AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/250: Wrona orła nie pokona

"Rozmowa o drzewach", reż. Weronika Szczawińska  

1.
„To już nie krytyka, to próba zaszczucia człowieka. Atak na Joannę Lichocką przekracza granice zwykłego człowieczeństwa” (Michał Karnowski w felietonie zamieszczonym na portalu wPolityce).

„To Pan prezydent od samego początku tak zdefiniował swoją prezydenturę, że gospodarka i społeczeństwo to właściwie jedno i to samo” (Mateusz Morawiecki na konwencji Andrzeja Dudy).
 
„Uważność w obcowaniu z naturą może się stać podstawą nowego porozumienia z widzami. Sama uwielbiam obserwować wrony w parku Skaryszewskim, są bardzo inteligentne, rozwiązują worki ze śmieciami i żywią się kebabami z ulicy Francuskiej” (Weronika Szczawińska w „popaszportowej” rozmowie z Anetą Kyzioł).

2.
Jeszcze do niedawna nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie zakładałem, że jakiekolwiek zdanie wygłoszone przez warszawską reżyserkę może przynieść mi aż taką ulgę. Dać poczucie ciepła, sensu i dobra. Zestawienie wypowiedzi Weroniki Szczawińskiej z dwoma aktualnymi (i wcale niewybranymi na chybił trafił), idiotycznymi tezami dominującej opcji politycznej i światopoglądowej prowadzi nie tylko do odkrycia, że nastały straszne czasy, w których politycy, dziennikarze i artyści wcale nie opisują tej samej rzeczywistości, tylko odwołują się do kilku różnych systemów patrzenia i wartościowania, istniejących wokół nas jakby równolegle. W świecie redaktora Karnowskiego zasłużona krytyka i absurdalne żarty z ekscesu kontrowersyjnej, obcesowej polityczki to efekt zezwierzęcenia fałszywych elit i totalnej opozycji. W wizji Karnowskiego z premedytacją odwraca się role i wartości: zaszczucie spotyka „naszego człowieka”, a ścigającymi są pozbawieni człowieczeństwa, okrutni i bezmyślni, czyli zwyczajowo należący do świata zwierzęcego, przeciwnicy polityczni. Przecież to człowiek czuje litość, zwierzę może być tylko okrutne, zwierzę nie myśli – reaguje na bodźce. My jesteśmy ludźmi – wy nie! Wedle Karnowskiego Joanna Lichocka jest sama pośród politycznych wilków i onkologicznych hien, niczym biały jak śnieg jednorożec w ciemnym, przerażającym lesie symboliki gestów politycznych. Jednorożec broni się, jak potrafi: skoro w kopytkach nie ma środkowego palca, wystawia przeciwko złej naturze swój unikalny wyprostowany na pohybel dziewiczy róg.

Mateusz Morawiecki, pierwszy technokrata RP, kreuje z kolei obraz kapitalistycznej i industrialnej utopii, w której pod patronatem Andrzeja Dudy dochodzi do stopienia roli gospodarczej jednostki z jej rolą społeczną, rodziny, wspólnoty i środowiska zlewają się w jeden organizm z korporacjami, fabrykami i kopalniami, kto nie pracuje, ten nie je, kto nie produkuje, ten się nie modli, brak wytworzonego towaru oznacza, że człowiek społecznie nie istnieje, można się więc nim nie przejmować: jak ściętym drzewem, odstrzelonym dzikiem, niszowym artystą.

Weronika Szczawińska przypomina nam o innej możliwej, pożądanej i odwróconej optyce: znajdywaniu w świecie natury tego, co ludzkie, ale istniejące poza człowiekiem. Spojrzeniu na człowieka jakby zwierzęcym okiem. Wyjście poza cywilizację, kulturę i człowieka w poszukiwaniu tego, co bywa bliższe nam bardziej niż niejedna stricte humanistyczna aktywność.

Szczawińska opowiada, że przygotowuje we wrocławskim Teatrze Współczesnym spektakl o ptakach, „oparty na autobiograficznej książce brytyjskiego birdwatchera i pisarza o naturze, Davida Lindo, The Urban Birder. Chce wykonać na scenie gest ekologiczny, inaczej zacząć myśleć o świecie. Właśnie z ptasiego punktu widzenia rozpłynąć się wraz z aktorami w gigantycznej populacji migrującej, oddającej się rytuałom, których nie rozumiemy, komunikującej się z pomocą dźwiękowych kodów. „To początek takiej rewolucji, w którą wierzę” – deklaruje artystka. W pierwszej chwili pomyślałem, że w tym nowym projekcie Szczawińskiej widzowie będą mogli bezkarnie pogrzebać w teatralnych śmieciach, poczęstuje się nas kebabami jak te wrony z Parku Skaryszewskiego, ale potem, po dokładniejszej lekturze, odkryłem prawdziwą bazę empatyczną reżyserki.

Kiedy życie artysty staje się nie do zniesienia, kiedy świat wokół nas zasklepia się w nienawistnych kręgach, kiedy robota i myślenie idzie jak po grudzie, patrzenie na ptaki zwyczajnie ocala.

Jest taki rysunek Tadeusza Kantora, datowany bodaj na dwa dni przed śmiercią, na pewno z początku grudnia 1990 roku: Kantor naszkicował na nim dwa gołębie na dachu swojego mieszkania przy ulicy Stolarskiej w Krakowie. Nieprawdopodobnie realistyczny, wykonany tradycyjną kreską, zupełnie inny rysunek od tych z prób do Dziś są moje urodziny czy Nigdy tu już nie powrócę. Zawsze wzruszało mnie to jedno z ostatnich dzieł malarza i reżysera. Jakby znów został młodym chłopcem sprzed ASP, rysującym z natury szybko w notatniku dla ćwiczenia oka i ręki. I ten ostatni rysunek wygląda tak, jakby Kantor zaprzeczał w nim całej swojej estetyce, teorii teatru i malarstwa. Docierał na koniec do tego, co naprawdę ważne w sztuce. Imitowania, podpatrywania życia. A może wcale nie o to chodziło. Po prostu stary, schorowany, znerwicowany reżyser, przeczuwający własną słabość, bezradność i kres, roztkliwił się na widok drepczącego po blaszanym dachu ptasiego życia. To w końcu wytarta życiowa klisza pamięci: starzy ludzie wyglądający przez okna na poddaszu, siedzący w parkach na ławkach. Rozrzucający okruszyny chleba. Wtedy przylatują do nich ptaki. Ptaki wtedy widzi się najpierw. W opowieści Szczawińskiej nie ma rozpędzonej artystki, naukowczyni, przechodzącej z projektu w projekt, jest prawie czterdziestoletnia nowoczesna kobieta, która przesiaduje w parku i zachłannie gapi się na ptaki.
 
Jan Kott w Powiastkach dla wnuczek, które są odpryskami kontemplacji niepojętego świata przyrody, pisze kilkukrotnie o ptakach. O kaczkach, które nie wiadomo skąd dowiedziały się o kałużach na środku uniwersyteckiego kampusu („Po tygodniu kałuża wyschła i kaczki odleciały…”). O zastanawiającym sprycie mew, rozbijających skorupy małży o asfalt („Bardzo podziwiam inteligencję techniczną mew”). O opisanym w „Los Angeles Times” życiu orlich piskląt z wypchanymi mamami pod czujnym okiem próbujących ocalić gatunek naukowców („Nasz polski orzeł patrzył zawsze albo w lewo, albo w prawo, koronę stracił dopiero w PRL-u. Amerykański orzeł zawsze był łysy…”). O małym kormoranie spacerującym beztrosko nadbrzeżem w Santa Monica nad Oceanem Spokojnym ( „Ten kormoranek był cały ze snu. A potem wracał do nas jako znak radości”).

Stary, mądry Kott, który przeżył wszystko w dwudziestym wieku, a potem zaczął znikać wraz z nim, najpierw przestał pisać o teatrze, potem pożegnał wszystkich artystów, którzy umarli przed nim, na koniec rozpłynął się nawet on sam jako podmiot w zdaniach z ostatnich, dyktowanych w szpitalu tekstach. W tych najbardziej lakonicznych nie ma już autora, jest tylko jakieś czułe i radosne bezosobowe spojrzenie, rozczulone widokiem pozaludzkich rozbłysków istnienia: miłości, intelektu, odczucia przyjemności i dzielności przetrwania.

Nie przypuszczałem, że Szczawińska kiedykolwiek będzie współbrzmieć z Janem Kottem. O ile dobrze odczytuję intencję reżyserki, to zrozumienie przyrody przez sztukę jest dla niej teraz ważniejsze niż przetrwanie sztuki w świecie polityki.

Gdyby Szczawińska należała do innego pokolenia twórców albo gdyby pozostała sobą z okresu olsztyńskiej inscenizacji Noży w kurach, pewnie zrobiłaby w tym momencie życia Konferencję ptaków Petera Brooka i Jeana Clauda Carriera jako szaloną i złośliwą matematyczno-geometryczną impresję o podróży do wymarzonego, utopijnego świata. Kiedy zaczyna się drogę przez teatr od kur, traktatu o miłości, języku i ciele, można za punkt kulminacyjny kariery wybrać również ptasi temat. 

Tak, nie może mi ten obraz Szczawińskiej patrzącej na ptaki w parku Skaryszewskim wyjść z głowy. I zaraz przypominają się inne ptasio-ludzkie epizody ze współczesnego teatru polskiego. Najbardziej ten, w którym Jacek Koprowski i Marek Kalita na początku lat dziewięćdziesiątych rozdzierająco grali Ptaśka Whartona w nieistniejącej już sali nieistniejącego Teatru Bückleina w Krakowie, i jak potem, parę lat później, Koprowski, zdumiewający aktorski ptak, zniknął na zawsze z teatru.

Znam jednego pięćdziesięcioletniego reżysera, który przygodę z teatrem zaczynał od ornitologii, jakkolwiek dwuznacznie by to nie zabrzmiało, liczył ptaszki nad rzeką, fotografował i katalogował te najbardziej rzadkie. Nagrywał na magnetofon poranne ptasie koncerty. Oczywiście nie udowodniono do tej pory ścisłych związków między ornitologią a teatrem muzycznym. A jednak dziś, kiedy oglądam jego spektakle, aktor-wokalista w solowym numerze przypomina mi właśnie jakiegoś kolorowego egzotycznego ptaka, wypuszczonego z klatki na chwilę przed samobójczym trelem. Puszy się i cierpi, grucha za miłością, ćwierka na pożegnanie młodości. Przebrany za rockmana albo freaka przyleciał tu na chwilę, zaraz zniknie, zostanie tylko po nim wspomnienie koloru i głosu. Łatwo zgonić ze sceny tę ptasio-aktorską zgraję. Poleci zawsze gdzie indziej. Za życiem i śmiercią. Reżyser-ornitolog został niedawno ojcem. Ptasim. Na balkonie jego mieszkania w połowie lutego wykluły się gołębie pisklęta. Reżyser często był w rozjazdach, praca tu, praca tam, na balkon zaglądał rzadko. I stało się. Przegapił moment składania jajeczek. A teraz siedzi w pokoju, wyłączył komputer i słucha świergolenia małych gołębi, furkotu i gruchania rodziców. Trzeba będzie te pisklęta jakoś odchować.

Inny reżyser, też z pokolenia Jarzyny i Warlikowskiego, wymyślił sobie, że zbije kapitał na ptakach przewożonych przez polsko-niemiecką granicę. Był rok 1989 może 1990, Jarzyna dopiero za chwilę zacznie jeździć jako przewodnik turystyczny na Daleki Wschód, a nasz bohater kupował w Polsce papugi, opakowywał klatki szarym papierem, wkładał do bazarowych toreb i jechał pociągiem do Berlina. Kiedyś na granicy celnik i konduktor po sprawdzeniu jego dokumentów i biletu już wychodzili z przedziału, a wtedy jedna z zapakowanych papug zaskrzeczała. Niemieccy pogranicznicy znieruchomieli ze zdumienia. Reżyser, niewiele myśląc, popatrzył im znacząco w oczy i powtórzył w skupieniu: Kraaa! Kraaa!! Wolał być wzięty za wariata niż stracić tamte ptaki.

Nie wiem, czy te opowieści wzruszą Weronikę Szczawińską tak samo, jak mnie wzruszyła jej relacja z podpatrywania wron w Parku Skaryszewskim. Nie ma nic piękniejszego, niż obaczyć ptaka w człowieku i człowieka w ptaku.

3.
Podczas wręczania Paszportów Polityki redaktor naczelny Jerzy Baczyński upominał się u samorządowców (przynajmniej tak relacjonował tę część uroczystości Mirosław Pęczak) o to, by mieli odwagę dawać polskim artystom niszowym i eksperymentującym, intelektualnym i niepokornym pracę u siebie. Etaty, dyrekcje. Nie wiem, jak zareagowali na ten apel liberalni i lewicowi prezydenci polskich miast, ale coś mi mówi, że jesteśmy wszyscy w podobnym melancholijnym stanie ducha jak Weronika Szczawińska. Gdyby dawali do wyboru prowadzenie teatru lub opiekę nad Pawilonem Ptaków we wrocławskim ZOO, wiedzielibyśmy, co trzeba wybrać. Co dziś jest naprawdę ważne.

19-02-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone