AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 47: Różne zŁÓDZenia

Droga śliska od traw, reż. Paweł Wolak
i Katarzyna Dworak (PiK), Teatr Modrzejewskiej
w Legnicy, fot. Karol Budrewicz  

1.
Za chwilę przeczytacie – albo i nie przeczytacie – drodzy Państwo, bardzo długi odcinek Kołonotatnika, odcinek absolutnie przekraczający możliwości percepcyjne statystycznego teatromana w przedziale wiekowym 15-35. Oczywiście od samego początku mam świadomość, że nienormatywna objętość niniejszego eksperymentalnego cyklu krytycznego może prowokować do niestandardowych zachowań czytelniczych. Przystaję na nie z pokorą. Ostatnio na przykład pewna zaprzyjaźniona para wyznała mi, że wspólna lektura Kołonotatnika znacznie urozmaica jej życie erotyczne. Mówiąc bez ogródek: czytają go sobie na głos podczas seksu. To znaczy kiedy jedna osoba czyta, to druga… I tak na zmianę. Oboje bardzo cenią sobie zamieszczane tu niekończące się opisy przedstawień, nagłe przeskoki międzymodułowe, kołyszący rytm zdań, żarciki rozładowujące napięcie punktowe, skupienie na nieoczywistych detalach, wiecznie odwlekane puenty… W chwili absolutnej szczerości wyznali mi, że zdarza się im szczytować, ilekroć w tekście (byleby tylko gdzieś pod koniec!) pojawia się piękne, polskie i popularne nazwisko… Nowak.

Cholera jasna…

Anka, Krzysiek, przepraszam, wiem, za wcześnie, za szybko… Nie poddawajcie się, zacznijcie wszystko od początku, Nowak będzie jeszcze raz w tym odcinku, obiecuję…

Albowiem jest to odcinek, w którym przemycam pewien absolutnie gorący teatralny news tygodnia. Owszem, mógłbym go sprzedać od razu, teraz, już, ale z jakichś powodów wolałbym, żebyście go, drodzy Czytelnicy, odnaleźli sami między opowieściami o różnych ciekawych przedstawieniach. Jak szybko go znajdziecie i wedle jakiej metody? Cóż, każdy dostaje takiego „newsa”, jakiego podświadomie pragnie. Musi go tylko tutaj odnaleźć. Czytelnicy na start!

2.
Lot nad kukułczym gniazdem z krakowskiej Bagateli w reżyserii Ingmara Villqista i dwie sceny jakby wyjęte z jego najlepszych dramatów. Pierwsza otwiera spektakl. Późna noc, siostra Ratched (Urszula Grabowska) wraca do szpitala z miasta. Do zakratowanych drzwi dobija się konwojent z więźniem. Strażnik jest zmęczony i opryskliwy, już chciałby się pozbyć kłopotu. Ratched od razu pokazuje mu, kto tu rządzi. To jest jej oddział. Zdjąć mu kajdanki, nie popychać, przestrzegać standardów, odpowiadać grzecznie, odnosić się do pacjenta z szacunkiem, bo to już jest pacjent, nie więzień. Nie podoba się? A może skierujemy pana na badania i obserwację? Mogę takie zlecić, strażnicy też je przechodzą. Ratched jest w spektaklu Villquista atrakcyjną trzydziestoparolatką, elegancką, zdecydowaną i przeżartą smutkiem seksualnego niespełnienia, tęsknotą za macierzyństwem. McMurphy Michała Kościuka patrzy na nią i jako jedyny w jej świecie – i przez bardzo krótką chwilę – widzi w niej tylko kobietę, a nie przedstawicielkę aparatu, funkcjonariusza systemu. Rozumie jej pokaz siły wobec strażnika opacznie, że ona będzie traktować go jak człowieka, że mu współczuje, pomoże, okaże dobroć. Może nawet on się jej podoba. Uwolniony z kajdanek McMurphy w spontanicznym geście podchodzi i całuje Ratched w policzek. I wtedy przez twarz Urszuli Grabowskiej przemyka przelotny uśmiech. Ona, zwolenniczka rygoru, karząca pacjentów za każdy gest, ruchy wymierzony przeciwko regulaminowym zachowaniom jakby akceptowała ten gest czułości. Poczuła, że pocałował ją mężczyzna, nie pacjent, chory, wariat. Może pierwszy raz od bardzo dawna. Nieważne, czy była to wdzięczność, czy zaproszenie do flirtu. Podoba mi się ta uwertura do przedstawienia Villqista. Bo sugeruje, że na którymś z poziomów tej opowieści konflikt McMurphy–siostra Ratched wynika z rozczarowania, nieporozumienia i obopólnej zemsty. Że z tego pocałunku nic w tym miejscu, w tym szpitalu nie będzie. Nie może być. Wie to Ratched prawie od początku i zaczyna rozumieć McMurphy. On jest przestępcą i kandydatem na wariata, ona samotną kobietą, której młodość i atrakcyjność za chwilę zblaknie. Owszem, chodzi w opowieści Keseya o władzę i wolność, system i anarchię, pojęcie choroby i normalności, ale Villqist odkrywa, że może chodzić i o coś jeszcze. Ratched dręczy tych swoich podopiecznych dlatego, że są mężczyznami wybrakowanymi. Nie nadają się ani na synów, jak Billy (Kosma Szyman), ani na mężów i kochanków – jak McMurphy. Ratched jest zimna i wredna, zamknięta w sobie i zraniona, bo ma tylko szpital, szpital jest jej domem i już wie, że w tym fałszywym domu, wokół niej, Pani Perfekcyjnej, byli, są i zawsze będą tylko tacy nieudacznicy jak oni. Pocałunek McMurphy’ego obiecał coś, czego nie wolno było obiecywać. Przypominał jej o innym świecie i mężczyznach, których nie spotka. Takiej Ratched dotąd nie znaliśmy.

I druga sekwencja z tego krakowskiego przedstawienia. Scena udawanej żeglugi, wariaci pod wodzą McMurphy’ego nie opuszczają szpitala, tylko w nocy bawią się wyobraźnią. Udawajmy, że płyniemy niewidzialną łódką po niewidzialnym jeziorze. Trzeba ją wypożyczyć za opłatą od Hardinga. Ale on też płynie. Wódz też. I Billy. Wszyscy wariaci na pokład! No i wskakują – Przemek Branny, Paweł Sanakiewicz, Jakub Bohosiewicz, Kosma Szyman, Darek Starczewski, Michał Kościuk. Terkocze silnik, zarzucają wędki, wdychają jod. Jak im dobrze razem! Znów są dziećmi i znów są wolni. Niby wszystko na niby, przecież nie ruszają się z miejsca, ale ich męska przygoda jest prawdziwa, są gotowi na poświęcenie, czują odpowiedzialność za kolegów. Harding, ukryty przeciwnik i prowokator, odkrywa w sobie dobrego człowieka, Billy Bibit zapomina o matce, McMurphy pierwszy raz patrzy oczami Martiniego na świat. Postanawia uszanować jego złudzenia i ratuje z odmętów jakiegoś dziwoląga, którego dotąd widział tylko Martini. „A skoro i McMurphy go widzi, skoro inni akceptują, że dziwoląg jest, to może ja nie jestem do końca takim wariatem, jak myślę” – kombinuje sobie Martini Brannego. I jeszcze jest w tej ekipie anarchistów wyobraźni Wódz Starczewskiego, który chodzi z kijem od szczotki i maszynopisem powieści w kieszeni szlafroka. Starczewski czyta jej fragmenty w interludiach do staroświeckiego mikrofonu. Może finałowa wolność Wodza to nie ucieczka ze szpitala, roztopienie się w wolnym świecie, tylko możliwość opisania, opowiedzenia tego, co przeżył na oddziale siostry Ratched z McMurphym i innymi? Wódz – aktor lub pisarz, który dał się zamknąć, żeby zrozumieć system, podpatrywać wariatów na badaniach terenowych. Spastykuje jak Idioci od Larsa von Triera i niechcący staje się świadkiem autentycznej tragedii.

Inaczej po tych dwóch scenach spojrzałem na film Formana i książkę Keseya.

3.
Zdarzają się tacy bohaterowie teatralni i filmowi, których boimy się długo po skończonym seansie lub spektaklu. Ile razy oglądam kreację Rafała Cielucha w Drodze śliskiej od traw w reżyserii Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak, tyle razy mam ciarki na plecach. Tak samo bałem się Andrzeja Chyry w Długu, Wiesława Komasy w Linczu. Oglądam legnicki spektakl po raz drugi na Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi i przypomina mi się inna rola Cielucha. Demoniczny, intrygujący, lepki McApollo w III Furiach Marcina Libera. Cieluch za namową reżysera pomalował sobie do tej roli paznokcie i powieki na czerwono. I raz tak przyszedł na spotkanie z widzami, jeszcze gorący po spektaklu. Pamiętam parę nastolatków, która bała się koło niego siedzieć. Bogdan z Drogi śliskiej od traw wraca do swojej wsi z więzienia, siedział za znęcanie się nad żoną i dzieckiem. Cieluch ma przylizane blond włosy, jest szczupły i drobny, w jakby za dużych spodniach, butach, marynarce. Niby gada łagodnym głosem, ale tam w środku mrok, złość, odbezpieczony granat. Bardzo podobny bohater do tego, którego zagrał Komasa w filmie Lincz. Zło i dobro w dziwnym pomieszaniu, równowadze naiwności, malignie i realnym doznaniu. Cieluch odmierza w kolejnych scenach dawki zadziwiającego ciepła i absolutnej furii. I nigdy nie wiem, co jego postać zrobi i powie. Ale przecież nie tego się boję, kiedy patrzę na aktora, kiedy potem wyłazi do oklasków. Chyba tak jak w przypadku McApollo chodzi o detale. Bogdan Cielucha ma wytatuowaną grypserską kropkę na policzku. No i jeszcze ten złoty krzyż na szyi. Nie krzyżyk, nie medalik, naprawdę demonstracyjnie spory krzyż. Czy są punktem wyjścia do zbudowania roli, czy finalnym dopełnieniem rysunku postaci? A może trzeba traktować je jak napis na ciele, a raczej podpis pod zdjęciem? Pod słynnym obrazem Magritte’a widniał podpis: „To nie jest fajka”. A na obrazie była właśnie fajka i tylko ona. Krzyż i kropka na ciele aktora też nie są tym, czym się wydają. Oznaczają punkt, od którego zaczyna się choroba, szaleństwo albo stygmatyzują bohatera. Patrzymy na niego i coś nas w sylwetce i twarzy aktora uwiera, coś pasuje do niego i zarazem nie pasuje. Boję się tych detali. Bo nie wiem, co z nimi bohater zrobi, do czego tak naprawdę są Cieluchowi potrzebne. Komasa mówił o zlinczowanym mordercy, którego zagrał, że dla tego człowieka największa niewolą jest to, że jest na wolności. Bohater Cielucha też nie jest złem wcielonym. Tylko postawiono na nim kropkę i przekreślono krzyżykiem. Naznaczony symbolami człowiek popełnia rzeczywistą zbrodnię we śnie. A może nawet to jest złudzeniem.

4.
Dawno nie widziałem nowego spektaklu Janusza Wiśniewskiego. Koniec Europy to było dla mnie ważne przedstawienie. Długo tylko ono i chyba tylko ono. Premiery z poznańskiego Nowego znam pobieżnie. Z niedawnej radomskiej nic nie zrozumiałem i nie zapamiętałem poza tym, że dużo aktorów w kostiumach z epoki chodziło w kółko i w kółko i w kółko. Nigdy nie umiałem pisać o spektaklach Wiśniewskiego, bo z wszystkich jego reżyserskich operacji na klasyce najbardziej ciekawił mnie mechanizm wprowadzania do świata przedstawionego stałych postaci z jego imaginarium: zgadywałem, kto tym razem będzie trupem, karłem, topielicą, Nosferatu… Molierowska Szkoła żon w łódzkim Teatrze Powszechnym zaskoczyła mnie z paru względów. Spektakl trwa nieco ponad godzinę. Wiśniewski znów jest lakoniczny, ale nie gubi żadnego ze znaków rozpoznawczych swojego teatru, tnie tekst do samego rdzenia, nawleka obrazy sceniczne na muzyczno-choreograficzny wir, który tak jakby od niechcenia wytacza się przez teatralne drzwi zza kulis. Wszystko kręci się wokół Arnolfa. To w pajęczynie jego strachów, złudzeń, przywidzeń i podejrzeń jesteśmy. Jak mieć kobietę tylko dla siebie? Czy wierność można wyhodować? Arnolf eksperymentuje, przeprowadza badania na oddanej mu pod opiekę dziewczynce. W istocie jednak pod pozorem opresji żebrze o miłość, oddanie, czułość. Chce stworzyć pierwszą w świecie córko-żonę. Jan Poradowski jest Arnolfem masywnym i eleganckim, podstarzałym dandysem z lat dwudziestych. Frak, biała muszka, fryzura namalowana wprost na czole. Ale gada z Chryzaldem (Dymitr Hołówko) jakby wyjętym z innej epoki, z siedemnastowiecznego sztychu przedstawiającego Harpagona albo Pantalone z bólem zęba, bo gębę ma obwiązaną chustą z kompresem. Czas u Wiśniewskiego jak zwykle wariuje. To Paryż wszystkich epok, cudem odnaleziony stryj Anusi wchodzi na scenę w napoleońskim mundurze (Barbara Szcześniak), Oront (Andrzej Jakubas) wygląda jak minister Ludwika XVI, po ulicach przechadzają się czterej żołnierze w mundurach z pierwszej wojny światowej. Anusia (Katarzyna Grabowska) przypomina Anię z Zielonego Wzgórza. No i jeszcze trupy i upiory mieszają się z żywymi. Spektakl otwiera wejście dwóch żywych trupów sióstr-pielęgniarek. Potem w korowodzie zobaczymy jeszcze zakonnicę z rogami demona i dziewczynę Frankensteina, półnagą, ale pozszywaną z wielu kobiet. Jakiś rudowłosy chłopak (czort? morderca? Pan śmierć?) wyrwie Chryzaldowi ten zepsuty ząb, a przedtem z gęby pacjenta poleci rdzawy dym. Zjawy i bohaterowie zasiadają przy stole, piją, jedzą zupę, przenoszą ten stół w coraz to inne miejsce sceny. Postaci z chóru i z pantomimicznych scenek ograniczone są do jednego gestu, grymasu, kroku. Ale uzależniamy się od ich wejść. Bo to nie są interludia, ale jakby drugi, równie ważny nurt rzeczywistości. Jakby cały czas były w głowie Arnolfa. W przerwach między choreograficznymi harcami Arnolf jest powiernikiem swego rywala do serca Anusi (Horacy Damiana Kuleca) lub nauczycielem krnąbrnej dziewczyny. Wiśniewski tak preparuje sytuacje, że Arnolf raz jest oszukującym, raz oszukiwanym. Świetnie wypadają zwłaszcza jego sceny z bohaterką Grabowskiej. Intrygująca młoda aktorka: frapuje jej głos, zaskakujące przejścia od jednej emocji w drugą. Grabowska gra kłamstwo i wiarę, że kłamstwo jest potrzebne do szczęścia, inaczej niż z pomocą kamuflażu się nie da, można nie wiedzieć nic o świecie, nic o mężczyznach, a jednak umieć się kłamstwem posługiwać. Rozpaczliwie wobec takiej przeciwniczki wybrzmiewa skarga Arnolfa: „A czemuś ty mnie, Anusiu, kochać nie chciała?”. Bo rozumiemy, że trup bohatera krzyczy to do trupa niedoszłej kochanki. Wszyscy są już umarli, to wydarzyło się dawno temu i teraz tylko powraca jako kara, piekło wspomnienia po tamtej stronie. Zakończenie spektaklu Wiśniewskiego jest jakby urwane, reżyser nie stawia kropki nad i, nie puentuje porażki Arnolfa ani nie daje finalnego obrazu fantasmagorycznym postaciom. Szkoda, bo byłoby to kapitalne przedstawienie – gdyby poszerzyć je o jakiś finałowy akord, na przykład wzięty z którego bądź miejsca sztuki monolog Arnolfa, scenę pustki, ogołocenia z wszelkich iluzji i planów. A tak Wiśniewski tylko coś obiecuje i zostawia widza z niedosytem. Może tak miało być, ale to nie działa. W scenie zdemaskowania i udaremnienia zamiarów Arnolfa aktor po prostu zbiega ze sceny. A potem cała menażeria wychodzi do oklasków, ustawia się w zabawną, dwupoziomową, zrytmizowaną kompozycję i znika ze sceny, a potem znów się pojawia. I znów. Oklaski nie milkną. Pomyślałem przez chwilę, że te reżyserowane brawa to dalsza część przedstawienia, że powinny trwać kilkanaście minut, aż widzowie zrozumieją, co oklaskują. Z czyjej porażki się śmiali. Jaki happy end dostali. Odpowiedzią na nieuczciwość Arnolfa jest nieuczciwość Anusi. W tle pęta się pijak i uwodziciel Horacy i podejrzana gromada starych satyrów. Trupy i duchy. Miłość w takim tyglu nie ma najmniejszych szans. Wiśniewski z niej cynicznie drwi.

5.
Zespół łódzkiego Teatru Jaracza wysłał 3 marca bieżącego roku list do marszałka województwa łódzkiego. Zawiadomił minister kultury, szefa ZASPU i całe środowisko, że:
„Umiera Teatr. Największy, najstarszy w Łodzi, teatr, którego wspaniała i bogata przeszłość wpisała się na zawsze w historię polskiej sceny. Zabija go brak kompetencji, dobrej woli, arogancja i cynizm. (…) Rozbudowana machina administracyjno-sprawozdawcza skutecznie umniejsza rolę zespołu artystycznego, a de facto traktuje go jak niewygodny »element«. Ta sytuacja narasta z każdym dniem, choć kryzys przybrał na sile w momencie, gdy dyrekcja objęła także Teatr Wielki.(…) Odchodzą reżyserzy, którzy swoimi przedstawieniami budowali siłę naszego Teatru. Nie są bowiem w stanie pracować w atmosferze ekonomicznego terroru, który nieuchronnie prowadzi do całkowitego zniszczenia niezwykłego potencjału twórczego, pasji i woli walki o prawdziwą sztukę. Za pozorami normalności kryje się drastycznie zmniejszona ilość premier, także spektakli granych w miesiącu, brak zainteresowania równomiernym rozwojem członków zespołu aktorskiego i wykorzystaniem możliwości, które w nim tkwią. Bezzasadnie znikają z repertuaru cieszące się popularnością, nagradzane przestawienia. Częstą praktyką jest udostępnianie naszych scen miałkiej wartości spektaklom warszawskich celebrytów. (…)”

Dość dramatyczny w tonie i wstrząsający w diagnozie list upubliczniony po rezygnacji Waldemara Zawodzińskiego kończył się apelem:
„Nie możemy dłużej patrzeć, jak marnotrawiony jest potencjał wszystkich pracowników. Wyczerpała się już nasza cierpliwość i nasz limit zaufania dla tej dyrekcji. Jesteśmy pewni, że nadszedł czas na zmiany. Ratunkiem dla nas jest jak najszybsze rozpisanie rzetelnego i transparentnego konkursu na stanowisko dyrektora. Teatrem nie może zarządzać urzędnik, człowiek nieutożsamiający się i nierozumiejący specyfiki instytucji, której interesy ma reprezentować. Jesteśmy przerażeni wszechobecną i nieznośną łatwością niszczenia, brakiem odpowiedzialności. Pragniemy dyrektora kompetentnego, odpowiedzialnego, który przywróci utraconą rangę, zadba o spokojną i przyjazną atmosferę pracy, o rozwój zespołu artystycznego, nie zapominając o priorytetach i wartościach najważniejszych. Uratować nas może tylko prawdziwy artysta. Twórca i wizjoner rozumiejący delikatną materię sztuki, która za cel dociekań i obiekt zainteresowań obiera człowieka. Teatr jest światem tworzonym przez wyobraźnię artysty.  To miejsce, gdzie stawia się pytania i pobudza ludzi do refleksji. Nie wolno nam dopuścić do zaprzepaszczenia tego świata”.

Tyle głos zespołu. Snuliśmy różne przypuszczenia, kto może przejąć Jaracza po Zawodzińskim, kto odmieni tę scenę albo będzie strażnikiem kontynuacji tego, co najlepsze z tradycji tej sceny. Na nowego szefa artystycznego typowano Jacka Orłowskiego, Mariusza Grzegorzka, Grzegorza Wiśniewskiego, twórców, którzy współtworzyli w ostatnich latach format łódzkiego teatru. Zespół miał przedstawić swojego kandydata. Spore szanse miał podobno Maciej Nowak (Krzysiek, Anka – TERAZ!). W poniedziałek przeróżne pogłoski przybrały całkiem sensowny kształt. Pojawił się kandydat (?), nominat (?) spoza tej stawki.

6.
„Jak się nieoficjalnie dowiadujemy – pisze Wacław Krupiński z „Dziennika Polskiego” w artykule Nierozłączny tandem w teatrze się rozdzieli?– od września Sebastian Majewski przestanie być zastępcą dyrektora Narodowego Starego Teatru ds. artystycznych”. Krupiński twierdzi, że to „wynik konfliktu z dyrektorem naczelnym Janem Klatą, który, jak słyszymy, narastał od pewnego czasu. Apogeum nastąpiło w zeszłym tygodniu, kiedy to Stary odwołał cztery spektakle Króla Leara z Jerzym Grałkiem w roli tytułowej. Aktor, mający kłopoty ze zdrowiem od dawna, nie miał dublera, o którego zabiegał Sebastian Majewski. I teraz przypomniał o tym Janowi Klacie. Spór na ten temat miał zakończyć się informacją rozesłaną do niektórych aktorów przez Majewskiego, że od września przestanie być pracownikiem Starego Teatru”.

Nie wiadomo, ile w tej nieoficjalnej wiadomości prawdy, Krupiński zastrzega się, że to jeszcze niepewne, że Majewski odchodzi. Ale kto jak kto, Wacław Krupiński jest zazwyczaj najlepiej poinformowanym dziennikarzem w Krakowie. Krupiński wie, że Majewski odchodzi, tylko nie wie dokąd. Głębokie Gardło Krupińskiego jest jednak gorzej zorientowane od mojego. Moje źródło przekonuje, że to już postanowione. Sebastian Majewski odchodzi, bo będzie nowym szefem artystycznym Teatru Jaracza.

Krakowscy teatromani mogą być zaskoczeni, ale tylko trochę. Bo Majewski od jakiegoś czasu dawał sygnały, że Kraków go zawiódł, że on tu nie pasuje, jego pomysły przegrywają w zderzeniu z tym miejscem. „Nie czuję wielkiej więzi, dobrej energii między mną a miastem – mówił Sebastian Majewski Magdzie Piekarskiej w wywiadzie dla „Tygodnika Wrocław”. – Specjalnego przyciągania jednak nie ma. Ale i nie dbam o to. (…) Nie wiem, czy w Krakowie w ogóle jest bohema. Jego mieszkańcom wydaje się, że tu wszystko jest najlepsze. A jak się przyjrzeć od środka, okazuje się, że Kraków jest nie tyle kulturotwórczy, co raczej kulturowtórny. Nie ma ważnego środowiska teatralnego, chociaż na metr kwadratowy jest tu może więcej aktorskich talentów niż w innych miastach, nie ma ciekawej sceny muzycznej, plastycznej, artystów performatywnych. Kraków żyje bardziej festiwalami niż codzienną produkcją. To byłoby bardzo ciekawe miasto, gdyby nie miało takiego zadęcia”.

No, walnąć takie opinie można rzeczywiście tylko na pożegnanie. Bo brzmią one tak, jakby w chwili ich wypowiadania wicedyrektor Starego Teatru bił swoją publiczność, środowisko artystyczne, partnerów w dyskusji po twarzy, a wy tacy, owacy, nie pasujecie mi, nie dorastacie do mojego poziomu, dlatego przegrywam, miotam się. Ten artykuł został bardzo źle przyjęty w Krakowie. Zwłaszcza, że w tandemie Klata–Majewski Sebastian zawsze był tym dobrym policjantem. Śmialiśmy się, że tu i ówdzie narzeka, że krakowianie źle się ubierają, że czuje się u nas jak turysta, że się nudzi w mieście. Że nie ma sił nawet skończyć własnego projektu, czyli Zgreda – przyjaciela Starego i odwołuje spektakl przed premierą… Podejrzewaliśmy też, że krytyka, jaka spada na najważniejszą scenę miasta, jest również tematem wewnętrznych dyskusji. Że dyrektor Starego może mieć do swojego współpracownika pretensje o parę rzeczy – o chybiony pomysł z sezonami dedykowanymi poszczególnym reżyserom-legendom sceny przy Placu Szczepańskim, z którym teraz nie wiadomo co zrobić, o decyzję, że pierwszy sezon opierać się będzie tylko o nową dramaturgię, o zakontraktowanie Frljicia, o nieprzyjęte przez krakowskich widzów wprowadzenia do przedstawień wygłaszane i odgrywane przez samego Majewskiego, o pomysły edytorskie, wizerunkowe i happeningowe związane z rewitalizacją Starego Teatru. Klata zaufał Majewskiemu i jego doświadczeniu na wielu polach i potem musiał brać te niepowodzenia na siebie. Więc jeśli taka wewnętrzna krytyka miała miejsce, trudno nie uciec od spostrzeżenia, że była choć w części uzasadniona. Klata podzielił się władzą programową, Majewski opromieniony sukcesem swojego repertuaru i zestawu nazwisk reżyserskich z Wałbrzycha spróbował zastosować te same sztuczki pijarowskie i koncepcyjne w Krakowie. I zdziwił się, że to nie zadziałało. Że zostało odrzucone przez część widowni. W tym sezonie wykonali wprawdzie z Klatą korektę, wycofali się z wielu rewolucyjnych rozwiązań i niepotrzebnych, drażniących zmian, ale jak dotąd atmosfery w mieście i w zespole nie poprawili. Przynajmniej tak to wygląda z boku.

Być może Majewski odchodzi, bo zrozumiał jedno: jeszcze dwa lata temu, kończąc dyrekcję w Wałbrzychu, był kandydatem do objęcia wielu scen w Polsce, jeszcze sezon, dwa w Starym i z tak obciążoną hipoteką nikt nie da mu szansy po Krakowie na nowe otwarcie. Wszystko jedno – reżyserskie czy dyrektorskie. Trzeba ewakuować się, póki czas. Póki w opinii ogólnopolskiej, a nie tylko krakowskiej, winny jest Klata, a nie on. Może poczuł, że zostanie kozłem ofiarnym? Kuratorem-zderzakiem do wymiany? Mikołaj Grabowski w pewnym momencie swojej dyrekcji w Starym podziękował Tadeuszowi Nyczkowi i zaprosił do współpracy Grzegorza Niziołka, a teatr dostał nowy energetyczny ładunek. Potem pożegnał się z Niziołkiem i firmował bodaj dwa najlepsze sezony swego urzędowania.

Jeśli to prawda, że Majewski odchodzi, że zostanie artystycznym w Jaraczu, to znak, że zadecydował instynkt samozachowawczy, a w Starym jest gorzej, niż sądziliśmy.

Jako że zawsze trzeba być z tymi, którzy mają źle i zostali zdradzeni – współczuję Klacie. Odejście najbliższego współpracownika to zawsze jest koniec jakiegoś etapu. Klata nie może rzucić też tej dyrekcji w diabły, na pewno nie w takim momencie. Trzeba przynajmniej walczyć do końca kadencji. Co teraz powinien zrobić? W jednym z poprzednich Kołonotatników sugerowałem wyciągnięcie ręki do Strzępki i Demirskiego. To już jest także ich miasto i ich teatr. Bitwa Warszawska 1920 i Nie-boska komedia to największe sukcesy artystyczne dyrekcji Klaty. Kraków nie może być aż taką stolica konserwy, skoro S&D są tu bezsprzecznie lubiani, podporządkowali sobie parę miejskich scen: grają wciąż trzy części Klątwy w Łaźni, Niech żyje wojna! Demirskiego zrealizowano w PWST. Klata dał im szansę pracy w Starym, może powinni wziąć odpowiedzialność teraz za tę scenę, walczyć wspólnie o widza, o koncepcję, wizję, stworzyć razem z Klatą grupę liderów, twórców spektakli „flagowych”? Demirski jako wicedyrektor po Majewskim. Dla mnie to nie jest science fiction. Prędzej czy później takie stanowisko Strzępka lub Demirski będą musieli przyjąć, nie da się całe życie być outsiderem i krytykiem systemu, zwłaszcza jak się jest w mainstreamie. Wściekły tandem do Starego! Lepszego rozwiązania dla obu stron na razie nie widzę.

A Majewski w Jaraczu? Cóż – dla zespołu byłaby to szansa na spotkanie się z reżyserami z innego niż dotychczas kręgu, pewnie wkrótce Strzępka i Demirski też by do Jaracza weszli. Majewski już chyba nie popełniłby tych samych błędów, co w Krakowie, tak samo jak Łysak i Wodziński przetestowali swego czasu w Poznaniu, czego nie robić podczas kolejnych dyrekcji. Więc – przypuszczam, że Sebastian Majewski wersja 2.0 mniej będzie programował, rozdawał tekstów, a więcej słuchał aktorów, oczekiwał na reżyserskie propozycje. A w wizji najbardziej śmiałej bez zmrużenia oka wystawi w Łodzi musical Hallo Szpicbródka!

Trzymamy kciuki. Jak zwykle. Za wszystkich naraz.

18-03-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany retro-spektywa
    retro-spektywa 2015-06-26   00:12:43
    Cytuj

    Warto czasem rzucić okiem wstecz, aby zobaczyć, jak bardzo Wróż Drewniak bredzi. Kilka miesięcy zaledwie, a już bez sensu. "Nie idź tą drogą, Wieszczu!" - wołają na puszczy topniejący czytelnicy.

  • Użytkownik niezalogowany Wendi
    Wendi 2015-03-19   13:56:35
    Cytuj

    Alleluja, po raz pierwszy zgadzam się z Drewniakiem. "Bitwa" i "nie-boska" są w Starym najlepsze i Demirski na stanowisku wicedyra to by było to.