AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/94: Sztuka bycia fajnym

 

1.
The tide is turning, Sylvester! To jedne z ostatnich słów, jakie padają na Radio K.A.O.S., drugiej solowej płycie Rogera Watersa, wydanej w 1987 roku. „Przypływ się cofa”, czyli można odwołać światowe wojenne wzmożenie i stan nuklearnej gotowości mocarstw, już za chwilę nastanie era pokoju, otwartości, zrozumienia i koegzystencji Wschodu i Zachodu. Niepowstrzymany pochód Dobra. Bohaterowie tacy jak Rambo Sylvestra Stallone nie będą już potrzebni, bo nie będzie z kim walczyć. Waters miał prawo do takich złudzeń, w końcu trwała w najlepsze pieriestrojka, za chwilę miała się zacząć Jesień Narodów w Europie Środkowej. Pomylił się albo my wszyscy pomyliliśmy się wraz z nim i trochę za długo żyliśmy w tym złudzeniu. Pamiętam, że ta fraza zrobiła gigantyczną karierę w popkulturze, gdzieś tak do końca lat dziewięćdziesiątych wszyscy rozumieli, co naprawdę oznacza. Waters dołożył tę piosenkę nawet na finał koncertowej wersji The Wall. W końcu jednak to zdanie zblakło, zniknęło z obiegu, jak u nas fraza „Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie…” Tomka Lipińskiego.

Minęło 30 lat… Winter is coming! – powtarzają dziś bohaterowie kultowej Gry o tron. Jak doskonale wiecie, „zima” w tym rodowym zawołaniu nie oznacza wcale zamrożenia świata w dotychczasowej formie, snu i hibernacji, tylko nową erę chaosu, ostateczną walkę o przetrwanie: nieludzkie niebezpieczeństwo nadciąga zza muru. Fajne i trochę cyniczne zdanie o bardzo niefajnych czasach.

2.
A teraz wykonajmy typowe agresywne zawłaszczenie terminu. I przenieśmy go w inne realia. Co hasło Tide is turning mogłoby oznaczać w polskim teatrze? Jaki proces nazywać? Na przykład moment przesilenia odbioru czyjeś twórczości. Pierwszy sygnał, że zmienia się koniunktura, odwracają się trendy. Przesilenie następuje, kiedy artysta jest na samym szczycie albo tylko ciągle wydaje mu się, że na nim jest, że wszyscy go kochają, rozumieją, czekają na jego kolejne dzieła i myśli z taką samą intensywnością. I nagle – coś nie zadziałało tak jak trzeba. Entuzjazm odbiorców nie był taki, jak się go spodziewano. I już, teraz mamy z górki. Miejsce na szczycie jest znowu wolne. Każdy z naszych teatralnych idoli albo tylko liderów pokolenia, ruchu, formacji światopoglądowej zna ten moment, kiedy to, co tworzy, niepostrzeżenie przestaje być gorące i pożądane. Powszechnie akceptowane i szeroko dyskutowane. Rewolucyjne, epokowe, wybitne. Od artysty odpadają przymiotniki jak uschłe liście. Można tylko w desperacji obserwować ich lot w dół. I wtedy następuje otrzeźwienie. Lub pretekst do pierwszej próby bilansu.

Myślę, że twórcy obdarzeni największą samoświadomością, nieustannie analizujący siebie i swój język teatralny, potrafią moment The tide is turning przeczuć, właściwie go zdiagnozować i nieoczekiwanie odbić się w górę. Wrócić na opuszczone dopiero co miejsce. Pamiętacie, jak Jerzy Jarocki regulował swój teatr, naprawiał go, przestawiał akcenty? No właśnie. To był dalej teatr Jarockiego, nieuwspółcześniony na gwałt i nieprzedefiniowany na chybcika, ale furczał na scenie niczym jakaś maszyna po liftingu, dokręceniu poluzowanych śrubek. Przecież takim kolejnym szczytem Jarockiego, na który wracał po paru latach kryzysu, był Ślub, potem Kosmos, Tango wreszcie. Widownia i krytyka, która już była gotowa uwierzyć, że strategie inscenizacyjne Jarockiego bezpowrotnie się zestarzały, dostawała nagle dzieło świeże i czyste, jeszcze bardziej precyzyjne i przejrzyste, nastawione na nowy odbiór i zmieniony przez te kilka ostatnich sezonów kontekst społeczny.

Zawsze fascynowało mnie, czy artysta teatru potrafi dostrzec ten moment zwrotu w recepcji jego dzieł, czy pozostaje ślepy do końca, do samego upadku w rejony temperatur średnich? Gdzie szukać takiego kamyczka, który przeważa szalę, jak nieomylnie wskazać, który krok był błędem albo jakiego gestu zabrakło, by utrzymać równowagę w tym najwyższym punkcie kariery?

Przyjrzyjmy się paru współczesnym przykładom efektu The tide is turning.

Grzegorz Jarzyna. Czy szef TR zorientował się, kiedy przypływ stał się odpływem? W chwili gdy rozeszły się jego drogi z Warlikowskim i nastąpił podział zespołu? A może po tym, jak najmłodszych, najbardziej popowych fanów odebrał mu Jan Klata? Inny prawdopodobny punkt zwrotny to sezony, kiedy TR grał mało, wędrował po światowych festiwalach, a premiery młodych reżyserów zaproszonych do teatru zwyczajnie nie wypaliły. Albo stało się to tuż po sukcesie Między nami dobrze jest, albo przy pracy nad Nosferatu czy Drugą kobietą? Męczennicy byli już dziełem zimnym, pobocznym, przyczynkowym. Więc to musiało stać się wcześniej. W myśleniu o teatrze Jarzyny przeważa dziś zdziwienie powolnym usuwaniem się reżysera na pobocze polskiego teatru. Jarzyna nie wytycza szlaków, nie bierze udziału w głównych sporach środowiskowych, nie zabiera głosu, kiedy trzeba. Może to splendid isolation, może przygotowanie się do roli mistrza, co to raz na pięć lat z doskoku ukąsi widzów czymś „perfekcyjnie marginalnie wielkim”? Albo brak wizji kierunku, w którym ta perfekcja inscenizacyjna Jarzyny mogłaby zmierzać. Brak repertuaru.

Jan Klata. Moment przesilenia w twórczości Jana Klaty będzie kiedyś sytuowany przez jego biografów na początku dyrekcji w Starym Teatrze. Czasem sama nieoczekiwana zmiana ról – z buntownika i enfant terrible’a na przeciążonego obowiązkami pracodawcę – skutkuje zmianą nastawienia widzów. Bo teraz trzeba zagrać trochę inną postać. „Jak to? – mógł się dziwić reżyser. – Udzielam przecież takich samych młodzieżowych, czaderskich wywiadów, jak na początku kariery w »Przekroju« i »Wyborczej«, a Kraków się nie zakochał, Kraków tego nie kupuje? Stroje i przebrania mam jeszcze fajniejsze, mój teatr powinien być dojrzalszy, bo osobiste Do Damaszku, erudycyjny Król Lear, bo we Wrogu ludu idę wyraźnie do przodu, nawet przejmuję w obręb swojej estetyki rozwiązania rodem z teatru Kornéla Mundruczó, a tu nic, chłodny odbiór, prawica protestuje, lewica się krzywi? Panie w niebiesiech, dlaczego?” A może upojenie władzą, sam fakt sprawowania władzy nad ludźmi jakoś odbija się w spektaklach artysty i odbiorcy to czują, widzą, wiedzą? O tym byłaby w takim razie Klaty trylogia o „królach” (Lear, Ubu, Edyp)? Może Klata niepotrzebnie stanął do wyścigu ze Strzępką (równoczesne premiery Leara i Nie-Boskiej komedii – wszystko powiem Bogu!) i przegrał ten pojedynek na nowoczesność na scenie? Czy rzeczywiście Klatę zdjęła z teatralnego topu jedna krytykowana przez środowisko decyzja o niedopuszczeniu do premiery Nie-Boskiej komedii. Szczątków? Mamy pole manewru, ale tego jednego punktu – odwrócenia – szukać warto.

Krzysztof Warlikowski. Zaskoczył mnie zimny odbiór jego Francuzów. Przecież jest jak zawsze – Himalaje aktorstwa, adaptacji, reżyserii, myślenia o przestrzeni. Uchwycony puls teraźniejszości. Poziom wnikliwości i czułości w myśleniu o człowieku nieosiągalny prawie dla całego polskiego teatru. Warlikowski ściga się już sam ze sobą, no może jeszcze z Lupą, a tu u nas kręcą nosem. Że takie samo przedstawienie wcześniej Koniec, Kabaret warszawski, Opowieści afrykańskie. Ci sami aktorzy, podobne tematy, zadekretowana wielkość. Może w tym przypadku jest tak, że równy poziom kolejnych premier schładza emocje widzów? Ileż razy można paść na kolana, ile rok w rok napisać dogłębnych analiz jego strategii reżyserskich? Warlikowski stał się chyba takim wzorcem teatralnym, jak ów wzorzec metra w Sèvres. Czy ktoś się ekscytuje jego istnieniem? Jest, bo potrzeba, żeby był: musi istnieć punkt odniesienia? Nie wiem, czy środowisko Teatru Nowego jest emocjonalnie przygotowane na krytykę ze strony młodego pokolenia, reżyserów i widzów. Przecież oni jeszcze nie czują się starzy, nie widzą siebie po drugiej stronie barykady, a tu nagle taka agresja, wybrzydzanie, złość. Ojcobójstwo wisi w powietrzu.

A Krystian Lupa, niekwestionowany dotąd mistrz i guru polskiego teatru? Wydawało się, że „przesilenie miłości” nastąpiło po premierze Poczekalni. Nie rozumieliśmy kierunku, w którym zmierza jego teatr, czego teraz szuka, czemu odrzuca wielką literaturę, aż tak zawierza aktorom, kłóci się z Masłowską, po co rozregulował swoją metodę? A może stało się to kapkę wcześniej, po Simone Weil i performansie Joanny Szczepkowskiej? To był czas, kiedy Lupa wyjechał, dawał sporo premier za granicą, w końcu, skonfliktowany z Klatą, właściwie zerwał z Krakowem. Wrócił w wielkim stylu Wycinką, ale i tak został skrytykowany przez młodych gniewnych: Weronikę Szczawińską i Michała Kmiecika. Dziwią mnie te ataki na Lupę akurat z tej strony. Co można mu zarzucić? Co źle zrobił w swoim życiu jako artysta, zwłaszcza w fazie mistrzowskiej? Ciągle się wierci, eksperymentuje, ryzykuje jak jasna cholera, a mógłby robić Bernharda do końca życia, a i tak nie wstawalibyśmy z kolan. Ostatni polityczny zwrot, który być może udokumentuje wrocławski Proces, także jest taką zagrywką va banque. Lupa jako trybun ludowy? Tego wcielenia jeszcze nie przerabialiśmy.

Monika Strzępka/Paweł Demirski. Po Nie-Boską… sięgali w trudnym momencie, bo po Frljiciu. I wyszli z tej dwuznacznej dla wielu sytuacji obronną ręką. Scementowali zespół Starego. …Wszystko powiem Bogu! zdobyło w pierwszej połowie 2015 roku trzy najważniejsze nagrody teatralne: grand prix w Opolu na Klasyce Polskiej, grand prix R@Portu, najwięcej nagród w Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Wydawało mi się, że nic i nikt nie zagrozi temu spektaklowi na innych festiwalach. Bo o powszechnym strachu, bo napisane szczerze, grane dojrzale, oddziałujące mocno. I nagle przychodzą trzy festiwale bez laurów: Nowego Teatru w Rzeszowie, katowickie Interpretacje, wreszcie Boska Komedia w Krakowie. Pewnie, to tylko konkursy, żadna tragedia, może zadecydowało inne myślenie o jury, a było ono w tych trzech przypadkach odpowiednio – młodzieżowe, środowiskowe, zagraniczne. Podejrzewam jednak, że przeciwko duetowi nagle zadziałała rzeczywistość. Nie o to chodzi, że spektakl się zestarzał, że jego siła wyparowała. Znów kwestia kontekstu. Zapowiadanie katastrofy ze sceny w chwili, kiedy ta katastrofa się dzieje, musi inaczej brzmieć. Strzępka i Demirski, świetnie funkcjonujący w dominującej neoliberalnej narracji, muszą teraz pozycjonować swój teatr w jakiejś pokracznej demokraturze. I widz to czuje. Zwykle to oni wieszczyli, co będzie z naszym światem, a teraz rzeczywistość przegoniła ich przedstawienie. Podejrzewam, że to jest ten moment przesilenia, pierwszy sygnał podważenia ideowego i formalnego przywództwa duetu. Może nagle nie wystarczy realizowanie tylko świetnych przedstawień, lewicowa wrażliwość, zdolność podrzucania tematów do społecznej dyskusji. Na razie dość niefrasobliwie duet wprowadził w środowiskowe gremia kwestię legitymizacji nowej polityki kulturalnej. I sam obsadził się tu w roli głównej. Sporo zamieszania wywołał Paweł Demirski swoim dziwnym – delikatnie mówiąc – wywiadem udzielonym Anecie Kyzioł w „Polityce”. A mówił w nim, że antypisowska reakcja środowiska to histeria, że nic się jeszcze złego nie dzieje, że trzeba nam mitu Lecha Kaczyńskiego. Że ekonomia jest zawsze ważniejsza niż coś tak iluzorycznego jak wolność. A potem 1285 osób zalajkowało tekst Magdy Fertacz o złej zmianie, pełen kompromitujących cytatów z Demirskiego. Nie przeceniam wagi ani demaskatorskiego tekstu Fertacz, ani wywiadu dla „Polityki”. Ale instynktownie czuję, jak mówi klasyk, że coś pękło, coś się skończyło. Choć pewnie firmowany przez duet i emitowany w Dwójce w miejsce programu Tomasz Lis na żywo serial o teatrze będzie bezdyskusyjnym sukcesem artystycznym. Oglądalność przebije sufit.

3.
Czytam felieton Zapiski z linii frontu Witolda Mrozka i oczom nie wierzę: motyw politycznego i egzystencjalnego męczeństwa obecnego dyrektora Teatru Polskiego w Poznaniu powraca. Mrozek, tak jak kilka miesięcy temu Mike Urbaniak, bez mrugnięcia okiem składa następujące słowa skrzydlate:
„Macieja Nowaka kolejno z Teatru Wybrzeże, festiwalu Warszawskie Spotkania Teatralne i wreszcie Instytutu Teatralnego wyrzucał nie kto inny, tylko ludzie Platformy Obywatelskiej. Dziś PiS usuwa go nawet ze spotu o workach na śmieci”.

Co z tego zdania wynika? Ano to, że każdej prawicowej władzy przeszkadzał i przeszkadzał będzie Nowak – niepokorny gej i niezłomny lewicowiec. Narracja niby z gotowców dla polityków obozu władzy: owszem, teraz nie jest może najlepiej, ale to PO ma najwięcej za uszami w uwalaniu ludzi zasłużonych dla polskiego teatru. Zastanawiam się, jak długo trzeba będzie prostować dość oczywisty fakt: nikt Macieja Nowaka z Instytutu Teatralnego nie wyrzucał. Po prostu skończyła mu się druga pięcioletnia kadencja. Choć Instytut to jego dziecko, nie było to stanowisko dożywotnie. Dziesięć lat w jednej instytucji to naprawdę sporo. Ministerstwo postanowiło rozpisać konkurs. Już. Cała intryga. Jeśli Mrozek chce podtrzymywać tezę o nieeleganckim pozbyciu się Nowaka z Instytutu, winien raczej napisać, że stoi za tym spora część środowiska teatralnego, która i owszem, lobbowała za zmianą dyrektora. O ile pamiętam, niechęć wobec Nowaka narastała, bo w drugiej kadencji ewidentnie grał pod siebie, nawet nie udawał obiektywizmu i tego, że interesuje go cały polski teatr. Nowak zaczynał być wizerunkowym obciążeniem dla Instytutu – wrócił do recenzowania spektakli, co na tym stanowisku raczej nie uchodzi, promował tylko swoich ulubieńców w dziale teatralnym telewizyjnego programu Kultura, głupcze!. Akurat mi to nie przeszkadzało, bo jego ulubieńcy byli też moimi ulubieńcami, ale rozumiem złość i rozczarowanie pominiętych i niedocenionych. Być może urzędnicy ministerstwa doszli do wniosku, że osobowość dyrektora przysłania Instytut, a niechęć wobec jego osoby owocuje podejrzliwością w stosunku do prowadzonej przez niego jednostki. A przecież Instytut jest dobrem wspólnym, a nie folwarkiem jednej rodziny. Po co więc Witold Mrozek pisze takie zdanie, po co powtarza tę tezę za Mike’iem Urbaniakiem, czyli zapewne za samym Maciejem Nowakiem i jego otoczeniem? Takie narracje nie biorą się znikąd, zwykle stoi za nimi poczucie doznanej niesprawiedliwości i totalnego skrzywdzenia. Czyżby Witold Mrozek naprawdę uważał, że konkursy to samo zło, a obecne kierownictwo Instytutu tworzą uzurpatorzy, ludzie z nadania wrażej PO, którzy łamiąc zasady solidarności z wyrzuconym z pracy męczennikiem, w nieetyczny sposób zajęli jego miejsce? Jeśli tak, Dorota Buchwald i Dariusz Kosiński powinni być poddani środowiskowemu ostracyzmowi. Może i Nowak był stronniczy, no ale oni są z PO! Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nowe, „złe” ministerstwo naprawi w stosownym terminie tę ewidentną moralną niegodziwość.

4.
Cudowne Przemienienie Pańskie numer jeden: Senator PO Jerzy Fedorowicz został nagle wielkim zwolennikiem konkursów na stanowiska dyrektorów krakowskich teatrów i notabene obrońcą Jana Klaty.

Cudowne Przemienienie Pańskie numer dwa: Kazimierz Kutz broni przed pisowską cenzurą cały nowy i młody teatr, a zwłaszcza odważnie eksperymentującą ze sceniczną nagością, przemocą i seksem Ewelinę Marciniak. Przecieram oczy ze zdumienia. Czy to ten sam reżyser-autorytet, który dyrektorując przez lata katowickim Interpretacjom, co roku pomstował rytualnie na gejowski teatr spermy i krwi?

Tak zwana fajność bardzo rzadko idzie w parze z konsekwencją.

10-02-2016

Komentarze w tym artykule są wyłączone