AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/270: Wyjątkowo krótki Kołonotatnik, ale jednak z bardzo długim tytułem, nadanym w czystym akcie desperacji i z nadzieją, że czytelnik się nie zorientuje, że tym razem jest krócej i ten odcinek czyta się szybciej

Redbad Klynstra  

1.
Startuje nowy sezon teatralny. Startuje i jakby nie startuje. Bo nie startuje wszędzie tak samo. To znaczy jedne zespoły startują, a drugie czekają i nie wiedzą, co będzie dalej. Z nimi, z repertuarem i w ogóle z teatrem. Nie ma dyrektora w Teatrze Jaracza w Łodzi. Nie ma dyrektora w Teatrze Nowym – też w Łodzi. Nie ma dyrektora w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Do wczesnego poranka 1 września nie było dyrektora w Teatrze Osterwy w Lublinie. Wydawało mi się nawet, że nie ma również dyrektora w Teatrze Dormana w Będzinie, ale tu się akurat myliłem, bo na stronie teatru znalazłem skromny i nieśmiały dopisek, przeklejam: „Dyrektor (od 01.09.2020) Andrzej Wierdak”. Czyli najprawdopodobniej rozpisany w lipcu konkurs jednak się odbył, wygrał go były szef Polkowickiego Centrum Animacji, tylko urzędnicy miejscy i przedstawiciele współfinansującego scenę Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie raczyli o tym poinformować opinii publicznej. Dziwne, era cyfryzacji trwa w najlepsze, w rządzie jest nawet od tego specjalny resort, wydaje się, że już wszystko i od razu jest „w internetach”, a jednak nie. Raz po raz pojawiają się jakieś tajemnicze newsowe białe plamy, znaczące przemilczenia… Chcesz dla zaspokojenia zgubnej ciekawości wiedzieć, kto startował na stanowisko dyrektora teatru na przykład w Będzinie i z jakim programem? – pisz oficjalne pismo, dzwoń po sekretariatach, pojedź taksówką do urzędu, może się dowiesz, na pewno się dowiesz, bo dziś wszystko jest takie transparentne. Masz człowieku prawo do informacji publicznej. Rusz tyłek, zamiast bez sensu klikać. W końcu to tylko teatr lalkowy, teatr Dzieci Zagłębia, a nie jakiś tam Narodowy, żeby się zaraz w internetach afiszować. Może o wyniku konkursu w Będzinie powiedziano tylko dzieciom, zespołowi i lalkom z prośbą o zachowanie tajemnicy i oczywiście dzieci, aktorzy i zwłaszcza lalki – ani mru mru. Wiecie, drogie dzieci, pójdziecie 1 września do szkoły i taką niespodziankę wam zrobimy: jak ktoś będzie akurat szedł koło tego teatru przy cmentarzu, niby nie jest to nikomu po drodze, ale jakby już kogoś tam coś zagnało i jednak szedł, to zobaczy, jak z okna macha mu taki uśmiechnięty pan i trzyma białą planszę ze swoim nazwiskiem: „Andrzej Wierdak – nowy dyrektor”. Jak zechce, to otworzy okno i będzie można spytać go o plany artystyczne, jak nie otworzy, to trudno: „po owocach ich poznacie”… Polecam wszystkim prezydentom i marszałkom właśnie taki sposób na informowanie opinii publicznej o powołaniu nowej dyrekcji. Od śmierci nieodżałowanego świętego Jana Pawła II zdecydowanie nie doceniamy medialnego rażenia zwykłego okna. Niesłusznie.

Teatr Polski w Bydgoszczy pozna nazwisko nowego dyrektora podobno 26 września, chyba tuż lub chwilę przed Festiwalem Prapremier, ja jednak dzięki łączom telepatycznym z członkami komisji konkursowej: Jagodą Hernik Spalińską i Patrykiem Kenckim, wiem, że będzie to Waldemar Raźniak, a nie Grzegorz Reske, Justyna Łagowska czy Wojciech Faruga; chyba że jakieś obce służby weszły nam na prywatną linię i głos szepczący mi do ucha: „Raźniak, Raźniak nawierno budiet'!”, nie należał wcale do doktora Patryka Kenckiego, tylko do obcych służb. W Łodzi rozważane jest rozwiązanie stricte szachowe, tak zwana „roszada Bobby'ego Fischera”: dyrektorem Jaracza zostanie były rektor filmówki Mariusz Grzegorzek, a zwolniony z Jaracza Waldemar Zawodziński weźmie dyrekcję Teatru Nowego. Słabym punktem tego taktycznego manewru – choć zdecydowanie podpowiadałaby to logika – jest brak nominacji rektorskiej dla Krzysztofa Dudka, byłego dyrektora Teatru Nowego. Bobby Fischer używał w swojej słynnej roszadzie poza wieżą i królem jeszcze trzeciej figury, ale podstęp słynnego szachisty polegał na tym, że ta trzecia figura była niewidzialna: to o jej szachownicowy los, o jej aktywację mogło chodzić naprawdę w tym genialnym posunięciu. I właśnie dlatego Boris Spasski odczuwał największe zagrożenie właśnie z jej strony. Czy da się uniewidzialnić Krzysztofa Dudka w tej pasjonującej łódzkiej zagrywce?

À propos niewidzialności. 31 sierpnia zgodnie z przepisami skończyła się kadencja Doroty Ignatjew w lubelskim Teatrze Osterwy. Była dyrektor oddała gabinet, telefon, pożegnała się z dziennikarzami i zespołem, wyjechała z miasta. Wydawało się już, że Urząd Marszałkowski przewali wszystkie ustawowe terminy i zwyczajnie nie powoła nikogo. Zastosują po prostu strategię perfidnej negacji. Konkurs przepadł, termin na decyzję minął, nominacji jak nie było, tak nie ma i nie będzie. Nowego dyrektora nie pozna ani zespół Osterwy, ani pracownicy urzędu marszałkowskiego, nie pozna go nawet sam marszałek... Nikt nie będzie wiedział, czy jakiś dyrektor w ogóle przyjdzie do pracy. On, ona albo jakieś pismo z informacją o p.o. Przyjdzie albo nie przyjdzie. I czy w ogóle instytucja potrzebuje dyrektora? Kogo obchodzi teatr, zwłaszcza teatr w czasie pandemii i po wyborach?

A może dyrektor już jest, zastanawiano się w mglisty poranek 1 września w Lublinie i gminach przyległych, tylko nikt go nie widzi, nie może zobaczyć, bo właśnie taka jest ta nowa koncepcja, takie wyzwanie na miarę epoki? Istnieje teoretyczna możliwość, że w Lublinie ktoś mocno chciał zainspirować się opowieścią Italo Calvino o rycerzu nieistniejącym, wielkim wojowniku z czasów Karola Wielkiego, który w środku zbroi był pusty, był tylko głosem z nicości, osobą niedefiniowaną ciałem, tylko działaniem i wiarą w potrzebę swojego istnienia. Nieistniejący dyrektor, który jednak jest? Funkcja bez etatu, decyzyjność bez odpowiedzialności? Czyż nie byłoby to spełnienie wszystkich sprawiedliwych i równościowych marzeń lewicowych teatralnych kolektywów ze szczególnym uwzględnieniem zespołu warszawskiego Teatru Powszechnego? Nie możliwe jednak, żeby marszałek z PiS-u podbierał lewicy postulaty i wdrażał je eksperymentalnie w świeżo odzyskanej placówce. Czyżby władze chciały mieć na eksponowanym stanowisku teatralnym, spekulowaliśmy, niewidzialnego człowieka zapożyczonego z filmu Invisible Man? Niech czyni zło albo dobro, byleby nie dało się go złapać. Niech niewidzialna ręka zawiesza w gablocie nowe obsady, niech ktoś odbiera spektakle na niewidzianego, w pustym gabinecie jakiś Mr. Nobody albo Nowhere Man wydaje zgody na cięcia płac, redukcje etatów. Były już takie nowatorskie posunięcia kadrowe. Opisano je dokładnie. W Mistrzu i Małgorzacie znika na skutek diabelskich intryg dyrektor instytucji, za jego biurkiem siedzi sam garnitur i przegląda papiery, podpisuje dokumenty, odbiera telefony. Kiedy w epilogu powieści Bułhakowa wraca do pracy prawdziwy dyrektor, z marszu zatwierdza wszystkie decyzje podjęte przez garnitur. Czyli –jak mawia klasyk – jednak można. Nie trzeba być, żeby wiedzieć, umieć, decydować. Próbuję sobie wyobrazić, jakie nastroje panowałyby w lubelskim albo jakimkolwiek innym zespole poddanym eksperymentowi z niewidzialnym dyrektorem: artyści, pracownicy techniczni i cała administracja przychodzą sobie rano do teatru. Może być nawet 1 września, choć pancernik Schleswig-Holstein nie strzela, działa okrętowe milczą, teatr stoi cały, to wojna już trwa. A nawet została przegrana. Hurra nowy sezon, co to będzie, co to będzie! A tam – niewidzialny dyrektor wprawdzie nie wita ich osobiście, bo taki jest jednak przywilej niewidzialności, ale wszyscy czują, że jest, działa, pracuje, więc zachowują się, jakby był. Ktoś słyszał kroki na schodach, zaskrzypiało otwierane okno w gabinecie, na sali prób pojawił się przyjęty do pracy reżyser. Nie wie, kto go zaprosił i na jakich warunkach, ale „przeczytajmy, kochani, na głos pierwszą scenę, rozdam wam egzemplarze”…


Były już różne warianty zreformowania polskich teatrów. Dyrektor-związkowiec, dyrektor-menedżer, dyrektor-urzędnik… Nic się nie sprawdziło. Każde rozwiązanie z punktu widzenia władz miało swoje wady. Czas na zmiany, nadchodzi epoka dyrektora nieistniejącego. Któż lepiej od niewidzialnego fachowca rozwiąże problem znikającego repertuaru, nieprzyznanych dotacji i braku publiczności?

2.
Tak właśnie myśleliśmy wszyscy albo tylko co najodważniejsi z nas jeszcze owego poranka 1 września w Lublinie i okolicznych gminach. Że farsa skończy się fikcją… A potem gruchnęły internety, te same, co tak smutno milczały o nominacji dyrektora Teatru Dormana w Będzinie, że stało się… że jednak jest. Istnieje. Jak deus ex machina objawił się p.o. dyrektora, przedstawiony mediom i zespołowi przez marszałka… tadam, tadam… Redbad Klynstra! Podobno obejmie teatr tylko na jeden sezon, ale zawsze. Reguły gry zostały zmienione, fantazmaty o niewidzialnych, nieistniejących dyrektorach poszły w diabły. Nie wiem, jak wyglądała noc przed prezentacją Klynstry. Czy do ostatniej chwili trwały rozmowy telefoniczne, targi, perswazje, czy naprawdę go pięknie kuszono, czy może wszystko już było dogadane wcześniej i tylko specjalnie trzymano opinię publiczną w stanie podwyższonej, gorączkowej ciekawości, żebyśmy mogli dłużej i po próżnicy ponarzekać na niekompetentnych urzędników? Cóż, clawfinger zadziałał, wow, jesteśmy pod wrażeniem decyzji, kandydatury, widoków na przyszłość. Serio. Redbad Klynstra to najlepsze, co mogło się Osterwie przydarzyć od tej władzy, w tych okolicznościach przyrody. Lubelskiej sceny nie dostaje zasłużony aparatczyk lub artysta-emeryt, tylko aktor w pełni sił twórczych i ledwie trochę niespełniony reżyser. Lekko przesadzam, bo kiedy w zeszłą sobotę miałem pójść do krakowskiego NCK-u na firmowany przez Klynstrę wieczór poezji Jana Pawła II, zwyczajnie stchórzyłem. Wiem, że muzyka miała być, że Adam Woronowicz miał recytować albo śpiewać papieskie wersy, że standing ovation się zapowiadało, ale jak uświadomiłem sobie, że reżyser niegdysiejszych kultowych i drapieżnych wrocławskich Zabaw na podwórku, spektaklu o gwałcie dzieci na dziecku, szybuje dziś w stronę sacrosongów i świętych strof, to mnie zemdliło i zostałem w domu. Ale może Klynstra musiał, może to jakaś pokuta była. Może naprawdę chciał. W każdym razie apelowałbym, żeby w kontekście lubelskim nie pamiętać o takich jego przedsięwzięciach. Owszem, Klynstra jest silnie związany z prawicą i narracją pisowską, ale z powodzeniem dałoby się obronić tezę, że został nieco w ten światopoglądowy narożnik wepchnięty. Pomimo paru niefortunnych wypowiedzi medialnych, gorzkiego rozstania z zespołem Warlikowskiego, kilku realizacji, które mógłby sobie darować, a nawet mało sensownego happeningu z przyjęciem nazwiska żony Klynstra cieszy się szacunkiem sporej części środowiska. Jego wizytówką może być festiwal Nowe Epifanie. Kuźnia młodych reżyserów i frapujących dialogów z rudymentami chrześcijaństwa. Jeśli będzie myślał o repertuarze teatru Osterwy tak, jak programował tematy, twórców i epifaniczne spektakle, naprawdę w Lublinie nie będzie źle. Klynstra wykonał, jak donosi prasa, jeden gest, który bardzo dobrze o nim świadczy: powiedział publicznie, że poziom teatru za dyrekcji Ignatjew był wysoki, a rolą nowego dyrektora jest po prostu jego utrzymanie. Przypomnijmy, że narracja urzędu marszałkowskiego i osób wspierających odwołanie Ignatjew była odwrotna: w instytucji dzieje się źle, teatr wymaga procedur naprawczych. Taki mały zgrzyt narracyjny – a cieszy. 

Z nominacją Klynstry, z tym zaskakującym p.o. dyrektora Osterwy, który narodził się w ów mglisty poranek 1 września, a być może nawet koło południa, jest więc tak, jak z tą słynną roszadą Fischera. Spasski bał się „niewidzialnej” figury, spodziewał się nieistniejącego zagrożenia, a tymczasem Bobby walnął go zwyczajnie laufrem.   

Spasski to my.

3.
Portal E-teatr przywraca równowagę światopoglądową. Portal E-teatr naprawia krzywdy wyrządzone krytykom prawicowym. Portal E-teatr oddaje sprawiedliwość tym, z których się śmiano, których dręczono, których pomijano. Głośne przed laty usunięcie Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej z grona krytyków typujących zwycięzców w ankiecie „Teatru” Najlepszy, najlepsza, najlepsi, niewydawanie bezpłatnych zaproszeń na teatralne premiery seniorce polskiej krytyki zostało wreszcie pomszczone. Im mniej kiedyś było na łamach E-teatru Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej, tym obecnie, w nowym porządku medialnym, jest jej więcej. Dwa razy więcej! Wchodzimy sobie na E-teatr, a tam w dziale „Recenzje” po lewej stronie kostka z anonsem pod tytułem Piękna muzyka przebiła wirusa i taki oto lead:

„Jak co roku przez dwa tygodnie, od połowy sierpnia do końca miesiąca, w Warszawie odbywa się festiwal «Chopin i jego Europa»” – pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w «Naszym Dzienniku»”.


Klikamy, wchodzimy, czytamy. Piękny, zajmujący tekst. Co by tu jeszcze przeczytać w dziale „Recenzje”? Rzut oka na prawą stronę, a tam kostka z anonsem Piękna muzyka przebiła wirusa i taki oto lead:

„Jak co roku przez dwa tygodnie, od połowy sierpnia do końca miesiąca, w Warszawie odbywa się festiwal «Chopin i jego Europa». Obecny rok jest szesnastą edycją tego znakomitego wydarzenia, które ma już swoje stałe miejsce w naszym życiu kulturalnym, przyciąga swoich wielbicieli, zawsze z dużym wyprzedzeniem jest oczekiwane i trudno sobie wyobrazić, żeby mogło się nie odbyć” – pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w «Naszym Dzienniku»”.

Lead dłuższy, choć jakby podobny. Jako że lubimy wszystko, co do czytania dłuższe, klikamy, wchodzimy. Tekst dokładnie ten sam, ale jakby inny. Może dlatego, że przeczytany po raz drugi zyskał nowe znaczenia? Od tekstu z lewej strony różni się tylko rozszerzeniem informacji o źródle: po lewej stronie było, że to artykuł z „Naszego Dziennika”, z numeru 201, po prawej stronie dodano jeszcze datę dzienną wydania. Dopatruję się w tym zabiegu ukrytej strategii perswazyjnej – tekst z prawej strony jest zapowiadany większym leadem, ma dokładniejsze dane źródłowe niż ten z lewej, drodzy czytelnicy, i tak samo jest w życiu, i tak samo jest w polityce. To, co prawe jest prawe, to co lewe – lewe. Temida Stankiewicz-Podhorecka mówiąca o Chopinie z prawej kolumny ma więcej racji niż Temida Stankiewicz-Podhorecka mówiąca dokładnie to samo, tylko nieco krócej z lewej. Jestem sobie także w stanie wyobrazić euforię krytyczki, która widzi, że wreszcie nie jest pomijana, a wręcz eksponowana, że napisała tekst tak dobry, tak ważny dla polskiego teatru, że jeden portalowy „przedruk”, jedno podlinkowanie to mało. Musi być tak: gdzie nie klikniesz – to Temida. Zazdroszczę pani Temidzie tego zmasowanego marketingu. Owszem, zdarzyło mi się kiedyś, że w foyer pewnego warszawskiego teatru w końcu lat dziewięćdziesiątych na stoliku z magazynami teatralnymi wystawionymi na sprzedaż dla widzów leżało kilkanaście numerów „Didaskaliów”, „Dialogu”, „Notatnika Teatralnego” i „Teatru” i w każdym z nich były moje teksty. Pamiętam swoją konfuzję: czy ja aby nie za dużo piszę? No, ale to były przynajmniej różne teksty, a nam grozi – i na tym polega obecna chwała krytyczki – że wszędzie, na każdym portalu, w każdym prawicowym medium, na papierze i w pikselach, będzie ten sam tekst Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej. Ten o pięknej muzyce, która przebiła wirusa. Tekst o muzyce, ale jednak o teatrze. Bo skoro przedrukowuje go E-teatr, to chyba musi być o teatrze, prawda?

02-09-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone