AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 51: Wujek Dobra Rada

Chopin bez fortepianu, reż. Michał Zadara,
Teatr Wielki Opera Narodowa  

Słuszne postulaty i gorące pragnienia

1.
Nazywają mnie Wujkiem Dobra Rada. Działam incognito i pro publico bono. Ratuję uznane sceny przed upadkiem, podpowiadam repertuar, przereżyserowuję przedstawienia, odkrywam talenty, aktorskim karierom na jałowym biegu nadaję nowy pęd. Wymyślam piętrowe intrygi. Leczę teksty i złamane serca. Zamiast kozetki psychoterapeuty stosuję leżaczek wyznań. Organizuję wycieczki turystyczne.

Tylko poważne oferty.

2.
Wielkimi krokami zbliża się kolejna edycja Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. W kwietniu eliminacje, w październiku już naprawdę ostre ściganie. Nie mam wątpliwości, że jedną z uczestniczek prestiżowych jesiennych zmagań młodych wirtuozów powinna zostać Barbara Wysocka. Widzieliście jej i Michała Zadary Chopina bez fortepianu? Widzieliście. To wiecie, co chcę zaproponować. Wysocka odtwarza partie fortepianowe Koncertu e-moll i f-moll, nie dotykając klawiszy. Każda nuta ma swój odpowiednik w słowie, sylabie, głosce, onomatopei, nawet w prywatnym kaszlu aktorki. Orkiestra odtwarza swoje partie, a Wysocka gada tekst monologu złożonego z listów Chopina, muzykologicznych analiz jego koncertów, osobistych wynurzeń pianistów na temat ich wykonawczych zmagań z tymi kompozycjami. Wysocka udowadnia, że pojęcie fortepianu to pojęcie względne: może być, może go nie być podczas wykonania koncertu nomen omen fortepianowego. Aktorka wyrzuca fortepian na symboliczny bruk, bo sama staje się fortepianem i pianistką, która się z nim tak brutalnie obchodzi. A wraz z fortepianem leci przez to wyobrażone okno wszelka bzdurna, sentymentalna, naiwna, bogoojczyźniana interpretacja muzyki Chopina. W gadającej i działającej na tle orkiestry Wysockiej zmartwychwstaje Chopin – artysta nowoczesny, myślący, wściekły. Performans aktorki, a raczej pianistyczna interpretacja wyobrażeniowa chopinowskich koncertów, to bezdyskusyjnie rewolucyjny materiał na ostatni etap Konkursu Chopinowskiego, podczas którego finaliści grają z orkiestrą i dyrygentem.

Najpierw trzeba jednak przejść eliminacje.

Widziałem występ-popis Wysockiej dwukrotnie, raz z pełną orkiestrą dyrygowaną przez Jacka Kaspszyka, drugi raz z udziałem kwartetu smyczkowego. Mówi się także o wariancie na piętnastu muzyków i aktorkę. Znając przedsiębiorczość i innowacyjność Michała Zadary, mogę śmiało przypuszczać, że istnieje też bieda-wersja, bez muzyków, z samą performującą Wysocką. Może w tej absolutnie minimalnej wersji wykonawczej zamiast posiłkować się playbackiem rozdaje się widzom partytury z zapisem koncertów Chopina i eksperci, którzy potrafią czytać nuty, patrzą na Wysocką bez akompaniamentu i słyszą orkiestrację w głowie? A potem lub równocześnie opowiadają tym, którzy nie potrafią, co akurat słyszą, jaki ten pozafortepianowy dodatek w koncercie w ogóle jest. A gdyby tak pójść dalej w tym eksperymencie… Zgłosić Barbarę Wysocką do pierwszego etapu, do wykonania mazurków i polonezów. Wejdzie elegancko ubrana do sali koncertowej (transmisja w radiowej Dwójce i TVP Kultura), siądzie przed pudłem fortepianowym, otworzy pokrywę klawiatury i zacznie mówić, co mogłaby zagrać, jak by zagrała, jak ułożyłaby palce, gdyby tylko chciała, co Chopin mógł myśleć, gdy pisał ten albo inny utwór, co czuł, gdy go wykonywał lub nie wykonywał.

Jak wiemy, gra na fortepianie polega na równoczesnym lub naprzemiennym używaniu ręki prawej i ręki lewej. Barbara Wysocka wyjaśniłaby więc błyskotliwie, co w jej monologu jest ręką lewą, a co prawą, jak materializuje się w słowie lub geście klucz basowy, a jak wiolinowy. I jeszcze mówiłaby o armatach ukrytych w nutach, o dymach kominów fabrycznych, o współczesnych Chopinowi rewolucjonistach i teoretykach kapitalizmu i komunizmu. W występie Wysockiej, czyli „pianistki intelektualnej”, oprócz interpretacji, emocji, tempa czy siły uderzenia w instrument liczyłby się przede wszystkim sens. Jak myśl klei się do nuty? Co myślą nuty? Jak mówi się ze sceny nuty w słusznej sprawie? Wysocka podczas swego występu już na etapie mazurka czy poloneza zadałaby wszystkim chopinowskim ekspertom pytanie absolutnie serio: czy pianista XXI wieku, po Johnie Cage’u, naprawdę musi grać w tradycyjny sposób? Czy granie muzyki zamiast opowiadania o niej nie jest przypadkiem tylko naszym przywiązaniem do idei koncertu fortepianowego jako reprezentacji? Koncert nie musi być reprezentacją! Ani reprodukcją. Wysocka firmowałaby na wzór teatru postdramatycznego chopinowską rewolucję postpianistyczną. Jezu, jakie to byłoby wydarzenie! Jaki wstrząs dla muzycznej konserwy! Był Zimerman, był Blechacz, a teraz Wysocka! Już widzę debaty jury, słyszę wypowiedzi autorytetów muzykologicznych analizujących skalę przełożenia partii fortepianowych na słowo, zajmujących się tempem mówienia Wysockiej, zakresem użytych sformułowań, relacjami formy i treści. Światowa prasa, zwłaszcza ta japońska, bo oni się naprawdę znają na Chopinie, pisałaby o
„pianistce, której palce wyrastają z ust”,
ewentualnie
o „pianistce bezdotykowej”
albo
o „pianistce z fortepianem w gardle!”

Te zdjęcia z fotoshopów, przedstawiające ciało aktorki zmienione w fortepianową klawiaturę. Te ready-made’y i ambalaże z pół-Wysocką, pół-fortepianem! 

Trzeba zrobić wszystko, by do startu Wysockiej w Konkursie Chopinowskim doszło. To jest sprawa wagi państwowej. Narodowa. Sprawdźmy, czy w regulaminie tego konkursu pianistycznego znajduje się w ogóle definicja gry na fortepianie. Przypuszczam, że nie, bo nikt z jego pomysłodawców nie zakładał, że można wykonać kompozycję fortepianową tylko „znajdując się obok fortepianu i używając ust”. Barbara Wysocka jako „jak najbardziej istniejąca i możliwa aktorka instrumentalna”, intelektualistka prezentująca nowoczesne myślenie o życiu i twórczości Fryderyka Chopina byłaby fenomenalnym wzmocnieniem naszej reprezentacji. Wyobrażacie sobie ten skandal? Niegdysiejszy spór o Ivo Pogorelicia byłby niczym przy emocjach, jakie wzbudziłaby werbalna interpretacja Wysockiej. Namawiam panią Barbarę i Michała Zadarę do walki o ten występ. Nawet jeśli konserwatywne jury znajdzie na Wysocką jakieś kruczki prawne (limit wieku? specjalizacja na studiach muzycznych – skrzypce?) to może planem minimum, jaki da się zrealizować, będzie – przynajmniej tyle! – telewizyjna transmisja spektaklu Chopin bez fortepianu w wersji anglojęzycznej na inaugurację festiwalu? To „przynajmniej tyle” i tak byłoby wielkim zwycięstwem Barbary Wysockiej i nowej polskiej teatralnej pianistyki.

3.
Spory na linii urzędnicy–artyści o wrocławski Teatr Polski jakoś tak ucichły. Teatr Polski istnieje w mediach wyłącznie za sprawą serii bardzo udanych bądź bardzo głośnych premier: swoje spektakle zrobili już u Mieszkowskiego Lupa, Garbaczewski, Miśkiewicz, teraz Zadara. Podejrzewam jednak, że temat długu, brakujących milionów na premiery i codzienne funkcjonowanie teatru powróci ze zdwojoną siłą na koniec sezonu, bo żadnej z tych realizacji nie można uważać za wersję oszczędnościową, produkcję ratunkową niedoinwestowanego teatru. I znów dyrektor będzie bronił swojej strategii, urzędnicy zaś będą próbowali go dyscyplinować. I tak w koło Macieju… Podpowiadam rozwiązanie, które ma charakter uderzenia uprzedzającego.

Teatr Polski we Wrocławiu zamiast kłócić się o drobne powinien rozbić całą pulę i starać się o status trzeciej sceny narodowej obok warszawskiego Narodowego i krakowskiego Starego Teatru.

Jeśli nie teraz, to kiedy? Kolejne spektakle zbierają nagrody, wychwalany jest wrocławski zespół, o każdej premierze teatru dyskutuje się, jakby to była nowa ustawa w parlamencie. Pamiętam, jak krzywiliśmy się w Krakowie, kiedy Ryszard Skrzypczak załatwiał taki status dla Starego. A po co zmieniać nazwę, co nam da ten przymiotnik? Ano teraz dopiero widać, ile dał.

Pożytki ze słowa „narodowy” w nazwie wrocławskiej sceny byłyby liczne. Skoro jeden teatr tego typu działa w byłej Kongresówce, drugi jest perłą Galicji, czas na ideowe wzmocnienie naszej obecności na Ziemiach Zachodnich. Dałoby się to przetłumaczyć kręgom konserwatywnym i patriotycznym. Narodowy Teatr Polski we Wrocławiu mógłby być finansowany na tej samej zasadzie, co dwie istniejące sceny narodowe, byłby pod opieką Ministerstwa Kultury i raz na zawsze uwolniony od zakusów lokalnych polityków. Dyrektor Mieszkowski zamiast grać w podchody z urzędem marszałkowskim i wykłócać się o opłaty za prąd i najem Sceny na Świebodzkim, straszyć dymisją, potopem i śmiercią teatru, mógłby w spokoju programować sezon. Nigdy nie miałem zastrzeżeń do gustu i stylu działania Mieszkowskiego: robi dobry teatr, ma repertuarowy rozmach, intuicję do ludzi, kocha artystów. Denerwowało mnie tylko, że walcząc o własny interes, deprecjonuje inne inicjatywy artystyczne i kontestuje podział środków. Że żąda dla swojej sceny specjalnego traktowania, takiej budżetowej taryfy ulgowej, podczas gdy inne instytucje kultury funkcjonujące na tej samej podstawie prawnej muszą strzec rachunków jak niepodległości. Zamiast jałowo złościć się na Mieszkowskiego usankcjonujmy programową „uzurpację” Teatru Polskiego! Byłby to pierwszy taki przypadek w najnowszej historii polskiego teatru, kiedy jakaś scena przebojem wdziera się na teatralny Olimp, dzieli i rządzi, wyznacza trendy i skalę rozmowy o sztuce, a następnie zostaje za to odpowiednio wynagrodzona. Oczywiście, byłby to inny narodowy teatr niż ten warszawski i krakowski, ale dopiero wszystkie trzy, i to analizowane łącznie, mówiłyby jakąś prawdę, czym dziś jest dla nas, dla społeczeństwa – teatr.

Czego boją się najbardziej w Teatrze Polskim i we Wrocławiu? Że ewentualne odejście Mieszkowskiego doprowadzi do programowego tąpnięcia, teatr zrobi krok w tył, rozpadnie się zespół. Ministerialny parasol ochronny, o jaki wnoszę, nie sankcjonowałby dożywocia Mieszkowskiego, tylko zracjonalizował warunki, w jakich działa dyrektor, i zabezpieczał odpowiednią rangę jego następcy. Niemal cosezonowa szarpanina Polskiego z urzędnikami szkodzi innym krajowym scenom, wypacza obraz współpracy samorządów ze znajdującymi się w ich gestii teatrami. Idzie przekaz w Polskę: ach, ci krnąbrni, roszczeniowi artyści! Może i wielcy duchem i swoją sztuką, ale niewypłacalni, łamiący obietnice, traktujący budżetowe wytyczne Urzędów i Rad z pobłażaniem. Teatr Narodowy we Wrocławiu będzie po prostu narodowy, co znaczy, że będzie mu więcej wolno.

Zamiast za chwilę podpisywać kolejne listy w obronie Mieszkowskiego i Teatru Polskiego, walczmy o status sceny narodowej dla Wrocławia.

4.
W Kołonotatniku nie boimy się plotek. Oczywiście nie bierzemy za nie żadnej odpowiedzialności, bo jest to w końcu – najczęściej – rubryka satyryczna, której celem nie jest ranienie ludzi, ale wspomaganie ich samooceny. Otóż, jak się dowiadujemy z sekretnego źródła (dla bezpieczeństwa oznaczmy je nickiem Głębokie Gardło 5 i ¾), sześćdziesiąte urodziny Tadeusza Słobodzianka miały w Teatrze Dramatycznym niezwykle uroczystą oprawę. Otóż zorganizowano akademię, podczas której młodzi aktorzy mogli wyrecytować wierszyki dla szefa albo zaśpiewać mu piosenkę. Nie było w tym żadnego przymusu wynikającego ze stosunku pracy. Boże Broń! Wszystko miało charakter spontaniczny. Podobno można było nawet sobie samemu określić charakter występu. Nie wiem, czy odbyły się jakieś popisy taneczne w obecności dyrekcji i czy ktoś wpadł na pomysł quizu na temat: Tadeusz Słobodzianek. Życie i twórczość. Ja bym wpadł. Ja bym zatańczył. Jaka szkoda, że nikt mnie nie zaprosił! W takich wzruszających chwilach recytuję zwykle Puszkinowskie frazy: Burja mgłoju niebo krojet/ wichry snieżnyje krutia…, ewentualnie: Ja pomniu cziudnoje mgnowienie:/ pieriedo mnoj jawiłas’ ty. Oba wiersze znam w całości. I w języku oryginału. Wszyscy sybiracy wtedy płaczą. Młode, atrakcyjne kobiety siadają wianuszkiem u moich stóp, zasłuchane, rozmarzone… Eech…

No, ale stało się, nie zaprosili. Nie mam żalu, nie kpię z wewnętrznej uroczystości w Dramatycznym. Nawet nie wiem, czy się naprawdę odbyła. Zauważam raczej, że wspólne mówienie wierszy i śpiewanie piosenek („łubudubu, łubudubu, niech nam żyje prezes naszego klubu”) może być całkiem sensownym pomysłem na integrację dyrekcji i zespołu. Czy da się tak w Starym Teatrze w Krakowie i gdzie tam jeszcze teatralne iskry lecą? Czy nie powinien być to przypadkiem pierwszy akt obecności nowego dyrektora na scenie opolskiej? Pomysł leży na ulicy, to znaczy w teatrze Dramatycznym. Wystarczy schylić się i wziąć.

5.
Nie pisałem dotąd o nowej scenie w Krakowie, czyli Teatrze Variété. Nie pisałem z zazdrości, a poniekąd z solidarności sąsiedzkiej też. Co tu pisać, skoro chciałbym, żeby prezydent Majchrowski spełniał również moje marzenia. Niestety, spełnia marzenia Janusza Szydłowskiego. Choć moje są znacznie skromniejsze – chodzi mi tylko o sfinansowanie półrocznej wyprawy badawczej Wszystkie teatry hellenistyczne Anatolii oraz projektu budowy rzymskiego amfiteatru na Zabłociu z przeznaczeniem na walki gladiatorów z grup rekonstrukcyjnych. Ucieszyłoby mnie też przekształcenie znajdującej się na brzegu Wisły ciepłowni, jako żywo przypominającej londyńską Battersea (tę z okładki płyty Animals Floydów), w muzeum rocka progresywnego. Cóż, moje marzenia pozostaną marzeniami, podczas gdy marzenia Janusza Szydłowskiego za miesiąc z okładem przybiorą całkiem realny kształt. Teatr Variété da swoją pierwszą premierę! Nie mam nic przeciwko usytuowaniu Variété w dawnym kinie „Związkowiec”. Odzywa się we mnie nawet sąsiedzka duma: teatr będzie tuż za rogiem, rzut beretem od mojego bloku, będę mógł chodzić na popołudniówki w kapciach i szlafroczku. Mam z tym miejscem związane same miłe wspomnienia. Kiedy było tam jeszcze kino, poszedłem na seans Boxing Helena w reżyserii córki Lyncha. Pamiętacie ten film z niezapomnianym Julianem Sandsem opiekującym się kadłubkiem ukochanej? Obciął jej ręce i nogi, by przypominała kaleką grecką rzeźbę, kąpał, czesał i ustawiał sobie na parapecie…
 
A potem do „Związkowca” przyjechał Teatr Witkacego z kilkoma spektaklami. Była to, o ile się orientuję, spektakularna klapa finansowa, bo widzowie teatralni nie bardzo umieli trafić w to miejsce ani nie mieli gdzie zaparkować. Widownia świeciła pustkami. Zakopiańczycy zagrali wtedy m.in. Katzenjammer według Matki Witkacego. Napisałem relację z tego zdarzenia pod wiele mówiącym tytułem Widma. Bo pusto, bo aluzja do opery Moniuszki według Dziadów… Duchów w spektaklu Dziuka było co niemiara… Redakcja lokalnego dodatku „Gazety Wyborczej” uznała jednak mój tytuł za zbyt krótki (musiał obsłużyć trzy szpalty) i ktoś (pewnie z działu sportowego) dopisał brakujące wyrazy. Kupiłem rano „Gazetę” i struchlały przeczytałem: Widma, widma nabierają ciała. Kto wie, czy nie był to najlepszy tytuł recenzji opublikowany w latach dziewięćdziesiątych…

Ale wróćmy do Teatru Variété. Jak się dowiaduję, dawne kino „Związkowiec” niekoniecznie nadaje się na scenę musicalową z prawdziwego zdarzenia. Otóż brak tam dostatecznego miejsca na orkiestrę. W związku z tym w granych tu musicalach aktorzy będą śpiewać z tak zwanego „półplaybacku”. Playback w teatrze muzycznym to zawsze obciach i nawet Janusz Józefowicz jako reżyser nic tu nie pomoże. Wolno oczywiście organizować w Variété wieczory karaoke, ale nie nazywajmy tego miejsca ani variété, ani teatrem muzycznym. Muzyka ma być na żywo, a nie z taśmy! No, ale skoro miejsca nie ma, skoro dyrekcja stoi przed dylematem, kto bardziej potrzebny na scenie: aktorzy czy muzycy, wysuwam następujący postulat formalny.

Skorzystajmy z doświadczeń bardów – Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego. Niech tańczącym i śpiewającym aktorom w Variété towarzyszy akompaniator z gitarą! Przeróbka aranżacyjna Kotów, Abby i Billy Elliota na pojedynczy instrument szarpany byłaby ewenementem na skalę światową. Amerykańscy koneserzy musicali zabijaliby się o bilety. Turyści zalaliby Kraków. Kolejki do kasy Variété kończyłyby się pod moim oknem na Al. Pokoju. Proste? Proste! Już Stanisław Barańczak pisał, że prawdziwa poezja i każda wielka sztuka rodzi się wtedy, gdy chęć wypowiedzenia się zderza się z ograniczeniem. W przypadku teatru Variété mamy właśnie z czymś takim do czynienia.

6.
Kończę tekst, pieje kur, a telefon milczy. Wujek Dobra Rada najwyraźniej nie ma dziś szczęścia. Mimo że wiem, kto powinien być dyrektorem w Opolu, w Gliwicach i Toruniu, odkryłem zakończenie Francuzów Krzysztofa Warlikowskiego i nie jest dla mnie tajemnicą, kto z polskich aktorów naprawdę będzie głosował na PiS.

15-04-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (4)
  • Użytkownik niezalogowany mi nie jest wszystko jedno
    mi nie jest wszystko jedno 2015-04-21   12:12:06
    Cytuj

    ale dlaczego sztuka profesora Wojtyszki nie weszła do finału GND? i dlaczego przegrała z dwudziestolatkami? aż taka kiepska była? to chyba lekka kompromitacja profesora, który ściga się w tym samym konkursie ze studentami. to może w łodzi mu znowu po znajomości ewa od nożyczek wystawi. już gorsza niż te piosenki to chyba nie może być

  • Użytkownik niezalogowany psiara
    psiara 2015-04-17   03:13:32
    Cytuj

    Panie Drewniak, nie jesteś Pan na bieżąco. Ostatnie głupie posunięcie Słabodzianka to nie jakaś tam feta na swoją cześć tylko zakaz wprowadzania psów do Cafe Kulturalna. Z powoływaniem się na stary, komunistyczny regulamin. O którym wszyscy zapomnieli z wyjątkiem małego Tadzia.

  • Użytkownik niezalogowany fanka
    fanka 2015-04-15   22:05:30
    Cytuj

    A czy pan Łukasz napisze o Dziadach III Zadary i Kwestii techniki Buszewicza? Niechby!

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-04-15   13:30:47
    Cytuj

    ad 1 plus kumoterstwo, po znajomości i ideologii ad 3 to już jest: Teatr Polski współfinansowany przez ministra, czyli narodowy, obok tych w Gdańsku i Olsztynie (w sumie pięć) ad 4 to się odbędzie, 27 kwietnia w Przodowniku: benefis Słonodzianka robiony przez Słobodzianka