AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/278: Bardzo dużo teatru naraz

2020: Burza, fot. Monika Stolarska  

1.
Tak jak w żywym planie niczego póki co z teatru nie ma, tak w formule online jest już wszystko. Naraz. Równolegle. W tym samym, listopadowo-grudniowym czasie do sieci przeniosły się najważniejsze krajowe przeglądy teatralne. Potrzeba chwili, pandemiczny mus, światowy trend. Dwa tygodnie temu łeb w łeb w Internecie szły katowickie Interpretacje, łódzki Festiwal Szkół Teatralnych i gdański Festiwal Szekspirowski. Ponakładały się na to jeszcze jakieś finałowe pokazy bydgoskich Prapremier i realizacje z Narodowego Starego Teatru debiutujące na platformie Play Kraków. Dziś albo jesteś na krakowskiej Boskiej Komedii albo na WST. Albo i tu, i tu. Oczywiście trzeba pilnować grafiku streamingów i transmisji, bo wydarzenia nakładają się na siebie, logować się na czas i opłacać tym, którzy opłat żądają, ale generalnie wszystko jest raczej za darmo i na byle kliknięcie. Świeże premiery, produkcje specjalnie na internetową edycję festiwalu, głośne przedpandemiczne realizacje, mainstream i off. Jak ci teatru na krajowym ekranie za mało, to można jeszcze, jak ja, posurfować po ofertach zagranicznych – Thalia, Gorky, Schaubühne, praski festiwal niemieckiego teatru. Przynajmniej raz w tygodniu coś nadają. Reasumując, gdyby się uprzeć, można z 12 godzin dziennie oglądać, dzielić ekran na pół, jeden spektakl tylko z napisami oglądać, drugi na pełnej fonii. W trzecim okienku uwagi spisywać. Z przerażeniem skonstatowałem, że u mnie przybrało to postać ciężkiej manii. Chcę być wszędzie. Choć na chwilę. Jakby w ten – co tu dużo mówić – ułomny, bo wirtualny sposób, dało się zrealizować moje stare marzenie o bilokacji, o oglądaniu naraz dwóch ważnych premier w jednym mieście, w dwóch różnych teatrach. Mam niedobre przeczucia, co do jakości tego swojego internetowego oglądania premier, skali skupienia, głębokości przeniknięcia zamysłu twórców. W większości przypadków przecież to nie było pod ekran robione. A i ja nie zawsze jestem w wyjściowym nastroju, w odświętnej percepcji. Czasem czuję się, jakbym nie na internetowej widowni się rozsiadał, tylko spektakl z kabiny elektryka podglądał, z drugiego balkonu, przez niedomknięte drzwi sali teatralnej. Ekran komputera nawet w chwili operatorskich zbliżeń trzyma nas na dystans do widowiska. Odbiera mi widzowską inicjatywę: chciałbym patrzeć na tę stronę sceny, a nie na tamtą, śledzić minigry postaci w tle, zamiast skupiać się na twarzy protagonisty. Teatr na żywo dawał mi to prawo montażu, wychwytywania kluczowych detali i działań, a tu trzeba zaufać pracy kamery, realizatorowi i montażystom, choć widzisz, jak się spóźniają z kadrami, jak pokazują to, na co być może w żywym teatrze w ogóle bym nie patrzył. Uczestniczę w cudzym patrzeniu, obcym – nie swoim – dokumentowaniu teatru. No, ale patrzę na to, co jest, żyję z laptopem w rękach. Patrzę, bo inaczej już zaległości z tego sezonu nie odrobię, patrzę, bo wspieram teatr, żeby znów był, jaki był, patrzę, bo jak już powiedziano, w większości internetowy teatr za darmo jest. A jak za darmo dają, to trzeba brać. Po trzech tygodniach takiego przeładowania teatrem w sieci, oczy bolą jak diabli: mroczki, piasek, pieczenie, łzy. W zeszłą sobotę zacząłem się zastanawiać, czy ciemne i białe plamy, napady nieostrego widzenia to element oprawy wizualnej spektaklu, koncepcja reżyserska lub kamerowy kiks w tym spektaklu, czy to ja już ślepnę. Okazało się, że ja. Choć dalej uważam, że epatowanie nieostrością kadru mogłoby bardzo pomóc w recepcji spektakli na przykład Krzysztofa Garbaczewskiego.

Zawsze myślałem, że fotele w teatrze są niewygodne, za mało miejsca na nogi i łokcie, oparcie dla głowy sprawdza się tylko na niektórych widowniach, ale po trzech dniach na sofie z laptopem na kolanach, trupio wyciągniętymi, drętwiejącymi nogami kręgosłup odmawia współpracy, boli kark od ciągle zwieszonej głowy. Oglądanie przy jadalnym stole symbolizuje zaproszenie innych do oglądania, ale ci inni, domownicy, gadają i przeszkadzają, więc uciekasz albo się od nich opędzasz. Oglądanie przy biurku? Biurko jest zawalone książkami, ręce w nich grzebią, zawsze jakaś okaże się ciekawsza niż spektakl. Zostają sofy, łóżka, fotele, podłoga. Z dala od tekstowych pokus. Z dala od telefonu. Emisja przedstawień w czasie rzeczywistym niesie w sobie pewne ryzyko dla nerwowego widza – wyjdziesz po absolutnie niezbędny ci napój do kuchni, zadzwoni listonosz do furtki, sąsiad przyszedł w sprawie ogrodzenia, domowa młodzież albo osobista staruszka woła cię na pomoc, lecisz na ratunek i przepadło, wyleciała najważniejsza scena, umknął bezpowrotnie finał. To trochę tak, jakby chwilę przed końcem widowiska w teatrze włączył się alarm przeciwpożarowy, zgasło światło, aktor umarł na scenie. Zostajesz bez finału, z dziurą w narracji po niewidzianej scenie. Role wydają się być poszatkowane, gubi się linia rozwoju postaci. Wiesz, że czegoś brakuje i gdzie to miało być, ale przecież wyszedłeś, streaming popłynął dalej. Żeby temu jako tako zapobiec, zacząłem wszędzie „chodzić ze spektaklem w ręce” – do piwnicy, do łazienki, do garażu. Biegam, człapię, wspinam się na schody, a spektakl ze mną. Robię obiad czy kolację – stoi i zagląda w garnki. O, zaprawdę powiadam wam, w dziwnych zaiste miejscach laptop teatr mi puszczał, zaiste w dziwnych. I teatr był wtedy jakby słabszy, nieprzekonujący, przegrywał z zapachami i smakami, ale był. Raz przy Burzy Jarzyny zleciałem dwa schody w dół, szczęściem utrzymałem sprzęt w mocarnych dłoniach. W łazience nieco się wstydziłem oglądać, cały czas miałem lęki, że aktorzy też mnie widzą, skoro ja widzę ich w tej sytuacji, i w końcu się odwrócą i warkną, żebym nie przesadzał, wyłączył tę maszynkę do golenia brody… Ale jak tu nie przesadzać, skoro ważna scena może przepaść? No jak?

Nie wiem, czy już ktoś bada i obserwuje obyczaje internetowych widzów teatralnych: jak często wstają od ekranu, czy oglądają na raz czy po kawałku (jeśli dostęp do przedstawienia jest dłuższy), a przydałoby się badać. Jeśli po pandemii zwyczaj równoczesnego streamingowania premiery dla widzów pozamiejskich pozostanie, pewnie trzeba by to zbadać jeszcze dokładniej. Nie tylko ważne jest kto i co ogląda, ale gdzie i w jakich czasowych interwałach. Ile razy przerywa, co go rozprasza, a co utrzymuje przed ekranem? Jak sprawić, by ważne sceny nie umykały, by widz pamiętał więcej z pokazu? Oznaczać na ekranie czerwonym wykrzyknikiem lub zapowiadać komunikatem na pasku: Uwaga! 3 minuty do „Być albo nie być…”. Czy ktoś już to wie, że umieszczanie w górze ekranu licznika oglądających wspiera teatromanów przed komputerami czy przeciwnie – deprymuje ich. Czy to jest dla twórców ważna informacja, ilu widzów zaczyna oglądać, ilu odpada w trakcie i w którym momencie? Czy mają się naprawdę niepokoić trendem masowego wylogowywania się, czy z optymizmem czekać na powroty w drugiej części spektaklu? Może frekwencja wyjść do łazienki lub do domowego barku podpowie twórcom miejsca koniecznych przerw w spektaklu, podobnych do telewizyjnych bloków reklamowych. Może co godzina – w tych dłuższych spektaklach – warto na półtorej minuty, kiedy na scenie zapada ciemność i gra muzyka, pojawić się z wizualnym dżinglem, przypominaczem, co wydarzyło się do tej pory? Byłby to gest wobec tych, co oglądają w rytmie rwanym, z doskoku, przerywają i wracają. Może taki typ odbioru teatru w necie wymusi powrót do podziału widowiska na akty – jak w XIX-wiecznym i XX-wiecznym teatrze – akty streamingowe kumulowałyby uwagę widza w określonych momentach, walczyły o napięcie po rozluźnieniu w przerwie. Spektakl zaczynałby się wtedy 4-5 razy, miałby kilka szarpnięć dramaturgicznych zaraz po przerwach. Postulowałbym też pozostanie przy napisach u dołu ekranu, tekst wyświetlony pod sytuacją ratuje często słabe aktorstwo lub dykcję wielu aktorów, tuszuje katastrofalny dźwięk nagrania. Mnie osobiście bardzo pomogłoby podpisywanie aktorów na ekranie w chwili ich pojawienia się – nazwiskiem odtwórcy i imieniem postaci. Zwykle w teatrze, jak wchodzi na scenę ktoś nowy i nieznany, szukam po ciemku jego nazwiska w programie. Łapię światło, podświetlam obsadę telefonem pod fotelem. Jak obok siedzi kolega krytyk, to pytam go o zagadkową postać: Znasz tamtą aktorkę? Jak się nazywa ten smukły młodzieniec z brodą? Gdzie mogłem już widzieć tę podejrzaną parkę? Podczas streamingu mogę oczywiście googlować aktorów na komórce, ale i tak się rozkojarzam, coś mi umyka ze spektaklu. Uwierzcie, panowie realizatorzy i panie reżyserki: kilka literek pod pojawiającym się po raz pierwszy w kadrze artystą z wyjaśnieniem, kto zacz, ułatwiłoby życie widzowi, a artyście – karierę.

2.
Streamingujące festiwale i teatry często wprowadzają limity oglądających spektakl za darmo. Na przykład 600 osób, 2 tysiące zalogowanych. Inne sprawdzają zasięg i liczbę chętnych do płacenia za sztukę: przekroczyliśmy tysiąc wejść, zarejestrowało się trzy tysiące widzów! Suma widzów wszystkich wydarzeń online przekroczyła 20 tysięcy! Domyślam się, że te dane będą, są już, wnikliwie analizowane. Jeśli teatr ma choć w części dalej żyć w Internecie albo wrócić z niego roztropniejszy, lepiej przygotowany na kryzys. Dla mnie z tych liczb wynika kluczowy wniosek: najczęściej jednorazowy pokaz internetowy premiery lub starszego spektaklu ogląda mniej więcej taka sama liczba teatromanów, co szeregowe przedstawienie w siedzibie teatru. Szał zaczyna się, gdy zbierzemy widownię kilku pokazów na wyjeździe, prezentacji spektaklu podczas dużego, prestiżowego krajowego festiwalu. Streaming nie wyczerpuje oczywiście od razu całej możliwej widowni premiery. Ci pierwsi zalogowani i klikający nie są przypadkowymi widzami, ale tymi najbardziej zainteresowanymi. To internauci kibicujący teatrowi, wspierający, branżowi, wtajemniczeni i zainfekowani. Za jakieś pół roku będziemy wiedzieć, czy oprócz nich ktoś jeszcze wszedł tak mocno i na dłużej w tę nową formułę obcowania z teatrem. Czy pojawiła się w orbicie polskiego teatru jakaś nowa nieużywana dotąd publiczność? Póki co możemy gdybać, czy kolejne emisje tego samego tytułu będą grupować coraz większą widownię, czy raczej będzie ona systematycznie spadać? Gracjan Pan Cezarego Tomaszewskiego był emitowany na Interpretacjach i jest w repertuarze Boskiej Komedii. Co powiedzą liczby? Pierwszy pokaz był chętniej oglądany czy drugi? Jeśli drugi, to większą frekwencję spowodowała renoma festiwalu czy napędził ją pokaz pierwszy, bo rozeszła się fama?  

Jak i czy w ogóle reklamować streamingi? Robić to tylko w Internecie czy pomocna byłaby też reklama telewizyjna i prasowa, zapewne droga jak cholera… Ale może ona zwabi widzów jednego ekranu przed ekran drugi. Dla dobra teatru lepiej byłoby gdybyśmy nie przyzwyczajali się za mocno do darmowych streamingów. Bo – abstrahując od problemów finansowania teatrów i dzielenia się przez instytucję zyskami z zespołem – osłabi to mobilność widzów, ich chęć wędrowania za spektaklem z jednego miasta do drugiego. Zawsze niepokoiła mnie dostępność teatru, pożądany spektakl zawsze winien być nieco niedostępny, rozprzedany, ciągle w rozjazdach… Jeśli streamingi z nami zostaną jako równoległa forma premiery, warto zastanowić się, jak przekonać widza, który polubił ten sposób uczestniczenia w życiu teatralnym, że spektakl na ekranie a spektakl na żywo to nie są te same dzieła. To, co możemy zobaczyć na ekranie, winno być jednak jakąś formą wprowadzenia do osobistej wizyty w teatrze, obejmować tylko część widowiska, być jakby internetowym demo spektaklu.

Czy wiemy już, kiedy Internet wyczerpuje całe nasze zainteresowanie teatralnym projektem? Czy po teatr w necie w ogóle sięgają ci, którzy widzieli tę premierę jeszcze na żywo? W natłoku propozycji na tę chwilę odpowiedź musi być przecząca, ale później? Spektakl w streamingu nie powinien być zamiast, ale bardziej jako przypomnienie emocji, których doświadczyliśmy na żywo, powrót do ulubionych scen, piosenek, gagów… Nie zdążyłem przed drugim lockdownem dojechać na Lazarusa Klaty w Capitolu. Gdyby teraz Konrad Imiela zdobył zgodę twórców i właścicieli praw autorskich, a potem zdecydował się pokazać opowieść o Bowiem online, rzuciłbym się na tę transmisję bez wahania. Zastanawiam się jednak, czy po obejrzeniu dzieła Klaty w Internecie, pojechałbym później jeszcze raz do Wrocławia. I od czego by to zależało? Od stopnia polubienia reżysera, zawartości pandemicznego portfela, genialności samego dzieła? Teatr w Internecie sprzyja decyzjom zerojedynkowym. Na zobaczone w necie przedstawienie absolutnie fenomenalne pojechałbym raz jeszcze, na interesujące, aczkolwiek nie do końca, by nie rzec – średnie, już niekoniecznie. Margines błędu, spacja między tylko ważnym, a już porywającym zwęża się przy internetowej żywotności teatru niemal do zera. Czyżbyśmy więc dzięki fali streamingowych festiwali obserwowali właśnie proces ponownej waloryzacji polskiego teatru? Powszechny dostęp do wszystkich premier wszystkich teatrów może wywrócić rankingi twórców, obieg tematów w polskim teatrze. Wszyscy z drabiny spadli, teraz trzeba poustawiać artystów na niej jeszcze raz. Sprawdzenie jakości fenomenu oklaskiwanego przez krytykę byłoby, nawet już jest, bardzo łatwe. Z researchu oglądalności transmisji spektakli pokazywanych online na różnych festiwalach wyszłoby, że niektóre nazwiska i tytuły się klikają, inne zdecydowanie mniej. Wiedzielibyśmy, będziemy wiedzieć albo już wiemy, kto jest lepszy, a kto gorszy w internetowo-telewizyjne klocki, bo to od razu w zapisie widać: sceniczny język części artystów przechodzi przez kamery, działa na internetową publiczność, dla sporej grupy twórców zapis cyfrowy jest tylko erzatzem ich dzieła, sfilmowanym scenicznym dzianiem się, a nie przekazem teatralnej magii i osobliwości. Streaming nie kłamie. A raczej: w streamingu trzeba umieć kłamać. Streaming pokazujący goły teatr jest tylko dla garstki fanatyków. O internetowym/platformowym sukcesie decydują też budżety, jakie można przeznaczyć na rejestrację lub transmisję spektaklu, umiejętności ekipy realizacyjnej. Polski teatr przechodzi przyśpieszony kurs teatru telewizji. Jakby wszyscy robili teraz to, co my z transmisjami spektakli 15 lat temu w TVP Kultura.

Nie ulega wątpliwości, że organizatorzy festiwali i dyrektorzy patrzą na internetową frekwencję i widzą, co cieszy się popularnością nadzwyczajną, a co taką sobie, zbierają informacje: to jest niszowe, a to ma potencjał. Ta konwencja ma sens, tamta adaptacja – nie. Moim zdaniem będzie to wkrótce procentować przy zamawianiu spektakli, wybieraniu tematów, kontraktowaniu reżyserów. I tu jest szansa dla młodych lub zaplecza dzisiejszych liderów.   

Bardzo dużo teatru na ekranie w bardzo zagęszczonej jesiennej festiwalowej ramówce może naprawdę wygenerować kilka ciekawych konsekwencji dla profilu polskich scen, kiedy tylko wrócą do normalnej, czyli niewirtualnej aktywności. Podejrzewam, że zgra się do cna, wyczyści się wykorzystany internetowo repertuar. Czy aby na pewno będzie potem realna publiczność na te ambitne realizacje, które w pandemii można było obejrzeć na ekranie? Pewnie, może być tak, że wygłodniały widz pójdzie na wszystko, co dają, byleby było na żywo, ale prędzej będzie wybrzydzał: a to już widziałem w streamingu, macie może coś nowego?

Przebiegam w pamięci przez te trzydzieści spektakli obejrzanych w listopadzie i grudniu i czuję, że na żaden z nich nie chciałbym pójść jeszcze raz. Nie dlatego, że były złe, ale przez to, że streaming obdarł je z zaskoczenia konwencją, tajemnicy przesłania. Zapamiętałem je w miarę dobrze, ale na taki internetowy sposób: bardziej płasko, użytkowo, doraźnie. Żywy odbiór nie wywróci obrazu z Internetu, czego miałem się domyśleć, to się domyśliłem. Obecne powszechne, euforyczne streamingowanie będzie skutkować zaoraniem repertuaru, jaki znaliśmy. Poza kilkoma tytułami z przedpandemiczną renomą większość spektakli po rzeczywistym powrocie teatrów do normalnego grania będzie musiała być nowa, świeża, nieopatrzona. I dobrze. Jakiś inny, ciekawszy teatr będzie się musiał z tej przymusowej kwarantanny wyłonić. Jeśli go nie wytworzymy, część widowni nie wróci.

3.
Teatroman w erze streamingu przypomina nieco pana Griswolda z głośnej swego czasu serii National Lampoons. Podróżujący po Europie z żoną i dziećmi pan Griswold, grany przez Chevy Chase’a, zwiedzał Paryż lub Rzym z grubym przewodnikiem w ręku. Spieszył się, miał pecha, walczył ze złośliwością europejskich „okoliczności przyrody”. I oto mamy taki kadr: Pan Griswold przed Wieżą Eiffla. Rzut oka Griswolda na wieżę. Aha. Jest. Rzut oka Griswolda na przewodnik z napisem: Wieża Eiffla. Rzut oka Griswolda na wieżę. Aaa, taka sama jak na zdjęciu! Pan Griswold odfajkowuje długopisem zabytek polecany w przewodniku. Pan Griswold idzie dalej. Cięcie. Louvre. Rzut oka Griswolda na wejście do muzeum. Zdanie z przewodnika: A teraz Louvre… Pan Griswold: Zgadza się, to Louvre. Ptaszek na zdjęciu pałacu w przewodniku. Zaliczone. Idziemy dalej…

Przez dwa ostatnie miesiące dzięki internetowym festiwalom polscy teatromani zaliczyli wszystko co ważne. Zjedli cukierek z papierkiem. Liznęli loda przez szybę. Wyobrazili sobie zapach dymu i reakcje innych ludzi z sieciowej widowni. Nie wymienili opinii na gorąco, bo nie było z kim. I jeszcze, żeby się dobić przed snem, włączyli o 2 w nocy ulubiony serial. Spektakl wymieszał się im w głowie z tym serialem. Może przegrał, może wygrał. Rano wstali i nie umieli wymienić w kolejności przedstawień, które zobaczyli przez ostatnie trzy dni. Nadmiar to jeszcze nie przesyt. Ale przesyt jest już o krok. Byle do wiosny.

09-12-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone