AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/247: Oni sobie

"Śmierć pięknych saren", reż. Jan Szurmiej, fot. A. Wencel  

Nie byłem ani razu przez ostatnie cztery lata w zrujnowanym etycznie, artystycznie i wizerunkowo wrocławskim Teatrze Polskim. Był to taki malutki, irracjonalny i całkowicie prywatny protest przeciwko temu, co zrobiono z tą instytucją. Obecność w roli krytyka na widowni tej sceny sankcjonowałaby poczynania władz samorządowych, ich politykę personalną i repertuarową, horrendalny sposób traktowania środowiska teatralnego. Pisanie o dziełach, a nie o sprawach narzucałoby jakiś stopień obiektywizmu w ocenie programu i kondycji sceny, konieczność pogodzenia się ze status quo, wyłuskiwanie pozytywnych poszczególności. Czasami jedyną rozsądną odpowiedzią na niekompetencję i szaleństwo bywa właśnie milczenie. Nie widziałem powodu, żeby znęcać się nad aktorami, którzy tu pracują, drwić z konwencji teatralnych, jakie zostały użyte w spektaklach tworzonych przez skonfliktowany zespół i przypadkowych reżyserów. W żaden sposób nie pomogłoby to nikomu – ani uciemiężonym artystom, ani decyzyjnie zapętlonej władzy. Konflikt w Teatrze Polskim (protestujący artyści i widzowie kontra urzędnicy i część zespołu) doszedł do punktu, w którym nie mogło być już dobrych i sprawiedliwych rozwiązań. Nie wiem, czy powstała, czy dopiero jest tworzona Kronika Upadku Polskiego, zbiór gestów nieodwracalnych, brzemiennych w skutkach decyzji, zapis hucpy i gry pozorów, katalog uporu i odporu, protestu i sankcji. Kiedy już pozbyto się Cezarego Morawskiego, a Kazimierz Budzanowski i Krzysztof Kopka próbowali scalić to, co podzielone, robić teatr na zgliszczach, czekałem, jak wszyscy wrocławscy widzowie i całe środowisko teatrologiczne, na uczciwy konkurs albo perspektywiczną nominację dyrektorską. Charyzmatyczny szef artystyczny mógłby przynajmniej podsycić iluzję, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”, wznowić ku pokrzepieniu serc parę legendarnych już spektakli: Wycinkę, Dziady, któryś z tytułów firmowanych przez Strzępkę i Demirskiego… Artyści Teatru Polskiego w Podziemiu wróciliby do zespołu i macierzystego gmachu, a program dla wszystkich trzech scen uwzględniłby interesy wszystkich frakcji pracowniczych. Oczywiście, nie wierzyłem w możliwość powrotu do czasów dyrektora Krzysztofa Mieszkowskiego ot tak, za jednym urzędniczym pstryknięciem. Miałem co najwyżej wątłą nadzieję, że poprzednia pomyłka Urzędu Marszałkowskiego czegoś wrocławskich speców od kultury nauczyła: na przykład tego, że nie da się prowadzić teatru w konflikcie z opinią publiczną i bez pierwszoligowego artystycznego zaplecza. Wiedziałem o grze, jaka toczyła się między Bezpartyjnymi Samorządowcami z Urzędu a PiS-owskim Ministerstwem Kultury o nazwiska, profil sceny, współfinansowanie. Domyślałem się, że z Teatru Polskiego zniknęło już prawie wszystko, co decydowało o jego niedawnej wielkości, a tego, co przyszło z Morawskim i stało się później, nie da się już wymazać, trzeba tę część zespołu i repertuaru jakoś oswoić.

Nagle w połowie stycznia 2020 roku pat został przełamany. Wrocławski Teatr Polski obejmie na pięcioletnią kadencję bez konkursu duet Jacek Gawroński i Jan Szurmiej.

Wszyscy podejrzewali, że to właśnie tak się skończy, czyli byle jaką decyzją na chybcika, ale nikt nie chciał tego powiedzieć na głos. Zastanówmy się więc, bez niepotrzebnych uprzedzeń, jak to się właściwie kończy? To, czyli cztery lata publicznej szarpaniny o wrocławski Teatr Polski.

Dostajemy teatr bez ogłoszonego publicznie programu artystycznego. Nowi dyrektorzy dostali carte blanche. Nie znamy ani nazwisk reżyserów, ani tytułów, ani polityki repertuarowej dla żadnej z trzech scen tworzących Teatr Polski. Możemy tylko gdybać, co będzie, wynosząc z dorobku artystycznego Jana Szurmieja i archiwalnych wypowiedzi Jacka Gawrońskiego.

Urząd Marszałkowski potwierdził tymi nominacjami, że chce instytucji teatru, który ma ambicje lokalne, miejskie, a nie ogólnopolskie czy światowe. Nie sprawia kłopotu, nie prowokuje, nie eksperymentuje, dostarcza repertuaru klasie średniej. Ma zająć miejsce gdzieś pomiędzy Teatrem Współczesnym a Teatrem Capitol.

Gdyby nowi dyrektorzy byli sprytni, reaktywowaliby stare hasło Macieja Nowaka z czasów gdańskich o „teatrze dla ludzi”, mówiliby dużo o równowadze między klasyką światową i polską, lekturami, spektaklami muzycznymi i komediowymi a pewnie i nową dramaturgią. Ale chyba nie są i nie mają z kim takiego teatru robić. Jan Szurmiej nie wyreżyseruje niestety wszystkiego w sezonie.

Może niepokoić pięcioletni kontrakt dla zaaranżowanego ad hoc duetu. Bo przecież panowie mogą się w pewnym momencie skonfliktować i co wtedy? Jacek Gawroński będzie rządził sam czy z bliżej niezidentyfikowanym, bo niemożliwym do wyobrażenia partnerem? Na dodatek w razie artystycznego, ale nie finansowego krachu instytucji, korekta dyrektorska nie będzie możliwa przed 2025 rokiem. W teatrze to cała epoka. Nie wiem, gdzie będzie wtedy polski teatr, jakie reguły będą w nim panowały, czy dopadnie go kryzys ekonomiczny, czy cenzura, a może izolacja od spraw, którymi żyje społeczeństwo. Nie wiemy, jak bardzo Wrocław straci kontakt z czołówką. Ale na pewno straci, bo nowoczesność jest już gdzie indziej. W jakiej lidze będzie grał przez te pięć lat Teatr Polski? W najlepszym wypadku z warszawskim Ateneum, łódzkim Jaraczem, szczecińskim Polskim. To nie jest zła liga, sęk w tym, że nie o takich rozgrywkach marzyły widzowskie sieroty po Mieszkowskim i Teatr Polski w Podziemiu.

Pięć lat to wystarczająco dużo czasu na zrobienie porządku w zrujnowanym teatrze, stworzenie nowego zespołu i repertuaru pod warunkiem, że Wielki Czyściciel wie, co chce osiągnąć. Gdy nie ma wizji i programu na piśmie, nie mam pojęcia, czy obaj panowie wiedzą.

Trzeba się liczyć z tym, że większość reżyserów z czołówki będzie dalej omijała Teatr Polski szerokim łukiem, bojkotu podobnego do tego, jaki spotkał Marka Mikosa w pierwszym roku jego dyrekcji w Narodowym Starym Teatrze, nie przewiduję, ale minie kilka sezonów, zanim wokół Polskiego uformuje się w miarę przyzwoita grupa twórców.

Zestawmy teraz dwa nazwiska: Jan Szurmiej i Gołda Tencer. Dla kogoś zainteresowanego tylko przeszłością polskiego teatru obie postaci lokowałyby się gdzieś w tej samej grupie pokoleniowej i dyrektorskiej, zrzeszającej artystów o podobnej drodze artystycznej, guście i poglądach na teatr. Tymczasem dziś nikt nie krytykuje programu Tencer w Żydowskim, a pół Polski prycha na przyszłe szefostwo Szurmieja we wrocławskiej instytucji. Przypadek Gołdy Tencer pokazuje jednak, jak ważna jest kwestia otwartości na sugestie personalne i repertuarowe, kogo powinien słuchać dyrektor ze słabym rozeznaniem wśród młodego teatru. Nie jest tajemnicą, że w chwili przełomu repertuarowego Teatru Żydowskiego za plecami Gołdy Tencer stał Maciej Nowak, może też Mike Urbaniak. Tencer wpuściła progresywnych twórców do swojego zespołu i uwiarygodniła się w środowisku. Smolar, Kleczewska, Strzępka, Piaskowski zaczęli pracować dla niej.

Czy Szurmiej ma szansę na podobny ruch? Czy ktoś mu zaufa? Czy on sam podjąłby takie ryzyko? Był jeszcze jeden przypadek równie odważnego otwarcia – wykonał go swego czasu Piotr Szczerski w Kielcach. I potrafił pogodzić w swoim małym teatrze nowy teatr z teatrem środka.

Ostatnia premiera Szurmieja przed nominacją to była krakowska Śmierć pięknych saren według Oty Pavla w adaptacji Pawła Szumca. Spektakl pokazano tuż przed wybuchem afery w Bagateli. Zaskoczył mnie Szurmiej tą realizacją, bo udał mu się niemal idealny teatr środka. Jest w tym przedstawieniu nostalgia i dobroduszny humor, brawurowo wykonane piosenki Nohavicy, świetnie narysowane charaktery pierwszo- i drugoplanowe, bodaj życiowa rola Krzysztofa Bochenka i świetny Przemysław Branny jako Ota, narrator zderzający czeski absurd z doświadczeniem Zagłady. Śmierć pięknych saren można by ustawić między Zabijaniem Gomułki Głomba, Innymi Rozkoszami Barona Więcka a Grabowskim z Wielu demonów i nikt rozsądny by nie protestował. Domyślam się, że takich spektakli Szurmieja chcieliby wrocławscy urzędnicy. I to jest ich odpowiedź na poszukujący i walczący Teatr Polski z czasów Mieszkowskiego. 

Nominacja Jacka Gawrońskiego przynosi ze sobą inne niebezpieczeństwo – utrwali niedobrą tendencję, jaką już obserwujemy w polskim teatrze od jakiegoś czasu. Urzędnicze poszukiwania mitycznego dobrego menedżera, który będzie temperował szaleństwa reżysera zatrudnionego w roli kierownika artystycznego, skończyły się pragmatycznym gambitem. To urzędnicy, radni i politycy samorządowi idą teraz na menedżerów teatru. W końcu oni najlepiej wiedzą, czego chcą lokalne władze i układy od swoich instytucji kulturalnych. Przepustką do wybitnej dyrekcji może być wieloletnie urzędowe kontrolowanie poczynań poprzedniej dyrekcji. Podobną drogę do Gawrońskiego przeszła bodaj trzy sezony temu Aleksandra Gajewska, aktualna szefowa chorzowskiego Teatru Rozrywki. Ten kierunek – od polityki do sztuki, z urzędu na scenę – niesie w sobie ryzyko uwikłania teatrów w polityczne, personalne i budżetowe przepychanki. Przecież zeszłoroczna awantura o odwołanie dyrektor Gajewskiej przez marszałka województwa śląskiego miała swojej drugie dno: PiS-owski marszałek przeczołgiwał byłą działaczkę PO.

Przy każdym nowym rozdaniu politycznym dyrektor Gawroński będzie drżał ze strachu. Kiedy są te wybory samorządowe? W 2022? Jeśli będą wolne, to macie, dyrektorze, dwa lata na legitymizację swojej dyrekcji. A w dwa lata nikt jeszcze teatru nie wskrzesił z popiołów.

Czego nas uczy wrocławska historia? Urzędnikom ostatecznie przestało być po drodze ze środowiskiem teatralnym. Nikogo z nas nie słuchają, wiedzą swoje, mają własną wizję dobrego teatru, która nie zawsze spotyka się z hasłem „teatr nowoczesny” albo „teatr europejski”. To także ostrzeżenie dla innych scen niemających silnego i jednoznacznego wsparcia prezydenckiego lub samorządowego: nie fikajcie, nie eksperymentujcie. Spokój ma być. I to wbrew pozorom wcale nie jest tylko narracja PiS-owska. Długo kojarzony z lewicą rzeszowski prezydent Tadeusz Ferenc czy łódzka prezydentka z PO Hanna Zdanowska też by się pod tym wezwaniem podpisali.

Ważą się losy Doroty Ignatiew w Teatrze Osterwy w Lublinie, marszałek chce konkursu.

Historycy teatru będą się zastanawiać, kiedy zaczęły się rozchodzić drogi urzędników i artystów po 1989 roku, kiedy po raz pierwszy prysł mit o wspólnocie interesów – tych ideowych, a nie finansowych oczywiście. Musiał być taki moment, kiedy skończyło się podobne myślenie o tym, jak pokazywać nowoczesność przez sztukę, jak gadać ze społeczeństwem ze sceny, gdzie i jak poszukiwać nowych form wyrazu i kiedy wdrażać inne strategie walki o widza. Urzędnicy przestali rozumieć i chodzić na nowoczesny teatr. Nie wiem, kiedy to się stało, ale wiem, że się stało. I w wielu miejscach jest już nieodwracalnym procesem.

W jaki sposób teatr na to odpowie? Jak może się bronić? O tym trzeba gadać. Konfrontacja, radykalny bój o pryncypia nie przyniosły środowisku żadnych korzyści.

29-01-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone