.

Tylko taką nieśmiertelność, nieorderową, niepomnikową mamy.

01-04-2019

Komentarze w tym artykule są wyłączone