AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/241: Redaktor Chłodek i inne historie

Hana Umeda/Sada Yakko, fot. Karolina Gorzelańczyk  

Medytacja
Czas wreszcie zrobić coming out. Jestem kolekcjonerem pięknych zdań o teatrze. A także zdań trochę mniej pięknych. Najbardziej jednak takich, które udają się autorom mimowolnie. Himalaje sensu i wyrafinowania osiągamy wszak często wbrew sobie. Bo „się powiedziało”, bo „się napisało”… Wytropienie takiego zdania bywa sporym wyzwaniem w epoce lektury pobieżnej. Zwłaszcza że jednych autorów czytamy uważniej niż drugich. „Mimowolnie piękne zdania” o teatrze przypominają zwykle sznur pereł subtelnej ironii albo pstrokate pranie rozwieszone na balkonie w Nowej Hucie. Niektórym kojarzą się z rolami Krzysztofa Zarzeckiego, innym z premierami Radka Rychcika. Co można zrobić z takimi zdaniami po ich odnalezieniu? Pogratulować autorom? Podwędzić do własnego tekstu? Ja wkładam sobie takie epokowe zdanie do kolekcjonerskiego klasera w edytorze, potem co jakiś czas go sobie otwieram i sycę oczy efektownymi konstrukcjami myślowymi i językowymi, których efektowność, jak mi się wydaje, dostrzegam tylko ja. Zapewne jest to rodzaj medytacji nad tajemnicami osobowości skrytej za słowami ułożonymi w zaskakującym doprawdy porządku.

Fragment, który wybrałem do dzisiejszej, chyba poniedziałkowej medytacji, pochodzi z bardzo ciekawego wywiadu Pawła Soszyńskiego z „Dwutygodnika”, zatytułowanego Wchodzimy i robimy bałagan. Rozmowa z Weroniką Szczawińską i Anną Smolar dotyczyła metod korzystania z żywego ludzkiego archiwum, czyli tworzenia spektakli teatru dokumentalnego. W pewnym momencie, już pod koniec rozmowy, Weronika Szczawińska, jak przystało każdej wytrawnej strategini międzyludzkich pojedynków, przejmuje kontrolę nad sytuacją. Z przesłuchiwanej staje się przesłuchującą:

Weronika Szczawińska: „Ale może teraz ciebie, Pawle, zapytamy, jako twórcę w pewien sposób dokumentalnego, bo pracowałeś nad solo Hany Umedy, Sada Yakko, spektaklem bardzo mocno pracującym na biografii Hany – jak ci się pracowało nad archiwum Hany?”.
Paweł Soszyński odpowiada, bo cóż ma odpowiedzieć: „Było ciężko”.

Czy czujecie państwo tę maestrię składniową i leksykalną? Czy elektryzuje was, tak jak mnie, trzykrotne świadome powtórzenie czasownika pracować? Nie dość, że krytyk zostaje tu awansowany na twórcę, to jeszcze jest nim w „pewien sposób”. Celne, złośliwe, przewrotne. Hana ma i solo (ach, to mrugnięcie okiem do fanów Gwiezdnych wojen!), i biografię, a nawet archiwum. Młoda performerka jest wszystkim tym naraz. Solo pracuje na biografii Hany, ale nie samo, bo nad solo pracuje nadto Soszyński, biografia jest bazą dla archiwum, utworzy ostateczny kształt solo. Praca jest pracą nad pracą.

Warszawska reżyserka zawsze słynęła z mistrzowskich i często publicznych analiz cudzych tekstów, dekonstrukcji intencji i inteligencji ofiary – urzędnika od kultury, kolegi artysty, bieda-krytyka, ale w tym fragmencie, z niewielką zapewne pomocą speców od adiustacji tekstu z „Dwutygodnika”, ujawnia się w niej ku memu zdumieniu wielki talent stylistyczny. Slang branżowy, tajemny język docudramy i testimoniali wszelkiej maści, zmienia się w ustach Weroniki Szczawińskiej w czystą poezję. Być może właśnie w tym momencie reżyserka zrobiła pierwszy krok do stworzenia nowego języka opisu wszystkich kontekstów działania performera. Próba nazywania jego potrójnego albo nawet poczwórnego statusu w procesie tworzenia i prezentowania wytworzonego polega tu na wielokrotnym użyciu tego samego słowa – a jednak do różnych celów. Praca, a raczej „pracowanie”, Soszyńskiego i Hany zyskało piętra kolejnych znaczeń. Jak się domyślam Szczawińska różnicuje je również w języku żywym, używa transakcentacji, przeciąga głoski. Przyjęło się, że podczas expose premiera liczymy frekwencje użycia słów-kluczy typu: gospodarka, wolność, przeszłość, rozliczenie, kontynuacja, Europa, Bóg. Niewinne pytanie Szczawińskiej może być ukrytym, lakonicznym manifestem twórczym. Często na moich wargach jawi się słowo… praca – mogłaby zadeklarować reżyserka, gdyby ceniła sobie parafrazy poezji wyświechtanej. Jest za to sumienną pracownicą winnicy teatralnej, praca jest dla niej sensem, ocaleniem, głosem w debacie, jak żyć. Jakoś tak mocno w cytowanym zdaniu zabrzmiał mi jej robociarski etos. Być może wywiedziony nawet z Czechowa. Będziemy pracować, pracować, pracować… Pracować w pracy nad pracą dla pracujących.

Gdyby ktoś pomyślał w tej chwili, że drwię z Weroniki Szczawińskiej, ja pomyślałbym o nim bardzo brzydko. Takie zdania jak to, które tu analizujemy, są zdaniami oddającymi ducha czasu, diagnozującymi świadomość pokolenia, które nie jest naszym pokoleniem. Kilka tygodni po jego odnalezieniu i zaksięgowaniu zdarzyło mi się być świadkiem błyskotliwej riposty młodego dramaturga na pytanie dyrektora teatru:
– Jaką metodą będziecie pracować z aktorami na próbach?
– Będziemy pracować tą metodą, nad którą właśnie pracujemy!
Prawda, że to ma sens? Weronika Szczawińska jak zwykle była pierwsza.

Pożegnanie bohatera
Doszły nas niepokojące słuchy, że pierwsze pióro teatralnej Rzeczypospolitej, Witold Mrozek, wiele w swoim życiu pozmieniał. Wszystkich zmian bardzo mu gratulujemy! Niezwykle zasmuciło nas jednak to, że oto kolejny krytyk przeszedł na drugą stronę barykady. Przeskoczył przez niewidzialny mur dzielący profesje teatralne. Mówiąc precyzyjniej: Mrozek za chwilę zadebiutuje albo zgoła już zadebiutował jako dramaturg przedstawienia Klaudii Hartung-Wójciak. Jest nam smutno nie dlatego, że boimy się, że Mrozek robotę spartoli, jeno dlatego, że ubywa nam kolejny sparingpartner i jeszcze jeden barwny bohater przygód polskiego środowiska w Kołonotatniku. Policzmy. Maciej Nowak dyrektoruje w Teatrze Polskim w Poznaniu i już nie można z niego żartować, bo dyrektorem zawsze był lepszym niż krytykiem. Piotr Gruszczyński współtworzy Teatr Nowy Warlikowskiego, Roman Pawłowski – TR Warszawa. Profesor Grzegorz Niziołek został nadwornym dramaturgiem Jakuba Skrzywanka i odebrał tym samym polskiej satyrze teatralnej wszelką broń: bo jakże dworować sobie z adaptacji, skoro podpisuje je profesor uniwersytecki, redaktor naczelny „Didaskaliów” i autor epokowej książki Polski Teatr Zagłady? Nawet jeśli jest to adaptacja nieudana, pisać o niej źle nie wolno, bo zaraz ryzykujemy nadszarpnięcie autorytetu nauki polskiej, podważenie dorobku krakowskiej teatrologii. Słowem – pułapka. Z niejaką konfuzją obserwuję trwający od kilku sezonów trudny start Tomasza Cyza w reżyserskiej profesji, jeden z błyskotliwszych polskich eseistów ciągle błądzi gdzieś po peryferiach, oprócz Macieja Wojtyszki nikt nie dał mu poważniejszej szansy. Może ta łata krytyka naprawdę parzy. W Irlandii osiadła poprzedniczka Mrozka, Joanna Derkaczew. Jak słyszę, trochę tłumaczy, trochę coś produkuje, kręci się wokół dublińskich teatrów. Zniknął też Mike Urbaniak, król (king) „Wysokich Obcasów” i objawił się jako drag queen Jej Ekscelencja w Seksmisji Joanny Drozdy w Lesznie. Była to bodaj najbardziej wyczekiwana rola minionego sezonu, zapowiadana w wielu tekstach przez samego aktora, której jednak ani na, ani po premierze nikt nie widział i nie opisał. Ja chciałem, ale nie dojechałem. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak fajnie Urbaniak to zagrał. Przegapiłem jakoś autorecenzje krytyka-aktora, o ile powstały. Paweł Soszyński z „Dwutygodnika” zaliczył nie tylko próby dramaturgiczne, ale i reżyserskie. Już w tym momencie zaczęło się robić pusto. We wrześniu dowiedziałem się, że jedna z najaktywniejszych autorek Teatralnego, Joanna Ostrowska, zaczęła pracę w Gnieźnie. O migracji na drugą stronę marzy chyba również Destroix, bo jak się dowiadujemy, jakiś czas temu złożył w jednym z krakowskich teatrów adaptację swojego autorstwa. Wychodzę na puste pole, a tam wiatr wieje. Zasłużeni lub tylko szeroko rozpoznawalni krytycy pracują po teatrach, aż furczy. Za chwile nie będzie z kim się kłócić. I stąd właśnie ten smutek i ta nostalgia, kiedy widzę, jak mistrz Witold kręci się wokół Bagateli. Mrozek zapewne chciałby dalej funkcjonować jako dziennikarz piszący o kulturze, może nawet o zagranicznych spektaklach, ale kariera recenzencka wydaje się być już zamknięta. Nie wyobrażam sobie, by po kilku pracach z Hartung-Wójciak dalej pisał o Szczawińskiej, Ziemilskim, Szyngierze, Kmieciku. Bo po każdym ewentualnym głosie krytycznym pojawią się zarzuty o kopanie konkurencji. Po samych pozytywnych – że wspiera grupę, chwali ludzi, którzy w podzięce wezmą go do jakiegoś zlecenia dramatopisarskiego. Nawet teksty interwencyjne, polityczne utracą dawną siłę rażenia. Roman Pawłowski próbował stać w takim rozkroku przez jakiś czas po podjęciu pracy w TR, ale szybko okazało się, że teksty o polityce kulturalnej miasta i ministerstwa można podciągnąć pod mianownik załatwiania dotacji dla własnej instytucji. Mrozek już doświadczył czegoś podobnego w chwili publikacji tekstu o wydarzeniach w Bagateli. Jeszcze pół roku temu to byłby główny materiał śledczo-interwencyjny na rozkładówce w „Gazecie Wyborczej”, teraz poszedł tylko w „Dwutygodniku” i to z zastrzeżeniem, że Mrozek pisze z wewnątrz, jest zakładnikiem napięć w zakładzie, który jest teraz jego miejscem pracy. Dla artysty to koincydencja zbawienna (wszystkie reflektory na premierę sceny wziętej pod lupę oburzonej opinii publicznej), dla krytyka – kula u nogi, pasztet, z którym nie wiadomo, co zrobić. Nie da się być i tu i tu. W jednym projekcie artystą, w drugim oceniającym. Nie wierzę, że to będzie kiedykolwiek akceptowalne przez środowisko i czytelników. To nieprawda, że granice między twórcą a krytykiem są dziś płynne. Myślę, że powinny być jeszcze mocniej wyznaczone ze względu na ograniczony rynek pracy, konkurencję wśród artystów najmłodszego pokolenia, prawo do rzetelnej oceny dzieła sztuki. Szkoda, że nie będzie już Mrozka w żadnym jury, Mrozek nie będzie typował młodych twórców do prestiżowych nagród. Rozumiem decyzję młodego jeszcze krytyka, choć będę szlochał rzewnymi łzami z tęsknoty za nim. Któż, ach któż wypełni to puste miejsce w naszym złośliwym sercu?!

Niewygoda
Siedziała obok mnie i od razu wiedziałem, że będą kłopoty. Muszą i wam trafiać się tacy niewygodni sąsiedzi na spektaklach. Z pozoru grzeczni, kulturalni, w miarę (nie licząc paru westchnień) milczący, a jednak swoją obecnością rujnują cały wieczór. Promieniuje z nich jakaś zła, niewygodna energia, wywiedziona z fundamentalnej niezgody na teatr, jaki oglądają. Przyszli i od początku są na „nie”: źli, że w ogóle muszą tu być, uprzedzeni do reżysera, tytułu albo konwencji spektaklu, niemal obrażeni na resztę widzów, że im się podoba, że w ogóle ci inni patrzą i słuchają z uwagą. Z niewiadomych powodów tacy niewygodni sąsiedzi nie wychodzą demonstracyjnie z sali, tylko z uporem trwają na swoich fotelach do końca sztuki, a przynajmniej do przerwy. Zdruzgotani, przybici, cierpiący. Tamta dziewczyna była od razu napięta jak struna, cała w obronnych mikrogestach, grymasach i tikach. Odwróciła się bokiem do spektaklu i tak go oglądała, a raczej – popatrywała na niego. Myślę, że moje ciało zachowywałoby się identycznie, gdyby ktoś zmusił mnie do obejrzenia na przykład snuff movie. Ale to nie był przecież snuff theatre tylko Szekspir. Najpierw myślałem, że tamta dziewczyna jest tu służbowo, że pisze o festiwalu, przedstawieniu… I jakże ją to męczy i obrzydza, o jakże… Potem… że ma coś do realizatorów, jest na świeżo skonfliktowana z członkami zespołu… Ale to też chyba nie mogła być prawda.

Między nią a sceną istniał jakiś nieprzenikniony dla postronnych związek cierpienia i nienawiści. I nie chodziło wcale o to, że spektakl miał złą sławę albo że przebiegał tego wieczoru katastrofalnie. Nic z tych rzeczy. To nie była reakcja na to, jak dziś grają aktorzy, to była pochodna tego, co tamta dziewczyna miała w głowie. Z jakich pozycji startowała do jego oglądania. Nie mogłem się przy niej skupić. Za Chiny Ludowe. Jedno moje oko patrzyło na scenę, a drugie na nią, nie pytajcie, jak to jest możliwe, bo sam nie wiem. W każdym razie widziałem etiudę sceniczną i w tej samej chwili jej reakcję. W ten sposób zachowanie tamtej dziewczyny stało się dla mnie częścią spektaklu. Spektaklem równie ciekawym, jak ten grany naprawdę. Weszła z tą swoją negatywną energią w przestrzeń sztuki, stanowiła kontrę do działań bohaterów, protestowała i odrzucała. Gdyby Szekspir o niej wiedział, opisałby ją, dał imię i jakąś historię. Ja nic o niej nie wiedziałem, nie miałem odwagi zapytać, o co chodzi, co się stało, czemu pani taka jest. Nie pamiętam rzecz jasna, jaki miała kolor włosów i w co była ubrana, pamiętam skalę odrzucenia spektaklu, jaką z siebie wygenerowała, manifestowaną wyższość i niewzruszoną pewność, że tak się Szekspira nie da wystawiać. A zwłaszcza tej sztuki i tego tematu. To nieprawdopodobne, ale im bardziej spektakl rósł, zyskiwał w oczach festiwalowej publiczności, tym jej agresja rosła, ciało puchło od niewypowiedzianych pretensji. Są takie momenty ciszy w teatrze, w których aktorzy na scenie i doświadczeni widzowie czują, że „zażarło”, że kredyt zaufania u publiczności został spłacony. W ciszy tamtego wieczoru miejsce po mojej lewej ręce, które zajmowała, wibrowało co najmniej niechęcią. Było jak czarna energetyczna dziura. Tykająca bomba zegarowa. Jak można oglądać spektakl, siedząc na bombie, przepraszam – obok bomby. Gdybyż to jeszcze była drwina, autoperformans, te wszystkie złe śmieszki, prychnięcia na widok scenicznych rozwiązań, gdybyż to było znudzenie i machinalne sięganie po telefon, dałoby się wredną widzkę spacyfikować, grzecznie poprosić o nieświecenie i nieprzeszkadzanie! Umiem walczyć z takim przeciwnikiem. Ale przecież tamta dziewczyna była na pozór spokojna, nikomu nie przeszkadzała werbalnie ani gestycznie. Mój sąsiad po prawej mógł nawet nic nie poczuć. Ale mnie jej obecność wyorbitowała z teatru w otchłań psychologii behawioralnej. Czemu jest taka? Co to znaczy? Kiedy się to skończy? Czemu nie wyjdzie? Skoro wszystko się w niej kotłowało, to kotłowanie promieniowało i na mnie. W niej się kotłowało, a ja siedziałem napięty, jakbym spodziewał się z jej strony uderzenia, bólu, przykrości. Moje ciało najeżyło się i czuwało, może tak trzeba było bronić spektaklu. Tylko że nie było tak, że koło czarnej dziury ziała teraz na widowni dziura biała, o nie, dobro i ufność nie przezwyciężyło negacji. Negacja była silniejsza. Dziewczyna promieniowała złą energią w stronę sceny, ze mnie biła złość na nią. Ale nie robiłem nic. Czekałem. Drżałem. Umartwiałem się jej odrzuceniem nowoczesnego i chytrą jego manifestacją. Znałem ten spektakl wcześniej, wiedziałem, kiedy będzie przerwa i marzyłem, żeby ta widzka zniknęła, wyszła i nie wróciła. Jakoś tak pięć minut przed finałem pierwszej części ktoś z rzędu za mną pochylił się do mnie i wyszeptał: „Nie podoba się? To wyjdź!”. Wściekły czterdziestolatek pacnął mnie programem w ramię.

Nigdy nie zabolało mnie mocniej fałszywe oskarżenie.

02-12-2019

Komentarze w tym artykule są wyłączone