AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 36: Fact, fake, fuck, fire!

Nie-boska komedia. Wszystko powiem Bogu!,
reż. Monika Strzępka, Narodowy Stary Teatr w Krakowie  

1.
Świąteczny czas wyzwala mordercze instynkty u nawet najłagodniejszych i najmilszych ludzi. Krytycy teatralni zmieniają się na przykład w nieślubne dzieci Freddy’ego Kruegera. Drapią pazurami na oślep i w panice, żeby na koniec roku zdążyć jeszcze komuś przywalić, najlepiej temu, który już dostał parę razy, i jeszcze tym, co to jakoś o dziwo uchowali się do tej pory. I ja nie jestem wolny od tej choroby. Na szczęście nie tylko ja.

Michał Centkowski zamieścił w datowanym wigilijnie „Newsweeku” zadziwiający ranking dziesięciu jego zdaniem najgorszych spektakli 2014 roku. Lista „najdotkliwszych traum teatralnego krytyka” przedstawia się następująco:

10. Dolce Vita (Teatr im. Kochanowskiego w Opolu, reż. Kuba Kowalski)
9. Eugeniusz Bodo – Czy mnie ktoś woła? (Teatr Zagłębia w Sosnowcu, reż. Rafał Sisicki)
8. Boże mój (Teatr Nowy w Zabrzu, reż. Jerzy Makselon)
7. Licheń story (Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu, reż. Tomasz Hynek)
6. Druga kobieta (TR Warszawa, reż. Grzegorz Jarzyna)
5. Męczennicy (Teatr Współczesny w Szczecinie, reż. Anna Augustynowicz)
4. Lot nad kukułczym gniazdem (Teatr Śląski w Katowicach, reż. Robert Talarczyk)
3. Statek szaleńców (Teatr Wybrzeże w Gdańsku, reż. Nikołaj Kolada)
2. Szklana menażeria (Teatr im. Kochanowskiego w Opolu, reż. Jacek Poniedziałek).
1. Mefisto (Teatr Bagatela w Krakowie, reż. Michał Kotański)

Cóż, różnych ludzi bolą inne tytuły, nazwiska, realizacje. Jak doskonale wiemy, nadprodukcja krajowych scen dramatycznych uniemożliwia wszystkim żyjącym polskim krytykom zobaczenie w tym samym roku dokładnie tych samych przedstawień. Zawsze ktoś czego nie widział, gdzieś nie dojechał, coś przegapił. Teatr nieoglądany staje się niemal tak samo ważny, jak ten, do którego się chodzi. To, co nieobejrzane, wywiera bowiem znamienny wpływ na resztę naszej krytycznej narracji. Żyjący krytycy w pewnym sensie żyją także z nieoglądania teatru. Nieoglądanie większości propozycji repertuarowych współczesnego polskiego teatru daje nam, żyjącym krytykom teatralnym, niewyobrażalną wręcz jasność umysłu i zdolność do błyskotliwej syntezy. Zaryzykuję tezę, że im więcej nie widzieliśmy, tym lepiej pisze się nam o teatrze, tym większymi specjalistami się stajemy. Dostrzegam jednak pewien paradoksalny aspekt tej sytuacji: skoro prestiż zawodowy krytyków wynika niezbicie z nieoglądania teatru, to najwybitniejszymi współczesnymi krytykami są krytycy aktualnie nieżyjący. Nieżyjący krytycy mają pod względem zdolności nieoglądania teatru niejaką przewagę nad żyjącymi krytykami. Oni na pewno już nic nie zobaczą, my – Centkowski, Nowak i ja – coś tam jeszcze możemy, jeszcze nas teatr dopada zza węgła…
 
Z powyższych powodów lista najgorszych spektaklu roku z „Newsweeka” nie może więc być reprezentatywna dla polskiego teatru en masse, na miejscu teatrów ani nie smuciłbym się z powodu pojawienia się w tym zestawieniu ich spektaklu, ani też nie otwierałbym szampana na wieść, że „nas tam u Centkowskiego nie ma!”. Ranking młodego krytyka ma tak zwaną „ograniczoną wartość badawczą”, ograniczoną w tym sensie, że nie mówiąc wiele o prawdziwej kondycji polskiego teatru, sam jednak może stanowić przedmiot badań. Rzut oka na zestawienie Centowskiego pozwolił mi stwierdzić wyraźną nadreprezentację przedstawień z Górnego i Dolnego Śląska (Sosnowiec, Zabrze, Katowice, Opole) i absolutną nieobecność reprezentantów tak zwanej Ściany Wschodniej. Dużo to mówi o meldunkowych uwarunkowaniach autora, trasach jego teatralnych podróży, uczestnictwie w festiwalach organizowanych na południu kraju. Wniosek kolejny: rejony występowania złych spektakli obejrzanych przez Centkowskiego pokrywają się z województwami i miastami, w których zwykle wygrywa i rządzi PO albo lewica. Ściana Wschodnia – głosująca gremialnie na chrześcijańską i narodową prawicę – jest wolna od zarazy „najgorszego spektaklu”. Co innego miasta portowe (Szczecin, Gdańsk) i stolica – jak wiadomo, to, co złe, przychodzi z zagranicy, z metropolii, z tak zwanego wielkiego świata. W takim na przykład Przemyślu czy Zamościu publiczność nie ma pojęcia jak wygląda „spektakl najgorszy” albo tak zwany „zły teatr”. Nie przypadkiem: zły teatr nie może zaistnieć w mieście, w którym w ogóle nie ma teatru. Logiczne, prawda? Terytorialne przyporządkowanie spektakli z rankingu Michała Centkowskiego sugeruje, że wybory estetyczne krytyka niebezpiecznie pokrywają się z wyborami elektoratu PiS (Toruń i jego Licheń story jest tu niejakim wyjątkiem, ale Centkowski zawsze może powiedzieć, że najciemniej bywa właśnie pod latarnią). Nie podejmuję się wyjaśnienia, co to może oznaczać dla Polski, dla teatru i dla samego krytyka.

Idźmy dalej… Ktoś bardzo złośliwy mógłby stwierdzić po jeszcze dokładniejszej analizie zestawienia z „Newsweeka”, że młody krytyk zwalcza jak tylko potrafi przedstawicieli najsłynniejszego „lobby” w polskim teatrze. Ponad połowa przedstawień z rankingu jest firmowana przez twórców nieskrywających orientacji homoseksualnej! Nigdy nie uwierzę, że któraś z płci czy z orientacji seksualnych jest teatralnie upośledzona i wytwarza złe przedstawienia częściej niż dobre, a z rankingu niestety to wynika. Dziesięciu twórców to już grupa statystyczna, złe spektakle powinny rozkładać się jednak procentowo i proporcjonalnie, tak żeby odzwierciedlały przekrój społeczny i tożsamościowy środowiska. Inaczej takie zestawienie mówi więcej o uprzedzeniach autora, niż odzwierciedla jakiś znamienny trend. Zdaniem Centkowskiego w mijającym roku tylko jedno złe przedstawienie zrealizowała kobieta i też tylko jedno przedstawiciel ruchu autonomicznego. Czyżby autor tym razem jednak zastosował parytet? Pominięcie w zestawieniu teatrów lalkowych i muzycznych także mówi co nieco o preferencjach autora. A może źli reżyserzy dobrani są według jakiegoś lokalnego, czyli górno- i dolnośląskiego klucza? Katowiczanin Centkowski jeździ za nimi i się mści? Jarzyna jest ze Śląska, ale emigrował, Hynek zaczynał w Opolu… A właśnie – Opole. Opolski teatr ma aż dwa spektakle w rankingu, czyli kolega Centkowski mruga okiem i twierdzi, że urzędnicy mieli rację, drastycznie obcinając dyrektorowi Koninie budżet; żaden teatr w Polsce zdaniem Centkowskiego nie był aż tak zły, Teatr im. Kochanowskiego jest najgorszy! Nawet jeśli ostatni sezon był u Koniny katastrofalny, to zawahałbym się jednak przed taką tezą. Centkowski się nie zawahał. Zostając jeszcze na chwilę w Opolu… Pod pozycją numer dwa widnieje w „Newsweeku” komentarz autora, że „aktorzy powinni dwa razy się zastanowić, zanim wezmą się za reżyserię”. Znamienna opinia, bo młodemu krytykowi, jak rozumiem, zwolennikowi dyplomów i tytułu magistra Sztuki Reżyserii, zupełnie nie przeszkadza, kiedy za reżyserowanie biorą się na przykład dramaturdzy (Iga Gańcarczyk, Bartek Frąckowiak) i dramatopisarze. Michał w przeszłości chwalił ich prace i nigdy nie zgłaszał wątpliwości co do sensowności takiego transferu, świadomej zamiany miejsc. Debiut Jacka Poniedziałka pretekst do takiej uwagi już dał. Czyżby Centkowski w skrytości ducha hołdował starym recenzenckim przesądom, że (horribile dictu!) „aktorzy są mało inteligentni” i tak naprawdę „nigdy nie rozumieją, w czym biorą udział” ani jak się „robi teatr”? Jezu, nie wierzę! Założona lakoniczność odautorskich komentarzy z Newsweekowego rankingu wydaje się demaskować prawdziwe poglądy postępowego autora. Spartanie mówiąc tak mało, wiedzieli, co mówią, kiedy czegoś nie mówią, Centkowski zdaje się nie wiedzieć.

Najbardziej jednak wkurzyła mnie operacja wykonana przez krytyka w pozycji numer 8. Pod Boże mój (Teatr Nowy w Zabrzu, reż. Jerzy Makselon) Michał napisał: „Tego spektaklu wprawdzie jeszcze nie widziałem, ale już sam plakat w połączeniu z artystycznym dorobkiem reżysera zapowiada absolutnie niezapomniane doznania”.
 
Cóż – jest to pierwszy znany mi przypadek zniszczenia spektaklu przez krytyka jeszcze przed jego obejrzeniem. Jak się okazuje, do dziesiątki najgorszych realizacji w roku można wskoczyć za sam plakat i przeszłość artystyczną twórcy. Po co w ogóle chodzić do teatru? Po co dawać premiery? Może w nowym, postulowanym najwyraźniej przez Centkowskiego porządku teatralnym powinno być tak, że dyrekcja ogłasza plany repertuarowe, a krytycy od razu publikują recenzje – to będzie arcydzieło, a to klapa! – wróżąc z nazwisk realizatorów, koloru tapicerki teatralnej i fusów od kawy. Michał Centkowski nieraz pisał źle o dyrekcji Teatru Nowego i miał do tego absolutne prawo. Miałby też prawo do zmasakrowania przedstawienia, napisania tego, co napisał, słowo w słowo: o reżyserze, jego dorobku, autorze plakatu, wreszcie o samej sztuce i grze aktorskiej, gdyby tylko ruszył tyłek i zobaczył, co trzeba zobaczyć.

Nie znam żadnych spektakli Jerzego Makselona, nie wiem, kto zagrał na premierze w Zabrzu. Widziałem łódzką wersję Boże mój – zgoda, sztuka izraelskiej autorki jest sentymentalna i intelektualnie miałka, co nie znaczy jednak, że nie mogło na jej podstawie powstać przedstawienie ciekawe, intrygujące, wybitne. Nie przesadzam – po prostu nie wiem, nie widziałem, więc siedzę cicho. Mniemam, zakładam teoretycznie, że mogło się udać, daję szansę. Nie wolno nikogo i niczego skreślać przed premierą! Nie tylko w teatrze, także w życiu. Teatr – trochę jak niektóre dyscypliny sportu – bywa dyscypliną nieprzewidywalną: mistrz daje plamę, człowiek znikąd wygrywa los na loterii, kombinacja kilkunastu nieprzewidywalnych elementów składa się na ostateczny sukces. Boże mój, jakie oczywistości muszę tu powtarzać! Muszę, choć przecież Michał je zna, powinien już wiedzieć, że tak to działa. Dla marnej złośliwości, dla niecnego rewanżyku zrobił to, czego krytykowi nie wolno.

Złoszczę się na młodego krytyka, bo zdziwiła mnie cisza, jaka zapadła nad tym nieszczęsnym rankingiem. Nie o to chodzi, że Centkowski naruszył jakieś towarzyskie tabu, zepsuł kilkudziesięciu ludziom Święta (chcielibyście znaleźć się na liście najgłupszych i najbrzydszych?), choć zepsuł i naruszył, ale rzecz w tym, że złamał fundamentalne założenia etyczne zawodu krytyka. Wiem, to bardzo niefajny fach: krytykowanie, recenzowanie, zabawa w złośliwości i malkontenctwo, łapanie artystów na gorącym uczynku. Ale nawet w tej brudnej robocie powinny być jakieś zasady. Jeśli w nas nie ma naturalnych hamulców, starsi krytycy lub całe środowisko teatralne powinno o tym przypominać. Nie bardzo dziś wiadomo, jak pilnować blogerów, piętnować czy ignorować, jakie samoograniczenia narzucać samemu sobie. Kiedyś Andrzej Wanat na Trzeciej stronie w „Teatrze” bardzo tych zasad pilnował. Nie łaź na bankiet popremierowy, nie recenzuj spektaklu, jeśli pisałeś do programu, nie przywalaj przedstawieniu, jeśli równocześnie robiłeś wywiad z reżyserem, nie anonsuj arcydzieła, żebyś nie musiał pisać o klapie stulecia po premierze… Nie analizuj dzieł reżysera, z którym sypiasz lub sypiałaś… Przestań recenzować, jeśli piszesz scenariusze dla teatru… 

Przyzwyczaiłem się do nadawania wysokiej rangi publikacjom prasowym. Ciągle jednak słowo drukowane to ciutkę więcej niż to, co online. Dlatego jestem zły na Centkowskiego. Domyślam się, że rywalizuje w „Newsweeku” z kilkoma autorami, że cholernie trudno przebić się z jakimś pomysłem teatralnym, przekonać redaktora prowadzącego, że warto napisać o jakimś przedstawieniu. Jednak są granice. Jeśli pogardzają naszym zawodem, jeśli sami nim pogardzamy, to właśnie po takich numerach, jak ten z pozycją numer 8 w rankingu Dziesięciu najgorszych spektakli roku

A przecież Michał Centkowski pisał jeszcze niedawno dosłownie seriami wielkie, pozytywne i budujące zdania, jak choćby to opublikowane w wakacyjnym „Newsweeku” zaraz po premierze zrealizowanego z nastolatkami spektaklu Igi Gańcarczyk z Łaźni Nowej. Trzymałem to zdanie pół roku jako dowód na to, że smsowe recenzje nie mają sensu, ale nieoczekiwanie przydało się teraz. Uwaga, cytuję: „Najwyraźniej nigdy nie był pan 13-letnią dziewczynką to piękny, wspaniale zagrany i mądry spektakl”.

To jedno nic niemówiące o przedstawieniu, afektowane zdanie ma jednak więcej sensu niż cały ten głupi ranking Michała Centkowskiego.

2.
W Kołonotatniku żadnych noworocznych rankingów nie będzie.

3.
Mało rzeczy ucieszyło mnie pod koniec roku tak, jak pewne niepozorne zdawałoby się zdanie, a właściwie przypis w książce młodego lubelskiego historyka Mateusza Byry (rocznik 1975) Wojna o tron cezarów (68-70 n.e).Od prawie 15 lat poszukiwałem w całej literaturze przedmiotu informacji o tym, czy rzymska konnica legionowa, czyli 120 jeźdźców służących jako gońcy i łącznicy albo straż przyboczna legata, formalnie przypisanych po dwóch do każdej centurii legionu, miała swojego chorążego, czy nie. Bo jak się ich grupowało razem, dawało wszystkim jedno zadanie bojowe lub gdy po prostu podążali w pochodzie razem z całym legionem w ściśle określonym porządku i kolejności, to czy potrzebowali odrębnego znaku, czy nie potrzebowali? W pochodzie ładniej i porządniej by wyglądało, gdyby chorąży jechał na czele z czerwonym vexillum, czyli flagą z wyhaftowanym złotym napisem, na przykład EQUITUM LEG V MAC, ale czy w armii, nawet rzymskiej, wszystko musi być ładnie i porządnie? I czy wtedy chorąży byłby supernumerarius, czy wliczałoby się go w skład jednej z centurii, gdyby był jednym z owych 120? Kolejny vexillarius w centurii, kohorcie, legionie to kolejny etat, a więc pensja, a więc wydatek z kasy państwowej… Więc był czy nie był? Jak żyć z niewiedzą, w niepewności, czy obraz, jaki sobie generuję w głowie, jest historycznie wiarygodny, czy nie? Milczały o tym zagadnieniu wszystkie znane mi autorytety – milczał John Warry, Graham Sumner, Adrian Goldsworthy, Stephen Dando-Collins, Phil Barker, Ross Cowan, Nicolas Sekunda, Raffaele D’Amato, Nick Fields, Peter Connolly (niemieckich i francuskich autorów nie wymieniam z braku miejsca)… Szukałem, w głowę zachodziłem, czemuż nikt tego prosto nie opisze, istnieli vexillarii konnicy legionowej czy nie? A tu ni z tego ni z owego Mateusz Byra na stronie 34 w przypisie o numerze 20 po prostu pisze: „w ramach tej grupy funkcjonowali vexillarii equitum, czyli chorąży jazdy legionu”. I już. Eureka – ale bez wykrzyknika, bo żadnego odsyłacza, skąd Byra to wie, na jakiej steli nagrobnej rzymskiego żołnierza ten tytuł odnaleziono, na którego z autorów podanych w bibliografii się powołuje… Nic. Byra wie. Po prostu wie. I ta jego niezmącona niczym młodzieńcza pewność daje mi teraz u schyłku starego roku niejakie ukojenie – „więc tak to było”… Piszę „niejakie” bo informacji, jak taki chorąży/vexillarius wyglądał, już nie znalazłem w świetnej skądinąd książce Byry. Czy tak jak jego piesi koledzy miał na hełmie i zbroi zamocowaną wilczą lub niedźwiedzią skórę, czy może nosił się zgodnie z modą chorążych konnych oddziałów auxiliares, którzy wyglądali tak jak zwykli jeźdźcy, tyle że hełm zakładali nieco zdobniejszy, z kitą i piórami, a podczas szarży lub pościgu chorągiew lub znak musieli trzymać w lewej ręce, tej z tarczą, co chyba wymagało pewnego treningu. Cóż, mam dwie możliwości: albo zmarnuję kolejnych piętnaście lat na spekulacje i poszukiwania stosownej ikonografii, albo Byra powiadomi mnie o tym w swojej kolejnej książce. 

4.
Kilkanaście dni po premierze Nie-boskiej komedii. Wszystko powiem Bogu! Demirskiego i Strzępki wciąż podczytuję sobie ich dramat, opublikowany w programie do spektaklu. Swoją drogą dyrektor Klata po angielsku wycofał się z większości rewolucyjnych zmian, jakie razem z Sebastianem Majewskim wprowadzili podczas ich pierwszego sezonu w Starym Teatrze. Najpierw zorientowano się, że rysunki z premierowych spektakli to jednak nie to samo, co fotografie. Potem, że niekoniecznie trzeba robić ustne wprowadzenie do tych co trudniejszych spektakli. Były żartobliwe dla jednych widzów lub wkurzające dla drugich głosowe informacje przed spektaklem, żeby wyłączyć komórki, nie prukać i nie krzyczeć „Hańba!”. Raz mówiła Anna Dymna, raz goły aktor, czasem nawet robot-Klata z elektronicznie przetworzonym głosem. Były zapowiedzi… i nie ma. Przez jakiś czas funkcję programu spełniała w Starym cieniutka karteczka z obsadą i jakimś dziwacznym projektem graficznym lub zadaniem do wykonania dla widza w przerwie spektaklu. Szczytem surrealnego myślenia dyrekcji okazał się program Do Damaszku, który był poczwórnie złożoną kartką formatu A2. Wymieniono na niej wedle różnych metod (alfabetyczna, chronologiczna, randomowa) nazwiska wszystkich aktorów Starego Teatru od 1781 do dzisiaj. A teraz proszę – porządne teksty-konteksty do Króla Leara Klaty, sztuka Demirskiego wydrukowana w programie do Nie-boskiej. Można? Można. Potrzebne? Potrzebne! Jak wiele musi się zmienić, żeby nie zmieniło się nic. Jeszcze żeby tylko zrezygnowano z obyczaju schodowej selekcji podczas wieczoru premierowego, a Stary Teatr będzie bardzo przyjemnym miejscem do życia i konsumpcji. Miałem jednak mówić o czymś innym – ach, o Nie-boskiej…

Są takie partie w tej nowej sztuce, które sprawiają wrażenie, jakby Demirski komunikował się ze Strzępką na tematy rodzinne z pomocą monologów postaci. Jest problem do załatwienia między partnerami – buch, Demirski pisze stosowną scenę, wyjaśnia swoje motywacje, usprawiedliwia się i nadbudowuje ideologicznie prostą w gruncie rzeczy sprawę. Ten sposób intymnej komunikacji podoba mi się o wiele bardziej niż sytuacja sprzed paru lat, kiedy to „wściekły tandem” komunikował się z niechętnymi mu krytykami posługując się fragmentami ich (moich też) recenzji. Ale i tak zawsze to było lepsze niż dostanie od Strzępki i Demirskiego w twarz na ciemnej ulicy. W końcu mogło to uchodzić za dżentelmeńskie i literackie wyrównanie rachunków. Więc wyrównywano. A teraz dramatopisarz uderza w nowy ton. Mówmy ze sceny o tym, co nasze. Załatwmy to tak, a nie inaczej. Transparentnie. Nie mnie sądzić, czy niespecjalnie skrywany intymny ton wielu scen Nie-boskiej jest takim rodzinnym wyrównaniem rachunków, spłaceniem długu, czy nie jest. Podejrzewam, że jest, a może nie być. Pewnie nie jest. Wierzę jednak, że artyście, na przykład Demirskiemu, łatwiej byłoby w ten sposób zanalizować wspólne relacje. A krytyka i publiczność ma teraz dodatkową zagwozdkę: kiedy pisze, że „zostaje, bo boi się konsekwencji” to prawda to czy nie? Prywatne to zdanie czy fabularne? Demirski serio się rozlicza czy to tylko kolejny kamuflaż, mowa zależna, kreacja postaci, która mogłaby mówić jak Demirski, ale przecież nie mówi, bo nie jest Demirskim, tylko konkretnym bohaterem, funkcją sceniczną, monologiem, który sam siebie gada wreszcie. Trochę nie ufam w pozbawioną autocenzury szczerość autora, bo nikt nie jest w sztuce absolutnie szczery, ale podoba mi się, że tak z nami pogrywa, że coś takiego sugeruje. Krytyk szukający w utworach Demirskiego intymnych śladów, rzeczywistych zdarzeń i gestów publicznych, napisze kiedyś fascynującą książkę. Połowa będzie o fałszywych tropach.
Jednak pomysł na komunikowanie się z najbliższymi z pomocą twórczości warto Demirskiemu ukraść.

5.
przepraszam że nie wyniosłem śmieci
znowu
że nigdy nie wynoszę śmieci
na swoje usprawiedliwienie mam tylko to że ty wynosisz je bardzo wcześnie rano kiedy jeszcze śpię
właściwie zawsze śpię rano
kiedy miałbym spać
w nocy
kto wynosi o szóstej rano
kto wynosi śmieci o szóstej albo o jakiejś równie francowatej porze
więc ja nie wyniosę śmieci
bo nie wyniosłem
boję się że nigdy nie wyniosę śmieci tak wcześnie rano
mogę później
chyba
ale nie
nie mogę bo już są wyniesione przez ciebie
specjalnie wynosisz tak wcześnie żebym czuł się winny
a poza tym jak nam przenieśli osiedlowy śmietnik
to nie umiem do niego trafić
wydaje mi się, że idę przez osiedle i wszyscy patrzą jakie mam śmieci
to się specjalnie gubię i wyrzucam gdzie bądź
to tu
to tam
częściej tam
nie wynoszę także dlatego że podobają mi się te studentki z drugiego piętra
co mieszkają od września w naszym bloku
nad nami
pewnie studiują kulturoznawstwo
słucham jak się śmieją gdy palą na balkonie
ich dym tak fajnie pachnie
jak z ogniska
i dlatego nie wynoszę śmieci
bo wstydzę się że mogłyby mnie zobaczyć na klatce schodowej ze śmieciami i w dresie
naukowiec badający śmieci wie jak żył osobnik który śmiecił
pamiętam to zdanie z tytusa romka i a’tomka i dlatego się wstydzę
dres nie ma tu nic do rzeczy
jest mój
wstydzę się bo
bo one
bo one mogłyby
zobaczyć moje śmieci
a tego
tego bym nie zniósł
dlatego nie znoszę tych śmieci na dół
do śmietnika który już nie wiem kurwa gdzie jest
poza tym co ja śmiecę no co
puszki po energetykach nie psują się i mogą leżeć dłużej
czy chleb śmieci
chleb zjada się do ostatniego okruszka
a plastik i kartonowe pudła
równie dobrze mógłbym je sam przetwarzać plastik przetwarzam
w pudłach trzymam stare programy teatralne
jest tam też jeden ze śmierci podatnika i
z andrzeja andrzeja andrzeja
przepraszam
kurewsko ciężko pisze się bez dużych liter i znaków przestankowych
komputer poprawia znowu poprawia
ale co zrobić
musisz to znieść
jak te śmieci w domu co nie wyniosłem
jak kulturę neoliberalną 
a poza tym po co sprzątać tak często jak coś upadnie na podłogę to można to przecież podnieść
bo się przyda biednym ludziom w tym domu
przyda się
na później jak scena ze znanej sztuki a nie żeby od razu wyrzucać
biedni ludzie to ja
mamy tylko śmieci
moje
śmieci moje

6.
Tak by to szło, gdyby Paweł Demirski miał te same problemy co ja. Niestety ma jednak inne. W genialnym monologu Leonarda z jego Nie-boskiej ktoś, kto nie jest już chyba Leonardem, a jest chyba trochę Demirskim, wykrzykuje antydemokratyczną, a może „proprawdziwie demokratyczną” filipikę:

„nie chcę się z nikim pięknie różnić nie ma na to czasu chcę z nimi ludźmi z mojej klasy społecznej i siedzieć w kręgu i palić sobie wreszcie w sierpniowe noce ogniska
na tym polega demokracja wy kurwa tępe dzidy”

Jak tylko zobaczyłem w wyobraźni ten obraz – sierpniowa polana, ognisko, zapadający zmierzch – przypominał mi się litewski film Skrydis per Atlantą. Jednego z legendarnych lotników, bodaj Stasysa, grał młody reżyser Eimuntas Nekrošius. Stasys Girenas i Steponas Darius to byli tacy Żwirko i Wigura z Kowna, duma i tragedia litewskiej aeronautyki. Rozbili się w Prusach Królewskich, wracając z pionierskiego przelotu nad Atlantykiem. Przed tym lotem, niebywałym wyczynem sportowo-technicznym, który stał się możliwy wyłącznie za sprawą ich determinacji i jakby na przekór przedwojennym litewskim władzom, które w nich nie wierzyły, dwaj bohaterowie ni z tego, ni z owego przychodzą na polanę pełną płonących w świętojańską noc ognisk. Przy każdym ognisku siedzi jedna rodzina, grupa przyjaciół, setki ognisk składają się na całą wieś – tysiące na całą Litwę. Że też sowiecka cenzura im to w 1983 roku puściła! Pogański i wiejski zwyczaj symbolizował trwanie litewskiej kultury, wspólnotę, której nie można pokonać. Samotni bohaterowie jednak są razem z innymi, skupisko ognisk jest skupiskiem indywidualności. Narodem. Społeczeństwem. U nas na wsi w latach siedemdziesiątych też paliło się ogniska. Ale te najfajniejsze w Wielki Czwartek. Mówiono wtedy, że „pali się Judosza”. Cała położona na dwóch równoległych wzgórzach i dolinie pomiędzy wieś mrugała w ciemności do siebie. Wiedziałem, że tamto ognisko pali Piotrek, a tamto Krzyś. A to jest moje. Nie piekło się przy tym ognisku żadnych ziemniaków czy kiełbasy. To był inny ogień, rzekłbym, całkowicie niespożywczy. Ogniska! To była taka plemienna komunikacja z wyższym porządkiem i z sąsiadami.

Paweł Demirski siedzący przy ognisku z ludźmi ze swojej klasy społecznej jest i młodym Nekrošiusem grającym bohatera narodowego Litwy, i dziecięcym mną palącym Judosza.

Ech, jakby co, jakby jednak proroctwa się spełniły, może pozwolą mi zapalić gdzieś tam na skraju sierpniowej polanki, prawie w krzaczorach, swoje własne malutkie ognisko. Dopiero co Demirski był przeciwko wykluczeniom, więc jest jakaś szansa chyba…

Póki co jednak ogniskowa demokracja Demirskiego pozostaje wyłącznie w sferze planów. Chyba że trwają już jakieś prace testowe. Jeśli tak, to pozostaje mieć tylko nadzieję, że pomieszkując w Warszawie Demirski nie będzie palił pod blokiem. Ale i tak jego idea jest z tych dobrze rokujących. W kraju, w którym grill stał się religią, model demokracji proponowany przez Pawła Demirskiego może znaleźć naprawdę wielu wyznawców.

31-12-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: