AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/93: Evergreen

 

Tak się jakoś złożyło, że oglądam Kwartet dla czterech aktorów niemal co dziesięć lat. Nie chodzi o to, że raz na dekadę pojawia się jakaś nowa inscenizacja napisanego w 1966 roku tekstu Bogusława Schaeffera. Ja po prostu idę po raz kolejny na ten sam spektakl w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Sprawdzam, co się w nim zmieniło, jakie sensy doszły, a jakie zniknęły, w jakiej kondycji są aktorzy i co ocalało jeszcze z idei Schaeffera, jego projektu teatru. Spektakl żyje przecież innym życiem niż człowiek, inaczej się starzeje, choć zależy od ludzi, którzy go wciąż grają, i od tego, jak reżyser potrafi go co jakiś czas podkręcić, odświeżyć, dostrzec nieoczywisty kierunek, w którym powinien teraz pójść.

Grabowski przyznaje się oficjalnie do ośmiu wersji Kwartetu. Pierwszą, jeszcze pod szyldem MW2 z 1974 roku, grał z Peszkiem i kolegami po festiwalach muzyki nowoczesnej, prowokując melomanów z filharmonii, drugą zrealizował już jako absolwent krakowskiej reżyserii w łódzkim Jaraczu w 1979 roku, a potem powtarzał w Poznaniu (Teatr Polski, 1981), Krakowie (Teatr Słowackiego, 1982), Toruniu (1987), Warszawie (Teatr Szwedzka 2/4, 1991). Obsadzał Kwartet… młodymi aktorami, jak Jacek Chmielnik, Janusz Łagodziński, Andrzej Wichrowski, dokonywał transferów między zespołami, mieszał składy, przynajmniej w połowie z tych realizacji chciał mieć na scenie Jana Peszka. Grabowski uczynił z Kwartetu… swój znak firmowy, bo to był taki manifest teatru, który wszystko może i żadnego idiotyzmu się nie boi. Ale też bardzo lubił w nim grać.

Tę pierwszą realizację z MW2 Jan Peszek wspominał jako najbardziej anarchiczną: „Na festiwalu w Meksyku, na którym występowaliśmy, trochę przeszarżowaliśmy z improwizacją i Mikołaj, który wówczas studiował reżyserię, bardzo się zdenerwował, o mało nas tam nie pobił”. Grabowski dodaje, że premierowego pokazu właściwie nie mogli dokończyć grać: „Rodzaj humoru i absurdu, który zaproponował Bogusław Schaeffer, rozsadził nas do wewnątrz. Wybuchy śmiechu na pamiętnym koncercie w BWA były tak silne, że uciekaliśmy ze sceny i często nie wracaliśmy w odpowiednim czasie, bo nie mogliśmy się za kulisami »dośmiać« i skupić na tym, co jest dalej. Wstydziliśmy się, że się śmiejemy, i śmialiśmy się dalej”.
 
Widziałem premierę w Teatrze Stu w 1991 roku, tak zwaną siódmą wersję, w najsłynniejszej obsadzie: bracia Grabowscy, Jan Peszek i Jan Frycz. To był wtedy jakby sequel do Scenariusza dla trzech aktorów, rewelacji sezonu 1987/88; zapomnieliśmy wtedy o wcześniejszym życiu tego spektaklu i czytaliśmy go w nowym kontekście, bo w oczywisty sposób dopowiadał pewne wątki i rozpoznania ze Scenariusza…: że artysta dziś nie ma nic do powiedzenia, ale coś powiedzieć musi. Tworzy sztukę „na niby”, sztukę „zamiast”. Puszy się i nadyma. Brnie w głupotę i rubaszność, ratuje gagiem i zgrywą. No i śmiech wypełnia pustkę. Idiotyzm ocala. „Kiedy byłem bardzo mały/ obie rączki mi śmierdziały/ już skończyła się ma męka/ teraz śmierdzi jedna ręka”. Powyższy czterowiersz usiłuje w spektaklu Grabowskiego zaśpiewać na głosy czterech muzyków z kwartetu smyczkowego. Są ubrani jak do koncertu w filharmonii, zasiadają na krzesłach, stoją przed nimi pulpity nutowe, tylko instrumentów nie ma. Ktoś zabrał skrzypce, altówki i wiolonczelę. Nie da się opowiedzieć o życiu ani zagrać muzyki, ale publiczność przyszła, czeka, desperaci tworzą więc z własnych ciał na początku i na końcu przedstawienia figurę akrobatyczną. Brawa. Polak potrafi.

Wersja ze Stu uchodzi za kanoniczną. Bardzo szybko zrobiono rejestrację dla Teatru Telewizji, a potem reżyser w ramach objazdowego Teatru Rodzinnego Mikołaja Grabowskiego pokazał go chyba w każdym polskim mieście i miasteczku. Oczywiście, panowie nie zawsze mogli się zebrać w tym samym gwiazdorskim składzie, toteż widziałem wersje z Bogdanem Słomińskim i Grzegorzem Matysikiem, dublującymi a to Frycza, a to Andrzeja Grabowskiego. Ale spektakl trwał. Sześć lat temu reaktywowano go w warszawskiej Imce z Tomaszem Karolakiem na stałym zastępstwie. Na afisz wrócił z okazji minifestiwalu Grabowskiego.

Nie ma już ani fraków, ani pulpitów nutowych. Pusta scena, jakby za duża na to przedstawienie. I cztery krzesła, na których usiądą trzej starzy aktorzy i jeden niepasujący do nich wiekowo czterdziestoparolatek. Grabowski z kolegami nie ukrywają swojego wieku, śmieją się z tego, jak się wiekowo posypali. Zakładają, że publiczność z Imki przyszła powspominać, że widziała już to przedstawienie albo zna je z wersji telewizyjnej. I teraz konfrontuje tamten obraz z tym, co jest teraz. Zamiast aktorów – dziadki. Wprawdzie Peszek z Grabowskim przesadnie akcentują własną dziarskość, ale to jakaś aktorska hiperbola i hiperdrwina. A to Peszek udaje, ze wchodzi na scenę z niewidzialnymi kijkami do nordic walking, a to reżyser kłania się dumny, że po wbiegnięciu zza kotar nie ma zadyszki. Frycz mruga okiem, że po niedawnym wypadku samochodowym nie ma ani śladu. I tylko wielki Karolak stęka ciężko, kiedy musi klęczeć na podłodze jako baza dla figury akrobatycznej. Figura akrobatyczna – e, tam. Po prostu Frycz wchodzi na plecy klęczącego Karolaka, a Grabowski z Peszkiem stoją obok, gotowi do ukłonów. Kiedyś, o ile pamiętam, na Andrzeju Grabowskim stała cała trójka.

Jest to Kwartet… ewidentnie emerycki. Pięknie i mądrze emerycki. Absurdalne monologi i pogaduchy bohaterów Schaeffera brzmią dziś jak ględzenie starych dziadów, którzy nic nie rozumieją ze sztuki i rzeczywistości, bombardują więc siebie strzępami wspomnień sprzed lat. Tu nawet rekwizyty, szpargały, świstki, krzyżówki, artykuły wyciągane z kieszeni przez aktorów się zużyły, są poklejone taśmą, naderwane. I postaci przyjmują na siebie część tego pokiereszowania przez czas. Nieciągłość skeczy z oryginalnej wersji teraz kojarzy się z interwencją bogini Sklerozy. Dziury w scenicznych zdarzeniach kiedyś były prowokacją wobec przyzwyczajeń widowni, teraz Grabowski przesuwa ich funkcję bliżej mentalności bohaterów. Aktorzy grają niepamięć, zagubienie, bezradność. Nie ma już tezy: „Jesteśmy na scenie, bo nic innego nie potrafimy robić”. Jest pytanie, co to za miejsce? Co tu się robi? Ratunku? Oczywiście, gdyby w Kwartecie… nadal grał Andrzej Grabowski, efekt byłby silniejszy. Ale Karolak prowadzi inny temat. Jest tu jakby nie z tej bajki. Strasznie stara się z nimi, weteranami dogadać, dostroić do nich, zrozumieć, co próbują robić, jakie gry ze sobą prowadzą. Na pustkę aktorskiego kombatanctwa odpowiada pustką celebryckiej szuflady, do której został włożony. Kwartet… Grabowskiego jest w kilku miejscach otwarty na improwizacje aktorskie. Wycieczki osobiste w postaci fałszywych ogłoszeń w prasie z nazwiskami aktorów i złośliwe komentarze do rzeczywistości. Tu się zmieniło sporo. Jeszcze około roku 2000 reżysera przedstawiano tak: „Mikołaj Grabowski – każdą dyrekcję przyjmę”. Teraz Grabowski kpi z szefa Imki: „Tomasz Karolak – jaja na wynos”. Grabowski przoduje w tych figlach, wyraźnie stara się wyprowadzić Frycza z równowagi, przeciąga scenę jak może. Karolak jest tak rozochocony dogryzaniem kolegom, że wraca do owych docinków kilka scen dalej. Aktualne aluzje? Proszę bardzo: siwy jak gołąbek Grabowski i pomarszczony jak jabłko w zimie Peszek zaczynają nagle rytmicznie podskakiwać w tych swoich czarnych garniturach. Zażenowani, ale dumni i szczęśliwi równocześnie. Hop! Hop! Bo tak trzeba. Karolak staje za nimi i robi im nad głowami znaki wiktorii. Ryk śmiechu na widowni. KOD w Kwartecie dla czterech aktorów!

Zastanawiałem się, co ja tu robię. Wierność wobec reżysera, któremu zawsze kibicowałem? Próba powrotu do przeszłości polskiego teatru? Przecież to nie jest spektakl zabytek, spektakl pomnik. Żyje, zmienia się, kpi z siebie, nasiąka współczesnością. Czy na evergreen Grabowskiego chodzimy dlatego, że od czasu jego premiery nie powstał drugi tak wywrotowy i zarazem pozytywny spektakl? Niekoniecznie. Ale może to być miernik samopoczucia polskiego widza. Grabowski jest potrzebny wtedy, kiedy na co dzień mamy w gębach słowa o dwa numery za duże. My – z każdej strony politycznego i estetycznego sporu. I jeszcze jedno: to był zawsze spektakl osobisty. Spektakl z kluczem. Grabowski używa Schaeffera, żeby pokazać, w którym miejscu jest aktualnie. On i jego aktorzy. Jako aktorzy, jako uczestnicy dyskusji o kondycji artysty. Grabowski wraca, gra, jest w samym środku scenicznego wiru, ale cały czas obserwuje siebie. Zgoda, starość jest tematem. Podobnie jak sposoby na przetrwanie. Zmierzch pewnej estetyki także. Schaeffer niczego już nie wywraca w polskim teatrze, ale jego sztuki, grane nieprzerwanie przez kompanie Grabowskiego, stały się przecież opowieściami o formie, która daje wolność i ocala, bo nic poza wolnością tworzenia i swobodą istnienia na scenie nie narzuca i nie afirmuje. Aktorzy z Kwartetu… postarzeli się, ale dalej mogą być śmieszni i zaczepni. Testują wciąż granice autokompromitacji. A nic tak nie ocala teatru, jak świadoma, genialnie zagrana autokompromitacja.

3-02-2016

Komentarze w tym artykule są wyłączone