AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/271: Jak sępy

Jacek Głomb  

1.
Tyle się dzieje w Polsce teatralnej w tak zwanej przestrzeni dyrektorskiej (nominacje i konkursy), że nowe i odgrzewane premiery przeciekają mi ciurkiem między palcami. Po raz pierwszy od bardzo dawna decyzje personalne są na początku nowego sezonu istotniejsze niż jakość i tematy przedstawień otwarcia. Bo wygląda na to, że pod przykrywką pandemii, opustoszałych widowni, teatrów działających w reżymie sanitarnym, dokonuje się kluczowa zmiana. Chcielibyście pewnie, żeby to była zmiana pokoleniowa, tożsamościowa, estetyczna. Guzik. Nie jest nawet tak, że walczą ze sobą dwie opcje światopoglądowe czy dwie środowiskowe koterie. Miotła, która zamiata, działa z klucza uległościowego. Nawet nie partyjnego. Władza, zwłaszcza pisowska władza – aczkolwiek dzielnie sekundują jej także samorządy z innych opcji politycznych w zarządzanych przez siebie instytucjach – nie potrzebuje, jak to już kiedyś pisałem, artysty autonomicznego jako partnera w dyskusji o kształcie teatru i polityki kulturalnej, tylko dyrektora „słupa”, firmującego strategię uciszania teatru. To „uciszanie” rozumiem nie tyle w znaczeniu kneblowania przekazu politycznego, co raczej w odciąganiu polskiego teatru od spraw pozateatralnych, wypychaniu go z roli instytucji mającej wpływ na kształtowanie opinii i postaw społecznych. Teatr za bardzo się rozlał, za bardzo zaangażował, niech zajmie się więc bardziej sobą, a stąd już tylko krok do skupienia się tradycji i rozmowie z przeszłością. Co samo w sobie nie jest złe, ale budzi zdziwienie i opór, gdy odbywa się w czasach krytycznych: formowania się nowego porządku politycznego i etycznego. Pięć-czetry-trzy lata temu lecieli ze stanowisk dyrektorzy z pierwszej linii frontu, skandaliści, rewolucjoniści, pozerzy (Mieszkowski, Klata, Majewski to najbardziej wyraziste przykłady), teraz przyszedł czas na falę dymisji w instytucjach bez wyraźnego progresywnego, lewicowego stempla. Władza zabrała się po prostu za porządne teatry.

2.
Właśnie dlatego wcale nie zdziwiły mnie najpierw plotki, a potem rozedrgane medialne doniesienia, że dolnośląska koalicja PiS i Bezpartyjnych Samorządowców zamierza ogłosić w przyszłym roku konkurs na stanowisko dyrektora Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. Sygnalizowaliśmy już wcześniej w Kołonotatniku, że decyzje o konkursach w Łodzi (Teatr im. St. Jaracza) i w Lublinie (Teatr im. J. Osterwy) były pomysłem irracjonalnym i nieuwzględniającym w ogóle tak zwanego „dobra teatru” i interesu zespołu. Oczywiście w świetle obowiązujących przepisów organizatorzy – w obu przypadkach urzędy marszałkowskie kierowane przez członków PiS – miały prawo je przeprowadzić: Dorocie Ignatjew skończyła się kadencja, Waldemarowi Zawodzińskiemu wytoczono zarzuty niegospodarności. Miały prawo, więc mogły, ale skoro tylko „mogły”, to czy musiały? Przecież prowadzony przez ten sam urząd wrocławski Teatr Polski po usunięciu Cezarego Morawskiego w ogóle się konkursu nie doczekał: Cezary Przybylski powołał po prostu swoich faworytów, żeby ratowali zdychającą scenę. Skoro kondycja teatru upadłego nie wymaga procedury ratunkowej w postaci konkursu, to czemu teatr dobrze funkcjonujący ma być właśnie uratowany na drodze konkursowej? Nie ma tu żadnej logiki. Zasadę konkursową można obejść, gdy się tylko chce. Albo wykorzystać ją do spodu w celu wprowadzenia własnego kandydata. Konkurs nie jest w Polsce uczciwą procedurą wyłaniającą najlepszego kandydata, tylko machiną do mydlenia oczu, generowaniem proceduralnej fikcji. Dlatego dolnośląski urząd marszałkowski nie chce z pomocą konkursu skontrolować bieżącej działalności i programu na przyszłość Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, tylko wymachuje fikcją jak odbezpieczonym pistoletem. Władzo: nigdy, przenigdy nie ogłaszaj konkursu, jeśli nie wiesz zawczasu, kto go wygra. Na tym polega fikcja. Dyrektorze: nigdy, przenigdy nie wierz, że wygrasz w konkursie, który władza ci zafundowała po kilku kadencjach, bo inaczej fikcja cię pożre.

Powtórzmy to jeszcze raz, bo wydaje mi się, że parę osób nadal tego nie rozumie: konkursy, w których biorą udział długoletni dyrektorzy, nie są pro forma, nie są częścią systemu weryfikacji, tylko służą utrąceniu dyrektora, przypominają upokarzający rytuał wygnania. Bo wtedy liczy się nie to, kto wygrał konkurs, tylko z jak marnym kandydatem były dyrektor przegrał.

Nie ma przypadków, kochani. Konkurs, który ogłosi urząd marszałkowski nie jest po to, żeby potwierdzić legitymację Jacka Głomba do prowadzenia Modrzejewskiej przez kolejną kadencję, tylko po to, by już żadnej kolejnej kadencji nie było.

3.
Gdyby władza słuchała głosów obserwatorów życia teatralnego, można byłoby argumentować, że karuzela dyrektorskich zmian, jaką obecnie obserwujemy, jest przeciwskuteczna z punktu widzenia interesu polskiej sztuki. Zwykły ludzki rozsądek podpowiada zawsze jedną uczciwą zasadę kierowania nie tylko instytucjami kultury, ale chyba w ogóle wszystkim – nie zmienia się wygrywającego składu, nie kombinuje się przy projekcie, który odnosi sukcesy, został zauważony na rynku. Jeśli mamy jakieś zastrzeżenia, można przecież poprosić o korektę kursu. Wynegocjować to z dyrektorem. Czasy przyszły takie, że artysta może ulec podobnym monitom ze strachu o stanowisko, o los instytucji. I to nie zawsze jest zgniły kompromis, raczej – realpolitik. Tymczasem odwoływanie lidera projektu w chwili, kiedy projekt ma się dobrze, jest opcją atomową, doprowadza z reguły do końca projektu, niezakończony projekt musi być zastąpiony przez inny w biegu, na chybcika. Zanim ten nowy projekt się uprawomocni, okrzepnie i zadziała, sztuka teatru traci cenny czas – na chaos i konflikty, sprzeczne medialne komunikaty. Znika widz, cierpi marka teatru. Spada poziom produkcji, twórcza atmosfera idzie w diabły.

Nigdy nie zrozumiem tendencji gwałtownego rebrandingu scen, w który zdają się wierzyć zarówno urzędnicy, jak i poniektórzy chwilowi dyrektorzy: naturalnym procesem dla teatru jest przecież ewolucja, przenikanie i wymiana pokoleń. Wszystkie radykalne zawracania kursu teatralnego kończyły się za mojej pamięci płaczem i zgrzytaniem zębów – niezależnie od tego, czy teatr odmieniała lewica czy prawica. Znacie przykłady takich eksperymentów z ostatnich dwóch dekad, nie będę ich wymieniał. Wszystko wskazuje na to, że w przypadku legnickiego teatru z chwilą ogłoszenia decyzji o konieczności konkursu na koniec obecnego sezonu PiS i Bezpartyjni Samorządowcy zdecydowali się na pozbycie się Jacka Głomba i rebranding Modrzejewskiej.

Po co komu z tej władzy dyrektor sympatyzujący teraz z KO, a jeszcze niedawno z KOD-em? Po co silny człowiek w teatrze, co potrafi huknąć na urzędnika, walnąć pięścią w stół, narobić szumu w mediach? Nadchodzi czas dyrektorów cichych i powolnych. Nie łudźcie się, że po Głombie w Legnicy nic się nie zmieni. Władza namaści młodego „pistoleta reżyserii” i jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie cudownie?! Nie. Point de reveries, messieurs… Point de reveries… Pistolety nie dostają nominacji, nie wygrywają za tej władzy. Stanowiska są tylko dla swoich lub dla tych złamanych. Co najwyżej – „przypadkowych”. Bo z przypadkowego dyrektora zawsze może wyrosnąć dyrektor bezpieczny i bezproblemowy. Jego pozycja bywa tak słaba, że wisi na wieki wieków u klamki decydentów z urzędu.

Zespół Modrzejewskiej skrzykiwał się zawsze w momentach trudnych, aktywizował widzów, zabierał głos w sprawach społecznie istotnych. Taka wspólnota zawsze jest podejrzana, lepiej nie mieć takiego kłopotu, przecież wiemy, że zdanie artystów się nie liczy. Zmiana dyrektora doprowadzi do rozproszenia części zespołu i sporów pośród tych, co zostali. W każdym teatrze po kontrowersyjnej nominacji i oszukanym konkursie tak się działo, czemu w Legnicy miałoby być teraz inaczej?

4.
Wierzyłem, że Jacek Głomb ma na tyle zdolności politycznych, żeby przetrwać w każdych okolicznościach. Od lat daje sobie przecież radę z niechętnym mu (to delikatne określenie) prezydentem Legnicy, nie zaszkodziły mu starty w wyborach do Senatu, próby łączenia dyrekcji z aktywnością polityczną. Lokalni politycy go słuchali, liczyli się z jego zdaniem (kiedyś pomógł ocalić wałbrzyski teatr przed narzucanym po cichu kandydatem). Na tle rewolucyjnego i histerycznego Mieszkowskiego był tym dobrym policjantem teatru, szukał kompromisu, chciał rozmawiać, proponował rozsądniejszą drogę. Był czas, że miał wpływ na Przybylskiego. Wydawało się, że po niesławnej dyrekcji Cezarego Morawskiego w Teatrze Polskim urząd marszałkowski czegoś się nauczył. Na przykład tego, że sprawne funkcjonowanie instytucji teatralnej zależy od wielu różnorodnych czynników, porównajmy je do różnokolorowych nitek lub skórzanych cugli, które trzyma w ręku głównodowodzący – dyrektor naczelny i artystyczny. Repertuar, frekwencja i budżet. Relacje z władzą i środowiskiem, widzami i mediami. Klucz zaproszonych do współpracy reżyserów i pomysł na modelowanie zespołu aktorskiego. Wyzyskiwanie zdobytej przez lata renomy dla zdobycia silnej pozycji negocjacyjnej w rozmowach z festiwalami. Własny dorobek artystyczny wreszcie. To są właśnie te nitki lub cugle, którymi operuje dyrektor, jadąc na furze zwanej teatr. Nie jest tak, że gdy płynnie i niezauważalnie wymienimy furmana (przepraszam za tę ludową metaforę, ale czasem mam wrażenie, że zbytnio wyrafinowane figury stylistyczne nie trafiają w ogóle do uszu i oczu decydentów, dlatego trzeba operować pojęciami i obrazami bliskimi prawdziwego ich życia), to wóz dalej będzie żwawo i prosto jechał. Otóż nie będzie. Konie poznają inną rękę. Zacznie się telepanie od rowu do rowu, koło odpadnie, słoma spadnie z fury. A może być tak, że wóz się wykopyrtnie, konie uciekną do innych gospodarzy, a przypadkowy furman będzie leżał pijany pod płotem i dziwił się, dziwił, że choć powożenie jest takie proste, to jemu z jakiegoś powodu nie wyszło. Oczywiście, jak najdalszy jestem od idei, by furmani funkcjonowali dożywotnio, by nowy furman stał latami przy drodze z czapką w ręku i niemo prosił przejeżdżających, by go z łaski na terminatora przyjęli, powożenia poduczyli. Chcę po prostu powiedzieć, że teatr to konstrukcja niezwykle wrażliwa i trzeba dobrze wyczuć moment, kiedy da się wymienić szefa w miarę bezboleśnie, by instytucji nie rozwalić. No, chyba że decydujemy się na terapię szokową i idziemy na wojnę. Pomysł, by zweryfikować trwającą od 26 lat dyrekcję Jacka Głomba konkursem, jest właśnie takim wypowiedzeniem wojny, pomysłem na spektakularne wywrócenie fury teatralnej.

5.
A teraz pouczający przykład na to, jak bardzo środowisko nie rozumie, o co toczy się gra i co kryje się za hasłem: robimy konkurs na dyrektora! Otóż od lat jestem fanem „Ciekawostek Teatralnych” i z niejaką konfuzją zareagowałem na jeden z tematów wrzuconych na facebookowego bloga przez sympatyczną, anonimową autorkę. Bo z jednej strony redaktorka zabiera głos w sprawie osoby Jacka Głomba, przytacza chwałę i sławę legnickiej sceny, z drugiej dochrzania teatrowi, że premiery nie zawsze genialne, że sukcesy festiwalowe dęte, że rodzinny folwark… W końcu prosi followersów o wypowiedzi w trzech kwestiach. Cytuję:

•    Czy Waszym zdaniem pozostawienie dyrektora na kolejną kadencję (po ponad ćwierćwieczu) jest moralnie wskazanym pomysłem?

•    Czy brak konkursu (od tylu lat) to właściwa praktyka?

•    Dyrektor Głomb już kilka miesięcy temu prosił o przedłużenie kadencji na pięć kolejnych sezonów. Jednak czy teatr publiczny powinien być teatrem jednego dyrektora (Głomb jest jednym z najdłużej urzędujących dyrektorów w teatrze publicznym w Polsce)?

I są takie momenty w życiu krytyka, kiedy kończy się sympatia do jakiejś autorki, a pojawia pytanie, czy ona naprawdę wie, na jakim świecie żyje, kto rządzi w kraju, kto organizuje konkursy i kto chce weryfikować artystów w Polsce? W ramach jakiej odgórnej strategii pojawia się idea konkursu w Legnicy? Czy robi to ta sama władza, która niszczy i wyklucza, szczuje i opluwa, wznieca kampanię nienawiści przeciwko artystom, środowiskom LGBT+ i zjednoczonej Europie, czy może jakaś inna władza, tak samo się nazywająca, ale jednak pełna szczerych intencji i transparentna? Czy naprawdę w chwili przejmowania większości scen w Polsce przez pisowskich nominatów najważniejsza powinna być dyskusja o długości kadencji dyrektora teatru?

Ile tych kadencji może być? Czy moralne jest bycie dyrektorem długo, zanim to „długo” zmieni się w „za długo”? To są, szanowna Pani, w tym naszym polskim przypadku duperele, a nie pytania o moralność. Podobna dyskusja miałaby sens, gdyby relacje władza-artyści były normalne, gdyby nie trwała „wycinka”, gdyby nie groził nam wariant węgierski. A przynajmniej gdyby teatr z Legnicy był w kryzysie, upadku, wiatr hulał po pustych salach, Głomb był na wojnie z zespołem i od lat, stanowił symbol estetycznego zaprzaństwa i intelektualnej mielizny. Zmartwię was, sympatyczne „Ciekawostki Teatralne”, ale tak nie jest. Dajecie się wpuścić w kanał władzy, która szuka pretekstów do niefajnej gry. Argument o kadencyjności, konkursowości i limitach jest właśnie taką zasłoną dymną dla naiwnych. Bo PiS-owi na Dolnym Śląsku nie chodzi wcale o to, że Głomb jest za długo, tylko o to, że Głomb to Głomb. Rozumiem, że Pani stanowisko jest właściwie podobne: nie zadaje Pani pytań o dopuszczalną kadencyjność, tylko przeszkadza Pani, że Głomb jest za długo. Godna podziwu koincydencja przekonań.

Owszem, teatr musi się pokoleniowo zmieniać, nie da się jednak wyregulować tych zmian przepisami. W jednym miejscu dwie kadencje dla szefa artystycznego to max, nikt – ani dyrektor, ani zespół, ani widzowie – nie wytrzymaliby dłużej, w innym – praca organiczna może i powinna trwać dłużej. Gdyby Polska była krajem w pełni demokratycznym, a sejmowi i ministerstwu zależało na racjonalizacji wielu rozwiązań dotyczących organizacji pracy w teatrze i roli dyrektora, można by prowadzić taką wolną dyskusję, wyłonić jakiś sensowny projekt w drodze środowiskowych konsultacji. Z kim dzisiaj chcielibyście Państwo o tym rozmawiać w ministerstwie? Komu zaufalibyście, że konkursy będą uczciwe, że reprezentanci ministerstwa zawsze będą pilnować interesu środowiska, a nie lokalnych klik urzędniczych?
 
Gdyby zaistniał w Polsce limit kadencji artystycznych – to ile by nam pasowało, żeby było moralnie i wszyscy mieli szansę wykazać się w dyrektorce: dwie? cztery? Wolno byłoby nam krytykować reżysera/dyrektora zasiedziałego. Póki co nie znam przepisu, który to reguluje. Więc po co walić w artystę z takich pozycji? „Ciekawostki Teatralne” winny mieć świadomość, że ci źli urzędnicy też poruszają się po Internecie i potrafią sobie zrobić zrzut ekranu, żeby w odpowiednim momencie rzucić argumentem: a widzicie, Głomb, nie wszyscy uważają, że powinien Pan dłużej szefować w Legnicy.

Szanowne „Ciekawostki”, tak się już utarło w polskim systemie teatralnym, że całymi dekadami „dyrektorują nam dyrektorzy” albo zasłużeni, albo świetnie i sprytnie umocowani w lokalnych strukturach decyzyjnych. Do której grupy zaliczyłaby Pani Jacka Głomba? Bo ja niestety do pierwszej, szlachetniejszej. Wprowadził legnicki Teatr do pierwszej ligi, wypracował jego styl i etos. Oczywiście, nie jest nadal szefem tej sceny za zasługi i chwałę wielkiej przeszłości, bo póki co nic w tym systemie nie trzasło, teatr żyje, Głomb robi fajne spektakle. To za co go karać żądaniem dymisji? Za wiek? Za doświadczenie? Za własny język teatralny?

Rozszerzając ideę „Ciekawostek Teatralnych” na temat limitu kadencji, sięgnę po kilka wrednych przykładów. Był sobie taki Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”, jego współzałożycielką była Mira Zimińska-Sygietyńska i dyrektorowała mu w latach 1957-1997. Czterdzieści sezonów! À propos moralności… Czy moralnie byłoby zorganizować konkurs na jej stanowisko gdzieś tak w 1983 roku lub 1990? Zważmy na daty! Janusz Warmiński był dyrektorem warszawskiego Ateneum w latach 1952-1996 (z dwuletnią przerwą). Naprawdę nie drgnęłaby nam ręka przy podpisywaniu decyzji o konkursie około roku 1989? Pretekstem byłaby zmiana ustroju?
 
Przykłady zagraniczne? Proszę bardzo. Naprawdę pierwsze z brzegu. Juozas Miltinis siedział w prowincjonalnym Poniewieżu w latach 1940-1980 (z trzyletnią przerwą) i zapracował sobie na legendę najlepszego litewskiego dyrektora w dziejach. Roberto Ciulli w mulheimowskim Theater an der Ruhr rządzi od 1981 roku i władzom landowym jakoś nie przyszło do głowy, by przerywać tę epopeję teatralną. Berlin przerwał misję Franka Castorfa w Volksbühne (dyrekcja 1992-2017), rozwalił kultową scenę, wprowadzając na jego stanowisko nie-reżysera Chrisa Dercona, który wytrzymał ledwie rok. Całe Niemcy wrzały, okupowano gmach teatru, wyszydzano ideę zmiany. I co? Dopiero w przyszłym roku przyjdzie do Volksbühne naturalny następca Castorfa – Rene Pollesh. Nie było warto.

Zgoda, teatr legnicki nie jest inicjatywą prywatną, jest instytucją publiczną. Nie oznacza to jednak, że szanowanych liderów instytucji publicznych trzeba zmieniać jak rękawiczki. Póki długoletni dyrektor stanowi wartość dodaną, trzeba na niego chuchać i dmuchać. Na pewno wyrzucilibyście profesora Limona z Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego zaraz po zbudowaniu monumentalnego gmachu, odebrali Teatr Witkacego Andrzejowi Dziukowi (dyrektoruje od 1985 roku!), wywieźli na taczkach Macieja Englerta ze Współczesnego?

Przepraszam, za tę polemikę. „Ciekawostki Teatralne” nie są winne. Albo są winne tylko wtedy, gdy ulegają podskórnej pokoleniowej narracji pod tytułem: „Weźcie się dziady, posuńcie!”. W ich wzmożonej moralnej czujności dochodzi do głosu głód pokolenia, które chce formować rzeczywistość, przejąć odpowiedzialność, zbudować coś własnego. Tylko dlaczego na pierwszy ogień podejrzenia biorą ludzi, którzy światopoglądowo i charakterologicznie są ich potencjalnymi sojusznikami? Czy naprawdę polski teatr bez Głomba będzie lepszy?

Głomb jako artysta, reżyser sobie poradzi. Objedzie pół kraju z nowymi premierami, Mikołaj Grabowski po odejściu ze Starego reżyseruje trzy razy więcej. Miśkiewicz sobie nie krzywduje, Glińska również. Koniec dyrekcji to nie wyrok śmierci na dyrektora-artystę. On sobie poradzi. Ale często jest to wyrok śmierci na teatr, którym kierował. 

16-09-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone