AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/226: Potrójka

fot. Bartłomiej Trzaskowski
dla Festiwalu Nowe Epifanie  

Teatr Collegium Nobilium, Oratorium o mleku, reż. Sławomir Narloch
Nie wiem właściwie, pod jakim szyldem doszło do tej premiery. Czy to po prostu produkcja festiwalu Nowe Epifanie, czy jednak tylko rozszerzony egzamin reżyserski z warszawskiej Akademii Teatralnej. A nie słyszeliście o niej, jeśli rzeczywiście nie słyszeliście, jedynie dlatego, że w połowie wiosny medialnie przykrył ją warszawski pokaz spektaklu Passiniego i Pałygi #chybanieja. Niesłusznie. Choć też jest o Judaszu. Na pewno firmuje ją Sławomir Narloch, młody aktor i studiujący reżyser, na co dzień nadal związany z Pijaną Sypialnią, wychowanek Stanisława Dembskiego.

Narloch ze względu na swoje muzyczno-taneczne i generalnie oldskulowe korzenie myśli o teatrze inaczej niż jego rówieśnicy. On od razu potrzebuje scenicznego wiru – żeby był ruch, słowo, pieśń – i generalnie kilku różnorodnych elementów napierających ze wszystkich stron i sił. Najciekawsze, że to, co rozpętuje na scenie, nie jest natłokiem ani nawet precyzyjnie kontrolowanym, ujeżdżanym jak byk na rodeo chaosem. Światy Narlocha przychodzą do nas zgodnie z planem, wybuchają w teatrze od razu skończone, rozwibrowane, od początku jesteśmy w ich środku. Coś do nas gra, coś nam śpiewa, skaczą kolory i ludzie w tańcu, nie-tańcu. Narloch lubi rudymentarne komplikacje żywiołów tylko udające prostotę, podszywające się pod naiwność opowieści.

No tak, zanim powiem, w czym rzecz, próbuję to, co widziałem w jego monstrualnej, rozpisanej na 120 osób wersji Wesela, a teraz w Oratorium o mleku w formie lekko ograniczonej, skurczonej do niezbędnego ludzkiego minimum, czyli 20 wykonawców, jakoś zmetaforyzować, uporządkować w obrazach i terminach, ale może po prostu trzeba powiedzieć, że u Narlocha przed opowieścią zawsze jest forma. Za plecami aktora ukrywa się muzyk, pomaga mu śpiewak. I to nie jest metafora. W Oratorium naprawdę tak jest. Przestrzeń podzielona została na trzy strefy. Najgłębiej pod samym tylnym prospektem siedzą przed mikrofonami wokaliści obu płci; podpisani nad głowami wielkimi literami: Judasz, Jezus, Matka Judasza, Dziewczyna Judasza, Anioł, Diabeł. Przed nimi grupa instrumentalistów grająca na instrumentach dawnych i rzadkich oraz popularna sekcja akompaniująca, taka z pianinem, gitarami, perkusją. Na pozostałej części sceny Collegium Nobilium, gdzie jeszcze ocalało trochę wolnego miejsca, aktorzy, którzy wcielą się szóstkę bohaterów, działają w specjalnej pustce, z kilkoma tylko przyniesionymi w rękach rekwizytami. W wolnych chwilach, przed i po etiudzie, siadają na ławkach pod ścianami z obu krańców sceny, patrzą na kolegów, słuchają wokalistów. Nie ma ich, a są, tak samo jak przed songami nie ma wokalistów i jak nie ma muzyków w chwilach ciszy, bo zasłaniają ich milczące instrumenty.

Te trzy sfery – aktorska, wokalna, instrumentalna – wzajemnie się w spektaklu uzupełniają, wspólnie budują nie tylko sytuacje, ale głównie role. Wokaliści śpiewają piosenki, spełniające funkcje dodatkowych monologów postaci. Kiedy trzeba, jeden z nich wstaje, reflektor oświetla wypisane na kartonie miano, a bohater słucha wraz z nami, co naprawdę myśli jego alter ego i jak to wyraża śpiewem. Muzycy pomagają wokalistom i aktorom, uruchamiają ich gesty, zapraszają do działań i tańca, narzucają klimat sceny. Wydaje się, że nawet konkretny instrument – jak piła, jak lira korbowa, jak pianino – jest przyporządkowany temu, a nie innemu bohaterowi. I chyba nie można u Narlocha rozdzielić tych trzech wcieleń bohatera i trzech warstw emocji. Młody reżyser postępuje odwrotnie niż ci twórcy, którzy chcieliby mieć wszystko w jednym: marzą o wykonawcy, który jest jednocześnie aktorem, śpiewakiem, tancerzem i instrumentalistą. Który ma w sobie trzy lub pięć głosów i postaci, i wypuszcza je po kolei, przeskakuje od jednej do drugiej. Narlocha interesuje raczej moment, kiedy oddzielne byty sceniczne, różne osoby, razem budują coś, co ostatecznie składa nam się na Judasza, Matkę Judasza, Dziewczynę Judasza. Aktor w jego teatrze ma w ręku tylko fragment bohatera, oddaje część swoich kompetencji, zgadza się na bycie jedną z trzech równorzędnych linii nie dlatego, że reżyser goni za perfekcją wykonania utworu. Narloch woli badać napięcie między częściami podzielonej przez siebie postaci, sprawdza, gdzie te linie równoczesnych personalnych narracji się przecinają, a gdzie nie, choć oczywiście zależy mu na dobrym wykonie.  

Historia napisana przez Narlocha, a potem przeniesiona na scenę dzieje się gdzieś na polskiej prowincji, we wsi na skraju świata. Może w Nowych Prusach, o ile pamiętam, reżyser pochodzi z jakiejś małej mieściny na Pomorzu... Narloch zamyka to miejsce i opowieść o nim w znakach jakby z teatru Nekrošiusa, trochę też we frazach jak z wczesnego Słobodzianka z okresu Turlajgroszka i Merlina. Jasełkowi Anioł i Diabeł (Justyna Kowalska i Filip Krupa), czyli dziewucha z okrągłym plastrem drewna wyciętym z grubego i starego pnia, który to plaster przykłada sobie nad głowę, żeby powstała aureola, i chłopak z patykami, które posłużą mu w zabawie za diabelskie rogi, wygłupiają się nad rodzącą właśnie matką i jej dzieckiem. Sceniczny świat najpierw zamyka się w kaskadach rubasznych żartów i ciętych ripost, Anioł i Diabeł kłócą się i ścigają, Diabeł przegrywa oszukańczy zakład, wydaje się nawet, że to będzie dwuosobowa szopka, że ten duecik wiejskich komediantów zagada, zaśmieje, zje całą umieszczoną na scenie ekipę. Ale nie. Wchodzi piosenka, inna w nastroju, Judaszowy wokalista z głębi skupia na sobie uwagę, potem cięcie i długi mówiony jakby w pauzie, sztucznej ciszy, monolog Matki Judasza, katalogującej swoje troski i niebezpieczeństwa czyhające na jej dziecko w przyszłości. Katarzyna Lasota importowana z Pijanej Sypialni (większość młodych aktorów to studenci AT) mówi go ze świadomością tej pustki, naszego nieprzygotowania, niechęci do takiego wyciszenia już teraz, w trzeciej scenie spektaklu. Narloch świadomie łamie rytm widowiska, wprowadza niby fałszywą nutę i ciągnie ją długo, do końca. Chce, żebyśmy wypadli z wiru, z melodii, z łatwych szopkowych i rustykalnych skojarzeń, byli razem z niedopasowaną, przerażoną dziewczyną, która nie mówi o lękach jakiejś kobiety z ewangelicznej przypowieści i wcale nie skanduje jak jasełkowa postać, tylko wgłębia się we własne, nowoczesne i wielkomiejskie lęki.

Owszem, sceniczny świat można nazwać odpustowym, jednak jest on wiejski i odświętny tylko na niby, został przebrany, przetworzony. Judasz Sebastiana Figata jest zwykłym wysokim chłopakiem z łapami jak łopaty albo ramiona koparki, zajada się na scenie chlebem ze smalcem i zakąsza ogórkiem, spotyka Dziewczynę Judasza (Karolina Bacia), od zawsze mu przeznaczoną i rzecz jasna poznają się oboje w sensie biblijnym. Na scenie wygląda to tak, że rozebrani do majtek aktorzy skaczą przez sznur-skakankę, którym wywijają Anioł i Diabeł. Skucha, uderzenie sznura w nogi to może być ból seksu albo nieplanowana ciąża. Co najwyżej złośliwość rzeczy martwych i osób metafizycznych. W Oratorium to Diabeł uczy Judasza, jak orać i siać zboże, mieszka z nim w domu matki. Nie znajdziemy tu żadnej drogi i nauczania Jezusa, Adam Graczyk wygląda jak długowłosy sąsiad, ekshipis prowadzący ekologiczne gospodarstwo. Tylko że pierwszy raz na scenę wchodzi już z deską między ramionami, ukrzyżowany. Judasz wpada w swój los jakby przypadkiem, o ile pamiętam idzie albo po mleko do Jezusa, albo chce go poprosić, by pokazał mu, jak wydoić krowę. A może to krowa niedomaga, a ten wioskowy Jezus jest w stanie ją uleczyć dotykiem charyzmatycznych dłoni? Trochę sobie żartuję, bo Narloch mnie do tych żartów kusi. Nie pokazuje winy Judasza, nie ma żadnego pójścia za nauczycielem, żadnego rozczarowania, żadnej zdrady. Cięcie. Czarna plama. Niemal w połowie opowieści, na rozbiegówce. Ledwo Judasz wyjdzie z sadu przy domu matki i już stoi na scenie obok Jezusa. Jezus ma ramiona rozpięte na desce, na szyi Judasza wisi sznur. I tak sobie stoją obok siebie i rozmawiają, na zawsze razem, obaj powieszeni, każdy na swój sposób. A zarazem zrównani w biedzie i śmierci. I nawet nie wiemy, czy to finalny akord ich losu, czy po prostu obraz-symbol, zdradzający, właśnie – zdradzający – kim kto jest w życiu, jaką rolę gra, co nosi w sercu, jaki rodzaj cierpienia go naznaczył.

Nie ma co rozgrzeszać Judasza, bo nic nie zrobił albo tylko Narloch nic z jego win nie pokazał. Bo te zdrady są tak osobiste i prywatne, że nieprzeznaczone zostały dla ludzkich oczu. 
  
Oratorium o mleku myli wszystkie tropy. Nie chce być nową wersją Judas Christ Superstar, to jego roztańczenie i rozśpiewanie ani nie sugeruje formy musicalu, ani klimatu rodem z Dni Młodych w Lednicy. Narloch maskuje za pomocą muzyki przesłanie jakiejś nowej, bardzo uproszczonej ewangelii, narracji bez świętości, zanurzonej w profanum ale cały czas i do końca bardzo ludzkiej, świeckiej, wiejskiej, zwyczajnej, zapisującej wcale nie pouczenia i przykazania, tylko chcenia, dokonania, niespełnienia. Próbującej być apokryfem z mrugnięciem oka i świętością jakby od niechcenia.

Wieś dla Narlocha to już nie miejsce zastygłego czasu, tylko czasu pomieszanego. Różne czasy, różne rzeczywistości istnieją w niej równocześnie, ludowość miesza się z tym, co przynieśli do niej nawróceni na naturę miastowi. To jest wieś z książek i teatru. Pełna podmienionych znaków, przybierająca pozy z różnych porządków. Wieś powtarzająca ewangeliczne gesty i schematy, ale cały czas w zadziwiającym odwróceniu i pomniejszeniu.

Nie streszczam rozmowy Jezusa z Judaszem, bo wolę, żebyście sami sobie wyobrazili, o czym mogą gadać zwykli ludzie z Narlochowej Ewangelii. Chłopak, który wyszedł po mleko, i Jezus z sąsiedztwa.
 
Teksty piosenek do muzyki Jakuba Gawlika również napisał Sławek Narloch. Podobno teraz zbierają pieniądze w sieci, żeby wydać płytę. Namawiałbym jednak od razu na DVD. Są takie wsie i ich piosenki, które trzeba słuchać i oglądać równocześnie.

Nie mam pojęcia, co dalej będzie z Narlochem, czy po studiach reżyserskich wróci do Pijanej Sypialni, czy będzie jeździł po polskich scenach repertuarowych i próbował realizować nową formułę teatru muzycznego. Źle mówię. Jaki teatr muzyczny? Oratorium o mleku jest moralitetem, w którym największy zbrodniarz ery chrześcijaństwa jest zwyczajnym bezgrzesznym chłopakiem i w którym nie ma przejścia na tamtą stronę ani żadnego zbawienia. I nawet śpiew nie jest modlitwą.

Zawsze trzeba trzymać kciuki za ludzi, którzy myślą inaczej, składają teatr z klocków, które innym artystom do niczego nie pasują. Pamiętam z dzieciństwa, że trzy klocki zawsze jakoś tak trudno było trzymać w dwóch dłoniach. A Narloch, skurczybyk, potrafi.

26-06-2019

Komentarze w tym artykule są wyłączone