AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/251: Przyjemnie się nudzić w miłym towarzystwie

"Fantazja", materiał organizatora  

TR Warszawa, Fantazja reż. Anna Karasińska
Nigdy za dobrze nie rozumiałem, o co chodzi z tym szałem na Annę Karasińską. Skąd biorą się zachwyty nad jej formułą teatru. No, jest taki pomysł na odświeżenie języka scenicznego, niezbyt nowy, ale na pewno w dobrym momencie przypomniany. Owszem, urocze, dowcipne, bezpieczne i celnie sprofilowane są te jej spektakliki. Uwaga! Zdrobnienia używam celowo, ale nie po to, żeby zdeprecjonować styl i jakość dzieł scenicznych reżyserki, tylko aby podkreślić ich demonstracyjny brak zadęcia, prostotę i użytkowość. To przecież taki teatr, który jeszcze raz z premedytacją uczy się scenicznego abecadła, zaprasza widzów do zabawy w rudymenty aktorstwa, przygląda się atomom teatralności.

Dość przypadkiem trafiłem ostatnio na Fantazję w TR i raczej bez oporu wziąłem udział w hipsterskiej orgii na widowni. I jak to zwyczajowo bywa podczas intelektualnych, duchowych, a nawet cielesnych swawoli – najpierw wszystko ci się podoba, euforycznie reagujesz na wszelkie nowinki, by gdzieś tak po dwudziestu minutach zacząć rozglądać się za szklanką ze słonymi paluszkami. Ale tu o paluszkach będzie dopiero na końcu… Bo przecież najpierw jest euforia.

Nie wiem, czy teatr Karasińskiej to metateatr, czyli taki teatr, który przygląda się tylko sobie samemu, który siebie bada, sprawdza, odświeża; teatr, który pokazuje, jak się go robi i z jakich elementów został złożony; teatr, który śmieje się z siebie i sobą się wzrusza, zaprasza widza do siebie i każe mu unieważnić wszystko to, co jest poza sceną i aktorem, wprowadza do strefy pełnej znaków oswojonych, którymi można dowolnie żonglować, czy raczej jest to teatr, który tylko udaje, że jest metateatrem, a chodzi mu tak naprawdę o jeszcze prostszą sytuację. 

W Fantazji wchodzi na pustą scenę szóstka aktorów po cywilnemu: Maria Maj, Agnieszka Roszkowska, Monika Frajczyk, Dobromir Dymecki, Adam Woronowicz i Rafał Maćkowiak. W ustanowionej przez Karasińską formule mogliby to być zapewne zupełnie inni aktorzy progresywnego teatru, w dowolnej konfiguracji towarzyskiej. Ale dziś są właśnie oni. Nie są już do końca sobą, czyli osobami prywatnymi, i nie stali się jeszcze postaciami scenicznymi. Właściwie do końca się nimi nie staną, tak jak nie zejdzie z nich w całości prywatność. Są aktorami w niewiedzy, żywymi blejtramami do pomalowania podczas spektaklu. Parę sytuacji przećwiczono zapewne na próbach, reszta jest niewiadomą. Ukryta na balkonie reżyserka będzie wydawać im przez mikrofon polecenia, podpowiadać surrealne frazy i stany, które trzeba pokazać samymi oczami, wyrazem twarzy, minimalnym gestem. Sześć zadań i odnowienie ustawienia, konstelacji na scenie. Ktoś spod lewej kulisy przechodzi na środek, inny zmienia sąsiada z prawej, krok w tył, dwa do przodu…

Jak się domyślam, aktorzy nigdy do końca nie wiedzą, jakie akurat zadanie będą musieli wykonać, w jakie pary połączy ich nieprzewidywalna i dowcipna reżyserka. Mają zapewne kilka min i gestów na wszelki wypadek, reszta musi wyjść w scenicznym praniu. Karasińska informuje z offu, że utarło się od premiery, że to Dymecki zawsze zaczyna, znów ma więc zagrać niedźwiedzia na Krupówkach, potem mężczyznę ukrytego w jego futrze, a na koniec, kilka emocji, które ten przebrany człowiek nosi w sobie. Dymecki nie ma kostiumu, nie gra niedźwiedzia z bajek ani z reportażu telewizyjnego o ciężkiej pracy człowieka-maskotki. Robi więc jakąś półminę, sekundowy zgryw i zastyga. Resztę musimy sobie wyobrazić, musi uruchomić się nasza „fantazja”. Dymecki gra jakąś niezidentyfikowaną emocję, a my ją próbujemy nazwać sobie w głowie. Za nim idą inni. Skoncentrowani na graniu „na biało”, na dziwnej psychologicznej „rybce”, wstępnej propozycji gestu, szukaniu oczami partnera lub tematu. Karasińska chce najwyraźniej, żebyśmy zobaczyli w aktorach to, czego nie ma, co nie jest grane, co zawisło w dziurze między sugestią a ruchem zamarkowanym, emocją w stanie prenatalnym.

Aktorzy z TR-u „grają” więc bardzo mało lub wcale, walczą sami ze sobą, żeby się nie ugotować na scenie, żeby nie zrobić za dużo, za wyraźnie. Nie mogą dać się ponieść entuzjazmowi rozchichotanej widowni, choć gołym okiem widać, jaką przyjemność sprawia im ta euforyczna reakcja. Jest z nimi tak, jak z tym lubianym gościem na przyjęciu, który ledwie wszedł, a już wszyscy biją mu brawo, rzucają się mu na szyję, częstują wódką, jeszcze nie opowiedział dowcipu, a ludzie pokładają się ze śmiechu. Sceniczni goście Karasińskiej dostają przyjemność dosłownie za nic. Zapewne ideałem ich scenicznych funkcji byłby dla nich ów aktor z futurystycznych spektakli Marinettiego, który po podniesieniu kurtyny stał z nieruchomą twarzą przez kilkanaście sekund, a widzowie tych seansów przysięgali, że mężczyzna na kogoś intensywnie czekał, rozpaczliwie o czymś myślał, tęsknił, cierpiał i bał się samotności. Ale chyba w projekcie warszawskiej reżyserki taka „maska” opatrzyłaby się zbyt szybko. Na początku spektaklu jeszcze wydawało mi się, że aktorzy Karasińskiej mieli zawsze ten sam wyraz twarzy, że istotnie to ja bardziej chciałem, tak jak i reszta widzów, by coś przeżywali, grali bezgłośnie, wewnątrz, tworzyli kierunki energii i siatki spojrzeń. Ale nie – wszystko tu było nie zastygłe, a rozgrzebane, jakby zabrudzone, pozaczynane, zmierzające ku szczątkowej etiudzie i zaraz przerywane przez reżyserkę. Gdyby Karasińska dała im jeszcze kilka minut na wypełnienie każdego zadania, zastygli i zakneblowani aktorzy zaczęliby w końcu więcej grać, musieliby wypełniać pustkę nie do wytrzymania, tu jednak kolejne zdania wyrywały ich z tych początków ku innym, nowym wcieleniom, równie nieudanym i ledwie rozpoczętym. Zadaniem Karasińskiej było przecinanie dobrych i złych intuicji. Śmialiśmy się z tego, co udane, nieudane, nijakie i oszałamiająco znikome.

Gdyby na Fantazję przyszli widzowie wyszkoleni na impro-teatrze, aktorach i kabareciarzach błyskawicznie reagujących na podpowiedzi publiczności, zderzających postaci z sytuacjami, z grą słów i kontekstów, idea Karasińskiej przegrałaby z kretesem. Bo tamta błyskotliwość i szybka reakcja, gotowość aktorów-kabareciarzy do szarży i śmieszności unieważniłaby ciepły, nieagresywny humor jej projektu. Zasadą Fantazji jest przecież to, że nic się nie zdarza i nikt się nie popisuje. Nie udaje się teatr, nie opowiada żadna historia, nie materializuje bohater. Ludzie na scenie po prostu są, coś się w nich zaczyna i zaraz kończy. W spektaklu słyszymy jeden, naprędce improwizowany dialog dwóch mężczyzn, umawiających się na ryby raz w konwencji telenoweli, a raz filmu porno. Na dosłownie trzy minuty powracające zadanie o mężczyźnie z nieistniejącej chińskiej prowincji, który wskoczył do rzeki i zniknął oraz kobiety, która jako jedyna to widziała, materializuje się w poetycką scenkę ze skokiem aktora, skuleniem na podłodze, przekraczaniem jego ciała przez partnerkę. Chyba tylko wtedy aktorzy budują metaforyczny świat, są postaciami i scenerią, próbują, w co mogą zlepić się niedokończone stany, gesty i miny, które przez tyle minut bezpłodnie próbowali. Ale to tylko trzy minuty, może nawet krócej.

Fantazja skojarzyła mi się z włoskim formatem filmowym Miło się kłamie w miłym towarzystwie. Oczywiście à rebours, bo przecież u Karasińskiej nic nie ma wagi, nikt nie dochodzi na krawędź, nie buzują emocje, pretensje, odkryte tajemnice. Bohaterowie nie zmieniają sojuszy, nie okładają się prawdą i kłamstwem. Aktorzy Karasińskiej bawią się sobą i ze sobą na scenie, widzowie mają frajdę z podglądania ich niemającej żadnego sensu aktywności. Brak sensu jest tu kluczowy. Karasińska nie wiadomo po co tworzy nic nieznaczące spętlenie osób, działań i min. Przyjść na ten spektakl lub zagrać w nim to tak, jakby bawić się w grę towarzyską. Jak „w butelkę” jakoś tak pod koniec podstawówki. Coś niby się sprawdza, czegoś doświadcza, ale generalnie jest cieplusio i cmokliwie.
 
Atutem i wabikiem są oczywiście popularni aktorzy, ikony TR, wpuszczone w kanał kontrolowanej nijakości i zbędności. Warszawską widownię rajcuje dobra energia płynąca z aktorów, których lubi się także poza sceną. Fajnie jest popatrzeć na miłe, nietoksyczne osobowości. Na ich życzliwą gotowość na to, co im wymyśli reżyserka, kto jakie tym razem dostanie zadanie. Właściwie przez cały spektakl ogarniają nas fale sympatii wobec tych miłych ludzi na scenie. Wszyscy lubimy łobuzerskie grymasy Rafała Maćkowiaka, rozbraja nas zakłopotany uśmiech Dobromira Dymeckiego, przed-spektaklowe poczucie humoru Adama Woronowicza jest wręcz dobrem narodowym. Monika Frajczyk zyskała status pokoleniowej maskotki, Agnieszka Roszkowska jest nadwiślańską Gelsonimą, Maria Maj – cudownie ciepłą i zarazem zwariowaną seniorką. Jak się wzbudza tak pozytywne emocje, to, zgodzicie się Państwo, można w ogóle NIC nie grać na scenie, wystarczy BYĆ. I to bycie – nienachalne, surowe – fascynuje reżyserkę najbardziej. Bada, co można z nim zrobić, jak daleko się posunąć, żeby nie zmieniło się w granie i teatr.

Anna Karasińska ma pomysł na siebie, przygotowała sobie niszę, w której chce funkcjonować na polskich i europejskich scenach. Trochę jak Marta Górnicka ze swoim teatrem chóralnym stworzyła eksportowy format. Teatr Karasińskiej to teatr minimalny, bo wymagający od widza minimum kompetencji a od aktora minimum autorefleksji. Teatr nie walczący, nie indoktrynujący. Dający wytchnienie, powrót do rudymentów, prawo do podobania się bez przymusu, do mizdrzenia się teatru do widzów. Nic w nim z premedytacją wielkiego się nie zdarza, nie ma na celu niczego poza przyjemnością. I jego kultowość jest założona od razu. Każdy dyrektor chciałby mieć taki odstresowujący, budujący przyjacielskie relacje z widownią spektakl w  swoim repertuarze. Rzucam pomysł, by realizacje Karasińskiej traktować jako intermedia w przedstawieniach Krzysztofa Garbaczewskiego lub rozgrzewki do instalacji Mai Kleczewskiej. Zanim się zanudzimy na śmierć lub dostaniemy po mordzie warto czasem pośmiać się bez powodu.

Inna sprawa, co by się stało z formatem, gdybyśmy kiedyś podważyli kilka jego założeń. Jakby, dajmy na to, wyglądała Fantazja zagrana na aktorów, których się obecnie nie lubi, nie poważa, którzy choć wielcy wkurzają nas od pierwszej sekundy, budują złe skojarzenia. Nie chcę wymieniać nazwisk, ale każdy widz ma paru takich na czarnej liście. Czy dałoby się zagrać format Karasińskiej z obsadą – powiedzmy – Korony królów i dla serialowej widowni? Albo pójść szczebel wyżej w fazie delikatnego wygłupu i miłego żartu na teatralnym Parnasie. Co by było, gdyby w projekt Karasińskiej weszły Danuta Stenka, Dorota Segda oraz Andrzej Seweryn i wszyscy wielcy aktorzy na literę S? Albo obsadźmy Fantazję wielkimi nazwiskami z Narodowego: Radziwiłowiczem, Benoit, Englertem, Gajosem. Kiedy nastąpiłby bunt wielkich? Czy udałoby się go zobaczyć na szeregowym pokazie? Czy raczej doprowadziliby niegranie i miłowanie z widzem na szczyty wirtuozerii?

Karasińska proponuje polskiej widowni – rzecz jasna w celach terapeutycznych – rozgrzewkę powierzchnią. Głaskanie widza i aktora. Byleco w nieefektownym opakowaniu zakochane w swojej sympatycznej nicości i błahości. W pewnym sensie niewiele to się różni od Hipnoz Materny w Polonii, może tylko ukierunkowaniem na inny typ widowni. I nie jest to – broń Boże – zarzut. Ze swojej strony zarzuciłbym Fantazji tylko jedno i to są właśnie te zapowiadane na wstępie słone paluszki, za którymi zacząłem się rozglądać gdzieś tak po półgodzinie spektaklu, sam pośród szczęśliwych hipsterów. Nauczyłem się języka Karasińskiej, zrozumiałem zasady panujące na jej scenie i od razu przestałem się śmiać. No dobra, myślałem, jadą w tę stronę, tylko po co? Okazało się, że po nic. Ładne i śmieszne to nic. Ale zgrywa i pustka bez niespodzianki zaczyna uwierać. Bo czemu akcja trwa godzinę z hakiem, skoro mogłaby czterdzieści minut? Karasińska mogłaby ją ciągnąć w nieskończoność albo przerwać w dowolnym momencie. Budowanie języka na scenie fascynuje, jednak jeśli już się tym językiem mówi, rozumie go – pojawia się problem. Tak, chciałem, żeby z tego chaosu niedokończeń, absurdów niepojawiania się, dopowiadania nieistniejącego, wyłoniła się na koniec niekoniecznie jakaś historia, ale sytuacja drażliwa, graniczna, absurdalna, taka formalna i etyczna pułapka na myszy. Na aktorów i widzów. Żeby okazało się, że jednak nie ma języka na pewne tematy, choć tyle się go uczyliśmy w spektaklu. Mogły pojawić się zadania niemożliwe, zadania za trudne, prawdziwe rejterady aktorskie. Pułapka mogłaby dotyczyć tematów nieprzekładalnych na tę konwencję, rzeczy nie do opowiedzenia wesołej widowni.

Tymczasem u Karasińskiej wyłania się szkic, teatr, który nie może i nie chce się zacząć. Jest w jej pomyśle na spektakl obietnica dojścia do jakiejś kluczowej ściany, ale to tylko obietnica. Nigdzie nie dochodzimy. Bawimy się, kochamy aktorów, dobrze nam w tej wspólnocie grepsu na widowni. I nic poza tym. Rzecz jasna Karasińska może powiedzieć: „tylko tyle chcę w teatrze”. Od siebie, teatru, aktora, publiczności. Zostać w tym miejscu i dalej być chciana, zapraszana, nominowana. Tylko że po dekadzie taki teatr zje własny ogon, opatrzy się, skostnieje, uleci z niego świeżość i humor.

Sceniczne błahostki, spektakliki, owszem, rozświetlają teatralne niebo, ale po pewnym czasie ignoruje się je i zapomina o nich. Wyleczyły z czegoś złego polski teatr i mogą zniknąć. Żal byłoby, gdyby wraz z nimi przestała być potrzebna Anna Karasińska. Miała słuszną intuicję, jaki oddech jest potrzebny progresywnym scenom i twórcom, jak przekłuć balon misyjności i zaangażowania. Ale teraz czas, żeby zbudować z tych przeczuć i próbkowania bardziej skomplikowaną strukturę, opowiedzieć – może nawet w tej konwencji i z tak rozumianym aktorem – coś naprawdę istotnego. Gdyby tak pożenić spektakliki Karasińskiej z Czechowem, Szekspirem, dramatem współczesnym, wprowadzić tę atmosferę w klasykę, rozbić ją i poskładać na nowo, dokopać się w literaturze do zaskakujących odpowiedzi… Może taki ruch pomógłby wyrwać się reżyserce z przemiłej szufladki, do której tak ochoczo wskoczyła. Fajność jest fajna, póki wszystkim jest fajnie. Problemy z teatrem Karasińskiej zaczną się wtedy, kiedy połowa widowni w samym środku orgii fajności zacznie jak ja rozglądać się za słonymi paluszkami. 

26-02-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone