AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 3: Broda

Conchita Wurst, źródło: Wikipedia  

„O tu, na brodzie wyrosła mi broda z czwartku na piątek".
Orient-Men z niezapomnianego komiksu Tadeusza Baranowskiego

1.
Nie wiem, czy bezapelacyjny triumf Conchity Wurst na konkursie Eurowizji odmieni europejską estradę, nauczy nas, zwłaszcza na środkowym Wschodzie Europy, tolerancji dla odmienności i oryginalności. Mam jednak uzasadnione podejrzenie, że sceniczne wcielenie Austriaka Thomasa Neuwirtha może być pewną szansą dla polskiego teatru.

2.
Od wtorku nie myślę o niczym innym. Obejrzałem oba występy Conchity w telewizji w półfinale i finale, ściągnąłem na pulpit z dziesięć zdjęć Neuwirtha sprzed i po przemianie. Nie jestem specjalistą od campu i drag queen, nie studiowałem kronik z dziejów obecności „kobiety z brodą” w dziewiętnastowiecznych cyrkach i panopticach. Ale samo zaistnienie fenomenu Conchity Kiełbasy załatwia kilka frapujących luk obsadowych na naszych scenach. Do tej pory największą, najwdzięczniejszą, najbardziej subtelnie ironiczną drag queen polskiego teatru był Tomasz Tyndyk. Bo on nie tylko wyglądał, ale i grał męsko-damską postać stojąca idealnie pomiędzy płciami. Tyndyk nigdy nie sprawiał wrażenia, że został uwięziony w kobiecym stroju, nie był przebrany ani schowany. Tyndyk oddychał nie płucami, a całą sukienką, kroczył na szpilkach, jakby był Katariną Witt drobiącą na czubkach łyżew. Peruka była jego królewską koroną. Ironia puentowała figurę; „przegiętego” bohatera cechował absolutny brak przegięcia. Taki był w Miss HIV Kowalewskiego i bodajże w Krumie Warlikowskiego. A teraz jeszcze wrócił jako autocytat, dublując kontuzjowaną Danutę Szaflarską w roli wróżki w Drugiej kobiecie. Tyndyk w każdej z tych ról był oczywiście gładko ogolony, ale gdyby tylko teraz zapuścił trzydniowy zarost, jego Conchita Wurst podbiłaby krajowe sceny. Nie, nie chodzi mi o to, by namawiać aktora do kopiowania czy parodiowania piosenkarza z Austrii. Sęk w tym, by z formatu Conchity, czyli drag queen z brodą, wyprodukować nowego bohatera. Postać poza i ponad płciowymi granicami. Jest parę takich ról.

Sztuka Miss Julia Pastrana Joanny Gerigk o dziewiętnastowiecznej Meksykance tkniętej hipertrichozą była rewelacją poznańskich Metafor Rzeczywistości w 2010 roku. Pisana trochę pod Różewiczowskiego Głodomora pokazywała losy obwożonej w cyrku „kobiety z brodą”, której cwany impresario zrobił dziecko, żeby powiększyć swoje bestiarium. Zmarła przy porodzie i wypchana Julia była potem wraz z niemowlakiem eksponatem wielu gabinetów osobliwości. Dopiero dwa lata temu udało się przewieźć jej ciało do Meksyku i pochować. W scenicznym czytaniu, takim półprzedstawieniu Kuby Kowalskiego miss Pastranę grała aktorka z grzywką osuniętą na oczy. Tyle można było osiągnąć w niegotowym spektaklu, ledwie scenicznym szkicu. Sztuka Gerigk dostała wtedy nagrodę dziennikarzy, ale jednak przepadła, polski teatr się nią nie zainteresował. Zastanawiałem się wówczas, co schrzanił Kowalski. Rozbiło się o kwestię bohaterki. Julii nie mogła grać dziewczyna z doczepioną brodą. Nie można też było zostawić tego wyłącznie wyobraźni: aktorka jest normalną dziewczyną, a jej ułomność albo dar, zależy jak patrzeć, to tylko kwestia detalu scenicznego, symbolicznego atrybutu, umowy z widzem. Nie, w każdym przypadku, ale nie w tym. Jeśli mamy zostać Julią Pastraną zranieni, ona musi być dziwolągiem, odmieńcem. Bytem pomiędzy płciami. Formą na styku piękna i odrazy. Owszem, można było zastosować inwersję: Julia jest zwykła, za to wszyscy pozostali aktorzy i aktorki grają z doczepionymi brodami. Ale to też tylko pół sukcesu. A teraz wyobraźmy sobie w tej roli aktora typu Conchita Wurst. Z jego/jej głosem, gestami, oszałamiającą fryzurą. I nagle wszystko się otwiera. Na scenie pojawia się bohaterka niewygodna, trudna do zaklasyfikowania.

3.
Kiedy patrzę na Conchitę, najciekawsze w jej twarzy jest miejsce, w którym króciutka broda przechodzi w czysty, gładki policzek. Jakaż tam praca makijażystek została wykonana. Zanim zacznie się róż policzków, czerń brody zmienia się w gasnący pomarańcz. I wtedy cała broda wygląda jak namalowana. A skoro broda jest namalowana na twarzy, to może oczy i brwi także. Conchita Wurst byłaby wtedy transseksualną odpowiedzią na tak zwaną Żywą Lalkę Barbie. Thomas Neuwirth nie doczepił męskiego atrybutu do kobiecej twarzy. On raczej namalował na niej żywy surrealny obraz. Jest nową Mona Lisą z wąsami. Z punktu widzenia teatralnego Conchita nie nosi maski, nie jest aktorem w masce. Bliższe byłyby tu skojarzenia z dziewiętnastowieczną charakteryzacją do ról. Te wszystkie sztuczne nosy, uszy, fałszywy zarost: wąsy, brody, peruki. Pamiętacie te anegdoty o aktorach, którzy jechali do teatru w kartonowym pudle na głowie, żeby tylko koledzy przed wejściem na scenę nie zobaczyli ich genialnej charakteryzacji. Mam przeczucie, że Conchita tak samo dotarła do kopenhaskiego gmachu, skąd transmitowano eurowizyjny koncert. Panna/Pan Wurst widziany na ulicy jest tylko freakiem, na scenie – dziełem sztuki. Bohaterem scenicznym w poszukiwaniu autora i reżysera.

4.
Z wszystkich scenicznych czytań dramatu albo z tak zwanych półprzedstawień, jakie kiedykolwiek widziałem, największe wrażenie wywarła na mnie praca Eweliny Marciniak nad Carycą Katarzyną podczas ubiegłorocznej listopadowej edycji Gdyńskiej Nagrody Dramatycznej. Wydawało się, że po spektaklu Rubina i roli Marty Ścisłowicz będzie bardzo trudno oderwać się od kieleckiego pierwowzoru, pójść zupełnie innym tropem. Przecież w tym dramacie jest zapisany także teatr duetu Janiczak/Rubin. I bliżej mu do scenicznej partytury. A jednak Marciniak to zrobiła. Ta reżyserka lubi eksperymenty, namawianie aktorów do zrobienia czegoś zakazanego, dziwnego, nieprzyjętego na scenie. Katarzyna Zawadzka półnaga ocierała się w jej Kobiecie z przeszłości o widzów, flirtowała z mężczyznami, pozwalała sobie zadawać najintymniejsze pytania. Filip Perkowski w Bohaterkach wyjmował żywą rybkę z akwarium i trzymał trzepoczącą w powietrzu tak długo, że bolało serce. Dziewczyny z Amatorek dawały się podrzucać swoim partnerom, tak jakby były dmuchanymi lateksowymi lalkami. Marciniak opowiadała, że chciałaby osiągnąć w teatrze taki sam efekt, jak w zabawie we wkładanie ręki w nieznany obiekt czy materię z zamkniętymi oczami. Dłoń, która grzebie we wnętrzu arbuza, uwięziona w lepkim miąższu wysyła do mózgu inne sygnały niż wtedy, kiedy widzimy miejsce penetracji.

Intuicyjność może być genialną bronią współczesnego teatru. W jej Carycy Katarzynie także dochodziło do manipulacji zmysłami aktora. Sandra Staniszewska jako caryca, Katarzyna Dałek, Rozalia Mierzicka i inne zaproszone do projektu aktorki grały cały czas ze szczelnie zawiązanymi oczami, przebrane w wieczorowe suknie i w butach na wysokich obcasach. Męska część obsady wprowadzała je na scenę i siadała w kręgu, wyraźnie bawiąc się dezorientacją koleżanek. Aktorzy czytali tekst z egzemplarzy, dziewczyny musiały go znać na pamięć. Staniszewska opowiadała potem, że gigantycznej roli Carycy nauczyła się w dwa dni, czytając tekst nawet pod prysznicem. Docierając na scenę, spadła ze schodów i boleśnie się potłukła. Mierzicka traciła orientację w przestrzeni, zapominała, gdzie jest widownia, a gdzie partnerzy, kolega musiał ją podprowadzać na środek sceny i z powrotem. Owszem, były już takie eksperymenty w teatrze: za czasów Aliny Obidniakowej w Jeleniej Górze francuski reżyser-profesor próbował Fedrę Racine’a z aktorami, którzy mieli mieć zamknięte oczy. O ile pamiętam, na premierze chciano je zawiązać także widzom. Ale u Marciniak to nie był tylko trik, to był intuicyjny skok interpretacyjny. Na samo dno studni z Carycą. Na czym polega ślepota kobiet czy też ich rytualne, symboliczne oślepienie w męskim świecie? Kiedy kobieta pierwszy raz widzi siebie naprawdę? Kiedy Caryca przejrzała na oczy? Staniszewska w finałowej scenie zdejmowała opaskę. I nagle zaczynała inaczej grać. Czym innym był już dwór, widownia, mężczyźni, ciało aktorki. Caryca w pierwszej wersji dramatu Janiczak dążyła do tego, by być mężczyzną, przejmowała cechy swoich kochanków. Jakby chciała sama stać się swoim jedynym męskim posiadaczem.

Podobno z tego gdyńskiego czytania nigdy nie powstanie spektakl. Marciniak nie widzi na to szans. A przecież w czasach, kiedy premierowy spektakl najczęściej przysłania dramat, wypacza jego intencje, podmienia projekt formy teatralnej na inny, bliższy reżyserowi, tylko takie niegotowe, szkicowe półprzedstawienia mogą przeczytać dramat najpełniej. Intuicyjność może być genialną bronią współczesnego teatru. A co to ma wspólnego z Conchitą, zapytacie? Ano to, że po wersji Rubina i eksperymencie Marciniak trzecia szansa na frapujący spektakl według Carycy Katarzyny zaistnieje z chwilą obsadzenia w roli głównej męsko-damskiego bohatera. Conchita jako Imperatorowa! Wreszcie zmaterializuje się prawda o Katarzynie, usprawiedliwi się cała ambiwalencja tej historycznej postaci. I zagra ją mężczyzna. W mojej głowie wymazuję gumką twarz Sandry Staniszewskiej z jej kostiumu w spektaklu Marciniak i wklejam na to miejsce brodę Conchity. I nie pamiętam już nagiej Marty Ścisłowicz z kieleckiego przedstawienia, zamiast niej dokazuje z widzami panna Wurst. Tylko przenośny teatrzyk trzeba by zawiesić nieco niżej.

5.
Witkacy w Niemytych duszach zamieścił taki passus o brodzie, a raczej jej notorycznym braku. „Czy pan używa języka przy goleniu?” – spytał podobno jakiegoś bardzo nadętego Pana w zakopiańskiej kawiarni. „Skądże” – obruszył się Pan. „Ja mam język do innych szczytnych celów”. Witkacy relacjonuje, że towarzyszące im damy zachichotały znacząco. „I cóż się dziwić płochym paniom” – wyzłośliwiał się Witkacy, któremu przecież chodziło o wypychanie językiem od wewnątrz miejsc trudnych do zgolenia pod nosem i na policzkach.

6.
Polska teatrologia nie rozwikłała jeszcze wielu fundamentalnych tajemnic. Z jakiego powodu zamilkł Szekspir? Dlaczego zaginął Bellerofont Eurypidesa? Czemu Kantor nie znosił Grotowskiego? Tak, mnie też to dręczy, ale największą bezradność czuję w związku z tak zwaną „tajemnicą różowego puzderka”. Już wyjaśniam: od bez mała piętnastu lat dręczy mnie niepojęty dla ludzkiego umysłu proces odradzania się mojego łazienkowego zapasu golarek. Otóż znajdują się one w szafce naprzeciw lustra. Szafka jest biała, z metalowym uchwytem. Każdego dnia rano, kiedy się golę, mam ją zawsze za plecami. Co jakiś czas, gdy poprzednia golarka się stępi, trzeba odmienić poranny rytuał, odwrócić się, pochylić nieco i otworzyć szafkę. Na jej górnej półce, tak gdzieś na wysokości metra stoi wciśnięte między odświeżacze powietrza różowo-przeźroczyste puzderko. No saszetka, taka na suwak, który jakieś 4 lata temu przestał działać. Wobec tego nie trzeba go rozsuwać, wystarczy tylko sięgnąć ręką, pogrzebać i już – and the winner is… jakaś golarka trafia w palce. Można golić się dalej. Gdzie tu tajemnica? Ano w tym, że jeszcze się nie zdarzyło, żeby saszetka była pusta. Wyobrażacie sobie? Od piętnastu lat zawsze coś w niej jest. Owszem, wiem, skąd się biorą golarki – kupuje się je w sklepie lub w kiosku. Na wyjazdach, pomieszkując w hotelach, wielokrotnie sobie je sam kupowałem. W domu nigdy. Saszetka zawsze była pełna. Latami próbowałem wyczerpać źródło – eksperymentalnie goliłem się dwiema naraz, obiema rękami, jak rewolwerowiec (po lewej zostają zacięcia na policzku!), używałem jednej dziennie, co jest zdecydowanie niekrakowskim obyczajem, ba – zabierałem w podróż po cztery naraz. I nic. Różowe puzderko było jak odnawialne złoże geologiczne, niewyczerpane źródełko. Czaiłem się w nocy na korytarzyku prowadzącym do łazienki, otwierałem szafeczkę o różnych porach dnia, nawet kiedy nie planowałem golenia, i liczyłem na oko zawartość saszetki. Raz nawet byłem blisko – zostały dwie na dnie. Usnąłem jednak na czatach. Rano – było znów pełno! Jestem bezradny. Nie umiem wyjaśnić tej tajemnicy. Hipotezę, że jest to czarodziejskie puzderko jako racjonalista zdecydowanie odrzucam.

I tak sobie myślę, że Thomas Neuwirth jednak nie ma takiego puzderka.

7.
Zawsze lubiłem brodatych aktorów. Bo przecież młody Pszoniak tak dobrze grał w Starym Teatrze! Jaki to podobno był genialny brodaty Puk-satyr w Śnie nocy letniej Swinarskiego, jaki Wierchowieński w Biesach Wajdy. Dojrzały, ogolony Pszoniak już nie budził mojej sympatii. A Leonard Pietraszak i jego słynne „Kacper, konie!”, albo rola lekarza, brata inżynierowej Karwowskiej w Czterdziestolatku. Też chciałem być takim lekarzem. Z piłkarzy także najbardziej ceniłem, jak mówi Boniek, „Rumcajsów”: Belg Eric Gerets, brazylijski Sócrates, czyli piłkarz stomatolog, Stefan Majewski z brązowej drużyny Piechniczka. Teraz podoba mi się jeden brodaty Turek z Atletico Madryt. Tak, brodatych piłkarzy i brodatych aktorów było niewielu, więc się wyróżniali. Nie wiem, czy też na takiej samej zasadzie komponuje się wyjściowe jedenastki, ale w teatrze dobrze jest, gdy aktorzy są odróżnialni na pierwszy rzut oka: obok wysokiego aktora gra niski, obok hipisa –łysy, z grubasem chudy, a z gładko ogolonymi jeden brodacz. Nawet w ostatnim rzędzie rozpoznam wtedy bohatera, wiem, który to Kirkor, a który Kostryn, Tuzenbach czy Solony.

Zastanowiła mnie programowa nieobecność w repertuarze Groteski sztuk młodych polskich autorek – Maliny Prześlugi, Marii Wojtyszko, Magdy Fertacz czy wreszcie Marty Guśniowskiej. No i doczekałem się premiery Mars. Odyseja Pawła Miśkiewicza w łódzkim Powszechnym, opowieści o naszych wyprawach i marzeniach związanych z Czerwoną Planetą. Spektakl Miśkiewicza ma jedną z okazalszych ekspozycji teatralnych ostatnich miesięcy. Zdegradowana scena w dawnym hotelu Grand, podłoga wysypana żwirem i oto przy dźwiękach Wagnera pojawia się grupa astronautów w białych skafandrach kosmicznych. Jeden jest robotem jak z Obcego, jeden porusza się na wózku, bo przecież marsjańscy koloniści muszą reprezentować także i tych „wykluczonych”. Szybki od hełmofonów parują, ruchy w skafandrach ociężałe i niezgrabne. Wszystko piękne do momentu, kiedy aktorzy zdejmują kaski. Miśkiewicz zaprosił do pracy prawie cały swój rok z krakowskiej PWST, przynajmniej męską jego część, z aktorami łódzkimi to prawie dwunastu- czternastu chłopa na scenie. Widziałem ich dwa szkolne dyplomy i wydawało mi się, że ich znam. Wiem, który to Wanio, a który Wajda. Tymczasem w trakcie prób wszystkie chłopaki zapuściły hipsterskie brody. I już za cholerę nie dało się rozpoznać, który jest który. Młodzi, postawni, brodaci, ze świetnym angielskim. W kilkanaście minut zlali mi się w jedną białą kosmiczną masę. Nie mam żalu, że nie użyli w scenariuszu ani Kronik marsjańskich Bradbury’ego, ani Trzech stygmatów Palmera Eldritcha, gdzie smutny żywot kolonistów międzyplanetarnych jest oddany za pomocą świetnej literatury i zamiast tego woleli sami wyimprowizować sobie teksty. Mam żal o te brody. Nie da się lubić wszystkich bohaterów naraz. No chyba że spektakl będzie teraz zapowiadany przez konferansjera: „Panie, panowie, Paweł Miśkiewicz and the Hipsters from Mars”.

8.
Egipska królowa Hatszepsut, jedyna znana nam z imienia kobieta faraon, podczas ceremonii religijnych i państwowych zakładała sztuczną brodę, taki złoty, zdobiony ornamentami lejek na tasiemce. Potem przyjęli ten zwyczaj inni władcy egipscy, nieobdarzeni naturalnym zarostem na brodzie. Niestety, po śmierci Hatszepsut jej następca, wielki faraon Totmes III, nakazał wymazywanie wizerunku królowej z oficjalnych kartuszy. Nie mógł znieść, że była równie dobrym władcą jak on. U nas jest inaczej – nielubianym przywódcom domalowujemy brody na zdjęciach w gazetach. Ostatnio tak zrobiłem z prezydent Warszawy. A potem z prezydentem Krakowa. Niestety, okazało się, że w realu on jednak ma bródkę. 5 minut roboty na nic…

9.
 - Tato, jest jakiś teatr w Krakowie, w którym grają spektakle dla Starszych Dzieci tak między 10 a 14 lat?
- Stary?
- Nie żartuj. Poważnie pytam.
-Nie mam pojęcia. Może Groteska?
Kiedy znajomy powtórzył mi to dramatyczne pytanie córki i zapytał, czy dobrze zgadł, zamiast odpowiedzi pokazałem mu werdykt komisji Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. W zestawie dwunastu finalistów znalazły się cztery spektakle dla dzieci. Między innymi Sam, czyli przygotowanie do życia w rodzinie wg sztuki Marii Wojtyszko z Wrocławskiego Teatru Lalek, Ony Marty Guśniowskiej z Gorzowa Wielkopolskiego, Najmniejszy bal świata Maliny Prześlugi z Sosnowca.

Pokazałem to zestawienie tytułów nie po to, by pognębić teatr Adolfa Weltschka, który na takie wyróżnienia liczyć raczej nie może. Zastanowiła mnie raczej programowa nieobecność w repertuarze Groteski sztuk młodych polskich autorek – Maliny Prześlugi, Marii Wojtyszko, Magdy Fertacz czy wreszcie Marty Guśniowskiej. Ich teksty są absolutną rewelacją wszystkich przeglądów krajowych teatru dla młodego widza, zaczęły poważnie rozmawiać z dziećmi, liftingują stare bajki, popisują się szaloną, nowoczesną wyobraźnią formalną i językową. A w Grotesce mają szlaban (jeden spektakl Rycerza bez konia z 2008 roku wiosny nie czyni). Krakowskie dzieciaki nie zobaczą nigdy fenomenalnie śmiesznych i mądrych sztuk Prześlugi: Chodź na słówko, Pręcika, Blee…. Nie znają poza jednym żadnego z około sześćdziesięciu tekstów Marty Guśniowskiej. Po Białe baloniki Fertacz sięgnął Teatr Bez Rzędów, ale Groteska wzgardziła.

Lekko mnie irytuje ta sytuacja. Czy dyrektor Weltschek kompletnie lekceważy takiego podrośniętego widza? Owszem, ma ofertę dla przedszkolaków i emerytów, ale dziecko, które zadaje pytania i chce zrozumieć świat, to już jest u niego gość niewygodny. A może piszących dziewczyn nie lubi? Może są za drogie? Może w Grotesce nie ma stanowiska kierownika literackiego i nikt nowych sztuk po prostu nie czyta? Nie rozumiem, skoro w każdym teatrze lalkowym w Polsce są grane i są przebojami utwory nowej fali polskich dramatopisarek dla dzieci, czemu jeden Kraków się przed tym wzbrania? Czyżby tak właśnie Teatr Groteska bronił wartości kultury śródziemnomorskiej, jak szumnie to zapowiadał przed sezonem? Czy na tym ma polegać wdrażana i intelektualnie rozbudowana kontrrewolucja teatralna w Grotesce? Żadnych piszących bab na afiszu? Niech gotują i dzieci niańczą, a dla młodych to Brzechwa pisał najlepiej? Żartuję sobie, ale żartuję z bezsilności. Bo nie rozumiem tej polityki repertuarowej teatru Lalki i Maski, wedle którego dziecko po osiągnięciu powiedzmy dziewięciu lat musi czekać aż do emerytury, by znów się czymś w Grotesce zachwycić. Chociaż może odpowiedź leży gdzie indziej.

Od lat największa dumą dyrekcji jest tak zwane Reality Szopka Show, w którym produkują się na scenie lokalni i krajowi politycy. Dostają zadania aktorskie, mogą wierszyk wyrecytować albo piosenkę zaśpiewać. Spektakl jest relacjonowany w prasie jako wydarzenie artystyczne i towarzyskie. A mnie się wszystko w środku przewraca na widok, jak artyści podlizują się politykom. Gdyby choć ułamek tego czasu poświęconego na robienie im dobrze przeznaczyć na szukanie nowego repertuaru dla teatru, Groteska byłaby w innym miejscu, niż jest. No, ale skoro brodaty prezydent przeczyta na scenie z kartki śmieszny tekst i dostanie brawa, dyrektor teatru może spać spokojnie. Już nie trzeba szukać, wszystko jest na swoim miejscu.

Mam dla polskich dramatopisarek następującą propozycję. Niech doczepią sobie brody i staną z transparentami pod teatrem na Skarbowej. Na tablicach niech będą napisy: „Nie gracie nas tylko dlatego, że nie mamy bród?”
„Egipt to też kultura śródziemnomorska!”
„Ogolić Weltschka!”
Umawialiśmy się kiedyś z córką, że będziemy w przyszłości walczyć o prawa kobiet w Egipcie. Może jednak zaczniemy od Groteski.

10.
Jedna ze słynnych polskich aktorek, ilekroć tylko z nią rozmawiałem w sytuacji bankietowej, zawsze tak jakoś przechylała głowę na bok. W końcu odważyłem się zapytać, czemu tak na mnie dziwnie patrzy. „Przepraszam, ale twoja broda kojarzy mi się z moją fryzurą intymną” – odpowiedziała.
Kurczę, do dzisiaj nie wiem, czy to był komplement.

12-05-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Walendziak
    Walendziak 2014-05-12   19:25:08
    Cytuj

    Pan Leonard Pietraszak nie jest bratem inżynierowej Karwowskiej. Jest jej sąsiadem. Mieszkam w tym samym bloku to wiem.