AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Piękna wieś pięknie płonie…

Fot. Magda Hueckel  

Domniemane kulisy i możliwe konsekwencje niesławnej politycznej demonstracji na widowni Starego Teatru.

1. Środa czy czwartek?

Traf chciał, że dzień przed feralnym czwartkiem także i ja wybrałem się na Do Damaszku Jana Klaty. Na widowni tłumy, publiczność szkolna, studencka, trochę środowiskowa. Przynajmniej w połowie mogli być to widzowie, którzy znali wcześniejsze produkcje reżysera ze Starego Teatru: Trzy stygmaty Palmera Eldricha, Trylogię, Wesele hrabiego Orgaza… Zaczął się spektakl i z minuty na minutę zderzał się z oczekiwaniami ludzi, którzy przyszli „na Klatę”, czyli na fajerwerki, jaja i dowcipy, sceniczne teledyski, skrecze mentalne, elipsy intelektualne, wyścigi skojarzeń i popisy inscenizacyjnej błyskotliwości. Kilka razy widziałem już, jak Klata i jego aktorzy łapali za pysk taką spragnioną atrakcji publiczność, dusili im śmiech w gardle i zmuszali do słuchania. Tak było na przykład w monologu Romana Gancarczyka na premierze Orgaza czy w finale Trylogii. Tymczasem w ową „środę przedczwartkową” spektakl Do Damaszku uspokoił krakowskich widzów niemal na śmierć. Oglądali przedstawienie w martwej ciszy, przygwożdżeni refleksyjną playlistą ułożoną przez reżysera, osaczeni przez monotonną dramaturgię i startujące z identycznego poziomu emocji kolejne sceny. Krzysztof Zarzecki i Marcin Czarnik udowadniali, że tak jak kiedyś Boniek i Deyna nie mogą grać razem w ataku, tak i ich unikalna aktorska energia zwyczajnie wzajemnie się znosi. Zbudowana przez Mirka Kaczmarka kaplica czaszek wyczerpała swoje symboliczne znaczenia po kwadransie, a potem służyła aktorom wyłącznie za tło i pretekst do wspinaczki skałkowej. Podejrzewam, że nie zawsze ten spektakl tak wyglądał, ale tej środy wszystko szło źle. Bodaj pierwszy raz Klata nudził w teatrze tak bardzo i tak totalnie. A nudził dlatego, że demonstracyjnie wpisał w utwór Strindberga możliwość czytania go również kluczem osobistym, dał widzom podpowiedzi, by mogli odbierać go także jako opowieść o Janie K. Wierzę, że próbował powiedzieć coś niezwykle istotnego o samym sobie, chciał dokonać spowiedzi, rozliczenia ze swoją postawą jako artysty, ale środki, jakich do tego celu użył, podważyły (przynajmniej w środę) autentyczność tego gestu. Czuć było na kilometr nieszczerość i blokady reżysera przed wyrażeniem wprost, o co mu chodzi. Zasłaniał się bohaterem Strindberga i szeleścił papierem scenicznych deklaracji. Rozumiałbym, gdyby Klata zrobił spektakl o tym, że np. bezpowrotnie stracił wiarę, a wraz z nią sens życia i pracy twórczej, ale branie widza na świadka emocjonalnych przetasowań w życiu artysty (a takie sygnały pojawiają się w spektaklu co rusz) to przynajmniej z mojego punktu widzenia zawracanie głowy. Bo co, ja-widz mam Klacie współczuć, wspierać go w trudnych chwilach egzystencjalnej samotności na dyrekcyjnym stanowisku w obcym mu duchowo mieście? Wtajemniczeni w rozterki reżysera wpatrywali się więc zażenowani w podłogę, niewtajemniczeni nie rozumieli w ogóle, o co chodzi, czemu ten Idol, a wraz z nim Klata, tak się smuci, miota i cierpi.

Bo co, ja-widz mam Klacie współczuć, wspierać go w trudnych chwilach egzystencjalnej samotności na dyrekcyjnym stanowisku w obcym mu duchowo mieście?Jednak na tym środowym przedstawieniu dokonał się, myślę, akt protestu boleśniejszy dla Klaty, niż ten późniejszy, czwartkowy. Oto dyskretnie, osobno, po cichu wyszło z niego kilkanaście osób. I wcale nie tych oburzonych na radykalnego i kontrowersyjnego niegdyś reżysera. Nie tych, co to na samą myśl o pokazaniu na scenie symulowanego aktu seksualnego czerwienią się po uszy i próbują sobie przypomnieć, kiedy w ogóle robili coś tak zdrożnego. Niestety – to wychodzili niedawni fani Klaty. A brawa były krótkie i rachityczne. Nie lekceważyłbym reakcji widowni z tamtego dnia. Reżyser zawsze powinien się w nie wsłuchiwać. Bo rzecz nie w tym, że Klata zrobił złe przedstawienie, zdarzały mu się przecież wcześniej zaskakujące potknięcia, jak bydgoskie Witaj, żegnaj czy Szwoleżerowie, ale tym razem publiczność po prostu kompletnie przestała rozumieć jego strategię. Klata znużył widzów, „zezwyczajnił się” w Krakowie, rozmył swój styl w projektach i akcjach innych twórców firmowanych przez Stary Teatr. Klata obrazoburczy i polityczny? Phi, na co nam taki, skoro na Jagiellońskiej pracują Strzępka i Demirski. Klata eksperymentator? Przecież wiadomo, że od wydziwiania i hermetyczności jest Garbaczewski! Klacie zostałaby więc tylko rola prestidigitatora i trefnisia drwiącego z mitów i polskich przywar. Który dyrektor chciałby być tylko kimś takim? Więc Klata uderzył w inne tony. I spotkał się z obojętnością krakowskiego widza. O narzekaniach krytyki nie wspomnę, bo nie mają tu nic do rzeczy… Publiczność obojętna albo tylko ciążąca ku obojętności, letniości i niechęci do zrozumienia intencji twórców to w końcu największy postrach każdej teatralnej dyrekcji. Czyżby polityka odmiany oblicza Starego Teatru natrafiła na pierwsza rafę? Do takich właśnie myśli skłaniała mnie tamta pamiętna środa z zeszłego tygodnia. A potem nastał czwartek. I wtedy w nieoczekiwany sukurs przyszedł Staremu Teatrowi „protest grupy pod wezwaniem Stanisława Markowskiego”.

2. Rubikon

Kraków to zawsze był trudny teren. Tym bardziej dla dyrektora najważniejszego teatru w mieście, a swego czasu nawet najważniejszego teatru w Polsce. Przekonała się o tym Krystyna Meissner, poległ Jerzy Koenig, męczył się przez pierwsze sezony Mikołaj Grabowski. Kraków sprawia kłopoty nie tylko dlatego, że jest miastem martwym, zakonserwowanym, jak to diagnozował Klata i jego współpracownicy w pierwszych spektaklach nowej dyrekcji. On sprawia kłopoty, bo to dawne życie, dawny świat lub tylko pamięć o nim nadal się w nim tli. I przybiera różne formy, żeby o tej swojej „niedośmierci” przypomnieć. 20-15 lat temu były to jakieś salony, aktorskie koterie i grupy nacisku. Dziś skupiska obrońców nie tyle przeszłości, co umiaru i kontynuacji odnajdują się na internetowych forach lub aktywizują podczas debat otwartych o teatrze. I jeszcze jedno. Krakowskie teatry sprofilowały się, wywalczyły swoją, niepodlegającą raczej wymianie publiczność. I tylko Stary Teatr był jeszcze za Grabowskiego ostatnim miejscem, gdzie nadal spotykały się te różne grupy. Ci, co na co dzień chodzili do STU i Bagateli, ci ze Słowackiego i z Łaźni Nowej. Grabowski otworzył się na nowych reżyserów, ale trzymał ich w ryzach, wymagał, kontrolował poziom i skalę eksperymentu. Bo miał taki polemiczny i profesorski temperament. Kazał ze sobą walczyć. Klata i paru innych reżyserów dobrze na tym mocowaniu się z dyrektorem wychodzili. Grabowski zawsze trzymał w repertuarze coś odpowiedniego dla bardziej konserwatywnej widowni. Jak widniejące lata całe na afiszu Damy i Huzary Kutza. To był listek figowy przykrywający prawdziwy, hm, człon albo rdzeń programowy teatru. Resztę repertuaru tworzyły przedstawienia na tyle nieszablonowe, by oponenci kręcili nosem, ale jednak na nie przyszli i zaledwie trochę tradycyjne, by nowocześni z punktu nie wyśmiali. Uwaga! Grabowski wcale jednak nie prowadził repertuarowej polityki równowagi między trendami, tylko cały czas pokazywał, że to, co robi za swojej dyrekcji, jest, owszem, ważne i postępowe, ale jednak odwracalne, gdyby się zmienił dyrektor i pomysł na teatr. I to była ostatnia nadzieja tradycyjnych widzów. Tylko dlatego konserwatywny Kraków niewygodnego ideowo Grabowskiego tyle lat tolerował. Za jego dyrekcji korzenie sięgające złotych lat 70. nie zostały odcięte, choć kompletnie zmienił się teatr w Polsce. Przyszło nowe pokolenie reżyserów i widzów.

Jan Klata i wspomagający go Sebastian Majewski zmienili politykę personalną i repertuarową Grabowskiego w sposób demonstracyjny. Absolutnie mieli do tego prawo. W końcu od tego jest dyrektor artystyczny i jego ekipa. Nie ukrywali swoich celów, wzięli się za zmianę profilu Starego z rozmachem i kompleksowo. Ale jednocześnie zlekceważyli miasto. Wytypowali pożądanych odbiorców, a potem powiedzieli pozostałej części publiczności, że jej nie chcą, żeby spadała do Teatru Słowackiego, Bagateli, STU, Groteski. Bo nie mają dla niej żadnej propozycji, nie chcą z nią rozmawiać. Są dla nich za starzy, nieoczytani, zamknięci na nowe sceniczne trendy… Można i tak, zgoda, tylko że Klata z Majewskim zapomnieli, że ona, ta publiczność, już nie bardzo ma gdzie w Krakowie pójść – bo w Słowackim ostro i brutalnie, w Bagateli mrocznie, w STU intelektualnie. Przyłaziła dotąd do Starego, żeby się pozłościć na nowinki inscenizacyjne, ale i po wspomnienia, na wciąż jeszcze czynną starą gwardię aktorską. Cóż z tego, że w nowych szatach i z nowymi dziwnymi zadaniami, grunt, że oglądali starych znajomych. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego nie można było wykonać najdrobniejszego gestu wobec tej starej inteligencji, tej wiernej mimo wszystko widowni? A wyszło tak, jakby Klata z Majewskim wywalali teatralną babcię z dziadkiem na bruk, wyzywali ich od starych pierników. Takie słowa zresztą z ust broniącej Klaty i jego aktorów młodzieży padły podczas czwartkowej awantury. I były równie przykre jak to legendarne już „Globisz – wstyd!”. Nie gardłuję za teatrem-muzeum w Starym Teatrze, nie przyjmuję argumentów zadymiarzy, jak należy wystawiać klasykę i nie chcę pouczać Klaty, jak robić teatr na narodowej scenie. Chodzi mi jedynie o to, żeby nie wyganiać takich ludzi z teatru, nawet tych gorszych, naiwnych widzów. Rozmawiać z nimi, dać im choć repertuarowy ochłap. Spektakl azyl, będący schronieniem dla aktorów i widzów odpoczywających od tego, co ich zdaniem straszne i nowe. Wiem: Stary Teatr sobie bez tej konserwatywnej publiczności doskonale poradzi, ale czy ta prawicowo-tradycyjna widownia wytrzyma bez teatru?

Okazało się, że nie wytrzymała. Przyszła do Starego Teatru w czwartek 14 listopada na wybrane na chybił trafił przedstawienie, byle firmowane nazwiskiem Klaty, i zaczęła tupać, wrzeszczeć, wyzywać. Żebyż jeszcze rokoszanie krzyczeli, że nuda, że mądrzejsze i lepsze spektakle Klaty drzewiej bywały! Ale nie: padły słowa o hańbie i wstydzie. Kazano Klacie i jego aktorom „wypierdalać” z narodowego teatru. Krewki Klata też zawołał: „Wynoście się!” i tak zaczęła się wojna. Skorzystał na tym spektakl Do Damaszku, bo będzie teraz oblegany i kultowy. Stracił Klata jako artysta, bo już nie odróżni aplauzu poparcia od braw zachwytu.

Protest grupy widzów, których reprezentuje w mediach fotograf Stanisław Markowski, nadał nieciekawemu przedstawieniu rangę symbolu. Jakiś Rubikon wtedy przekroczono…



3. Co wolno widzowi w teatrze?


Zawarta kiedyś tam umowa społeczna zakłada po prostu, że aktor działa, gra i mówi, a widz siedzi lub stoi, słucha i milczy. Może zabrać głos tylko wtedy, gdy konwencja widowiska tego wymaga, jeśli aktor zaprosi go do debaty, z własnej woli zgodzi się na złamanie podziału na scenę i widownię. Tak to już jest, że generalnie przychodzimy do teatru posłuchać aktorów i reżysera, a nie innych widzów. Słuchamy innych widzów, jeśli reżyser i aktor nas do tego namówią. Koniec kropka! Nie podoba się nam ta umowa? To nie kupujmy biletów. A jeśli już kupiliśmy i nie możemy wytrzymać, opuszczajmy salę po angielsku, żeby nie burzyć miru na widowni, bo siedzą na niej jeszcze inni ludzie, którzy akceptują to, co się dzieje na scenie. Prawda, że to proste i czytelne zasady? Nie rozumiem, jak można ich „nie rozumieć”.

Zadymą w Starym Teatrze kończy się nasze marzenie o aktywizacji widza.Pamiętam spektakl o świętej Faustynie grany w Teatrze Zależnym w Krakowie dobrych kilka lat temu. Była tam scena, w której święta Faustyna chrzci w szpitalu umierających chorych wyznania mojżeszowego. Bez ich zgody, bez pytania i poszanowania dla innej religii. Nie wiem, może Faustyna rzeczywiście za takie ekscesy odpowiadała, ja się wprost gotowałem przerażony obskuranckim i triumfującym katolicyzmem wylewającym się z tej sceny. I chyba nie tylko ja. Ale nikt spektaklu nie zerwał, grzecznie dosiedziałem do końca. Długo wierzyłem, że druga strona światopoglądowego sporu też respektuje tę regułę nieingerencji w dzieło, nieprzeszkadzania innym, inaczej myślącym. Przecież jeszcze dwa lata temu widziałem, jak na krakowskim Panu Tadeuszu pewien widz oglądał to kilkugodzinne przedstawienie na klęczkach i z różańcem w ręku. Modlił się i nie mógł przestać patrzeć. Kiedy o tym później opowiedziałem Grabowskiemu i aktorom, byli zdumieni: nic nie zauważyli. A tymczasem u nas na widowni rozgrywał się prawdziwy dramat, trzy rzędy zamiast na scenę patrzyły na tego widza, drżąc o jego reakcję: czy wskoczy na scenę, czy da aktorom w twarz, jak zhańbią narodowy poemat? I kto z nas ma go łapać, powstrzymać? Tymczasem tamten człowiek skończył się modlić, przeżegnał się, zaklaskał i poszedł ku swemu Bogu. Nie był to Stanisław Markowski. Do dziś nie wiem, czy byłem wtedy świadkiem duchowego protestu czy modlitwy za grzeszny teatr.

Owszem, zdarzają się też sytuacje graniczne. Kiedy to, co wypada robić w teatrze i czego nie wypada, zamieniają się miejscami. I wtedy akceptujemy demonstracje na widowni, atak widza na świat przedstawiony. Wszyscy znamy anegdotkę o tym, jak Jacek Kuroń wdarł się na scenę teatrzyku lalkowego, żeby ratować Czerwonego Kapturka przed złym wilkiem. Ale to był Jacek Kuroń i miał co najwyżej pięć lat. Sam byłem świadkiem sytuacji, gdy widzowie wrocławscy na festiwalu „Świat miejscem prawdy” próbowali bronić żywego homara, którego aktor w spektaklu Rodrigo Garcii zaplanował ugotować i zjeść. I kibicowałem im wtedy z całego serca, bo Garcia wydał się jakimś nieuczciwym oprawcą. Już mniej rozumiałem panią, która swego czasu zawołała w Teatrze Rozmaitości do Jacka Poniedziałka: „Proszę założyć majtki!”. Zgorszenie-zgorszeniem, ale wystarczyło przecież zamknąć oczy… Ale niech jej będzie, powiedziała, co o tym myśli, a Poniedziałek majtek nie założył i dograł scenę z matką do końca. Jestem nawet w stanie zaakceptować gest Elżbiety Morawiec, która wyszła z Trylogii Klaty ze słowem „świętokradztwo” na ustach. Bo był to gest spontaniczny, niezaplanowany, intuicyjny. Boli mnie jakiś obraz – więc przed nim uciekam. Z przyzwoleniem na zaplanowane akcje widzów wymierzone przeciwko artystom jest trudniej. Owszem, nie dziwiły mnie reakcje widowni z lat 80. wytupującej i wyklaskującej aktorów, którzy w telewizji poparli stan wojenny. Bo to była wspólna sprawa. Tu był zły człowiek, tam – ci dobrzy. Trzeba to było robić, żeby konformiści nie mieli przynajmniej dobrego samopoczucia. Tego protestu nie da się porównać z żadną sytuacją współczesną, z żadnym dyskomfortem estetycznym i etycznym, jaki niektórzy odczuwają w dzisiejszej Polsce, w „naszych” teatrach. Protestujący zadymiarze od Stanisława Markowskiego nie mają prawa uznawać się za spadkobierców tamtego „antyjaruzelskiego” gestu. Bo po pierwsze, nie walczą w imię żadnej wspólnej sprawy: nie ma już w Polsce wspólnych spraw. I po drugie – ich atak jest wymierzony zarówno w artystów, jak i w widzów. Nie reprezentują widowni, reprezentują tylko siebie. Nie pytali się innych osób o zgodę na walkę w ich imieniu. Zepsuli wieczór wszystkim, którzy czują i myślą inaczej. I na koniec wreszcie: pomyślcie, co to za odwaga przyjść dziś na spektakl teatralny, kupić bilet po cenie zaniżonej, bo dla studentów, i krzyknąć „Won!”? A potem wyjść, trzasnąwszy drzwiami? Jakie sankcje karne, polityczne spotkają krzyczącą grupę? Dla pełnej jasności – gdyby jakaś lewicowa grupa postanowiła zerwać spektakl Brat naszego Boga w prowincjonalnym teatrze, myślałbym to samo.

Zadymą w Starym Teatrze kończy się nasze marzenie o aktywizacji widza. Namawianie go w ramach teatru politycznego na sprzeciw, protest, głośne myślenie, bezkompromisowe wyrażanie swoich poglądów, walkę z systemem i establishmentem. Bo oto okazało się, że te hasła podchwycili niewłaściwi ludzie. Nie klasa średnia, nie poszukująca młodzież, tylko bogoojczyźniana ekstrema. Nie wiem, czy taki miał być i ma być trwały efekt politycznego teatru, za którym przecież też gardłowałem. Okazuje się, że we współczesnej Polsce chętni do teatralnego krzyku są akurat ci, którzy powinni siedzieć cicho, którzy teatru nie rozumieją, chcą go wciągnąć w doraźną walkę ideowo-polityczną. Zamiast myślenia chcą knebla.

4. Unde malum?

Zadyma w Starym Teatrze nie wzięła się znikąd. To efekt frustracji konserwatywnej widowni odrzuconej przez twórców młodej generacji. Frustracja bierze się z niezrozumienia intencji twórców, braku działalności edukacyjnej teatru. Nie znaleziono w Starym języka do komunikacji z takim widzem, nie chciano go znaleźć. Akcja, którą w zeszłym sezonie prowadził Sebastian Majewski, który przebrany w jakiś dowcipny kostium (narciarza, górala) tłumaczył widzom, o czym będzie spektakl, który zamierzają właśnie obejrzeć, była chyba trafnym rozpoznaniem problemu, ale niekoniecznie szczęśliwym jego rozwiązaniem. Bo ci odrzuceni, a teraz także i zbuntowani widzowie, miast słuchać cudaka i żartownisia, woleliby usłyszeć instrukcję obsługi dzieła z ust profesorskiego autorytetu lub prawicowego dziennikarza-celebryty. Klata miał kiedyś dobry kontakt z Joanną Lichocką, parę rozsądnych tekstów pisał o nim Andrzej Horubała. Może oni by pomogli? Kłócąc się z Klatą o jego teatr, wiarę i poglądy, oswoiliby jego twórczość dla „tamtej Polski”.

Nie tylko Klata i Majewski nie docenili przeciwnika. Wszyscy go nie doceniliśmy i może dalej nie doceniamy, nazywając akcję w Starym zadymą, burdą, protestem… A jeśli to uwertura do kolejnych skoordynowanych działań? Pomyślcie: narodowcy przerywają wykłady profesor Środy i Baumana, jest akcja oburzonych w warszawskim CSW, okrzyki „Hańba” w Starym Teatrze, żądania dymisji jego dyrektora, a nawet ministra, który odpowiada za powołanie Klaty. Atak na uniwersytety i ośrodki kultury, żeby zagłuszyć niesłuszne myślenie i sztukę zdegenerowaną, może być zapowiedzią porządkowania czy raczej odzyskiwania kultury z chwilą nastania prawicowych rządów w Polsce. Węgierskie wzory rozprawy z niechcianymi twórcami trafiają, jak widać, na podatny nadwiślański grunt.

Nie łączyłbym tej debaty z protestem w Starym, bo to oznaczałoby, że każda dyskusja o kondycji teatru jest de facto nagonką na nowoczesny teatr, a oddanie głosu widzom – szczuciem.To nieprawda, jak napisali w swoich komentarzach po zdarzeniu w Starym Teatrze Witold Mrozek i Mike Urbaniak, że krakowski „Dziennik Polski” szczuł widzów na Klatę, że to gazeta odpowiada za radykalizację nastrojów. Było chyba inaczej: przez jakiś czas w całym mieście mówiło się tylko o Starym, inne teatry jakby wyparowały. Jakaż scena pogardzi takim pijarem? I ile w końcu dziś, kiedy umiera krytyka teatralna, toczy się takich prawdziwych, niemoderowanych debat o teatrze? Na łamach „Dziennika” środowisko teatralne i zwykli widzowie mogli nazwać to, co nie podoba się im w nowym programie sceny Klaty. Dyskusja, w której nie brałem udziału, bo raczej nie była przeznaczona dla krytyków, miała być próbą skanalizowania narastającego oporu. Zawsze lepiej, jak ludzie się kłócą za pomocą tekstu, niż oblewają farbą i obrażają skandowanymi hasłami. Mogli się podczas niej zaktywizować wrogowie Starego, mogli i obrońcy. Nie łączyłbym tej debaty z protestem w Starym, bo to oznaczałoby, że każda dyskusja o kondycji teatru jest de facto nagonką na nowoczesny teatr, a oddanie głosu widzom – szczuciem.

Akcja grupy, w której prym wiódł Stanisław Markowski, w której byli i krakowscy radni, i osoby ze środowiska uniwersyteckiego, jest przede wszystkim rezultatem radykalizacji debaty politycznej i kulturowej. Co do tego zgadzamy się chyba wszyscy. Oto żyją sobie w Polsce dwa plemiona, które mają własną, osobną prasę, telewizję, a teraz chcą mieć także i osobną kulturę, teatr, plastykę i film. Stary Teatr zapewne, jak i całe nasze społeczeństwo, też jest podzielony. Nie jest tajemnicą, że nie wszyscy członkowie zespołu artystycznego akceptują linię Klaty. Może stąd te plotki, że protest był inspirowany także z wewnątrz. Kilka dni przed zdarzeniem dyrekcja Starego ogłosiła kodeks etyczny dla pracowników, wywieszono go na oficjalnej stronie teatru. Jest w nim zapis o lojalności artystycznej, konfliktach interesów i wyrażone między wierszami pragnienie wspólnej i powszechnej identyfikacji załogi z programem dyrekcji. Trochę takie „wszyscy za wszystkich i jeden za jednego”.

Klata lubi wojnę, starcie, wskazanie przeciwnika ideowego. Ale musi też czuć, że na nieustannej konfrontacji teatru prowadzić się nie da. Bo odpowiada za swoich. Za każdą „hańbę i wstyd” wybluzgane na Krzysztofa Globisza i Dorotę Segdę przez ludzi, którzy widzą w tych aktorach tylko ojca Górę i siostrę Faustynę. Klata chyba zdaje sobie sprawę, że trzeba choć na chwilę uspokoić zespół i miasto. Stąd zaproszenie Mariusza Grzegorzka do Starego Teatru, czyli oferta solidnego teatru psychologicznego. Stąd, jak wieść niesie, wstrzymanie prób Nie-Boskiej komedii, bo znalazły się w niej sceny, które w obecnej sytuacji jeszcze zaogniłyby i tak gorącą atmosferę wokół Starego.

Tykającą bombą zegarową może okazać się jednak publicystyka współpracownika Klaty i Majewskiego – Michała Płaczka. Nie wiem, na ile reprezentuje on swoje poglądy, a na ile stanowisko teatru. Czytam te jego na przemian emocjonalne i hermetyczne odezwy wysyłane do e-teatru i widzę oszalałego sapera, który biegnie na oślep przez pole minowe, obrażając wszystko i wszystkich dookoła: spektakle Jarockiego, dyrekcję Grabowskiego, krakowską pseudointeligencję, nieuków w gazetach i na widowni, starych dziadów i młodych głupców. Bezceremonialność argumentacji Płaczka kojarzy mi się niestety z ideową produkcją Roberta Bolesty, który postponując pamięć Zygmunta Hübnera, załatwił Remigiuszowi Brzykowi dymisję ze stanowiska dyrektora Teatru Powszechnego w Warszawie.

Zgoda, Klacie, jego współpracownikom i ich wizji teatru wiąże ręce przymiotnik „narodowy” w nazwie placówki, którą zarządzają. Nie byłoby tego zamieszania, gdyby tuningowali Teatr Ludowy lub STU. Choć z jednej strony „narodowość” Starego uniezależnia ich od dąsów lokalnych polityków, z drugiej generuje jednak roszczenia różnych grup. Jedne będą atakować Stary z pozycji obyczajowych, inne bronić wierności klasyce, kolejne mierzyć głębokość lewicowego skrętu sceny przy Jagiellońskiej. Może być z tego wojna, jeśli Klata się odwinie, obrazi na środowisko, tych niewłaściwych widzów, dziennikarzy wreszcie… Liczę na rozwagę i stalowe nerwy szefa Starego Teatru. Bo przecież nie tylko o jego skórę chodzi. Przecież kiedyś po Klacie, choćby rządził jak najdłużej się da, przyjdzie w końcu wraz z nowym prawicowym ministrem kultury nowy słuszny ideowo i obyczajowo dyrektor-patriota. Jeśli Klata spali zbyt wiele mostów, zostawi za sobą tylko zgliszcza i przeoraną ziemię, obrażonych aktorów, bojkotującą jego pracę starą inteligencję krakowską, to ten nowy kierownik Starego będzie konserwatystą od zelówek po brwi.

18-11-2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (10)
  • Użytkownik niezalogowany fanka
    fanka 2014-02-09   16:17:10
    Cytuj

    "Chodzi mi jedynie o to, żeby nie wyganiać takich ludzi z teatru, nawet tych gorszych, naiwnych widzów. Rozmawiać z nimi, dać im choć repertuarowy ochłap." Panie Drewniak, serio???

  • Użytkownik niezalogowany Andrzej Cz.
    Andrzej Cz. 2013-11-19   23:59:02
    Cytuj

    Dziękuję panie Łukaszu za spokojny wyważony głoś w tej sprawie. Szkoda, że zamiast rozsądnej rozmowy całego środowiska "plota" i pomówienia szeptane przewalają się przez Kraków i Polskę

  • Użytkownik niezalogowany k
    k 2013-11-19   09:52:14
    Cytuj

    JJR napisał(a):

    Płatek? Czy aby nie Płaczek?
    a czy to ważne, jeden pies

  • Użytkownik niezalogowany Paweł S.
    Paweł S. 2013-11-18   23:25:57
    Cytuj

    List Herberta do młodych aktorów, studentów PWST: Drodzy Nieznajomi! Jesteśmy dość osobliwą, małą, skłóconą gromadką, bez której prześwietna ludzkość może się doskonale obejść. Jesteśmy beznadziejną mniejszością, i co gorsze uzurpujemy sobie prawo do wzniecania niepokoju. Chcemy zmusić naszych bliźnich do refleksji nad ludzkim losem, do trudnej miłości jaką winni jesteśmy sprawom wielkim, także pogardy dla tych wszystkich, którzy z uporem godnym lepszej sprawy starają się człowieka pomniejszyć i odebrać mu godność. Czeka Was życie wspaniałe, okrutne i bezlitosne. Bądźcie w każdej chwili, w każdym wypowiedzianym ze sceny słowie po stronie wartości, za pięknym rzemiosłem, przeciw tandecie, za nieustającym wysiłkiem woli i umysłu, przeciw łatwej manierze, za prawdą, przeciw obłudzie, kłamstwu i przemocy. I nie bądźcie na litość Boską nowocześni. Bądźcie rzetelni. Hodujcie w sobie odwagę i skromność. Niech Wam towarzyszy wiara w nieosiągalną doskonałość i nie opuszcza niepokój i wieczna udręka, które mówią, że to co osiągnęliśmy dzisiaj to stanowczo za mało. Życzę Wam trudnego życia, tylko takie godne jest artysty. Dla Was dobre myśli, pozdrowienia i słowa nadziei... Zbigniew Herbert Warszawa, 12 stycznia 1995 roku

  • Użytkownik niezalogowany day by day
    day by day 2013-11-18   20:49:56
    Cytuj

    K. napisał(a):

    Z całego zajścia nagrano dwa filmy - na żadnym nie słychać, żeby Klata mówił "Wynoście się". Słychać natomiast, że mówi "proszę opuścić salę, bo inaczej będziemy zmuszeni państwa usunąć" i "przerywamy spektakl, dopóki państwo nie opuszczą sali". Nie widzę powodu, żeby wobec tego dawać wiarę panu Markowskiemu, od którego zdaje się plotka o "wynoście się" wyszła.
    Klata w wywiadzie sam przyznał się do "wynoście się" i tyle w tej sprawie

  • Użytkownik niezalogowany zachwycona artykułem
    zachwycona artykułem 2013-11-18   20:39:37
    Cytuj

    dziękuję i jeszcze raz dziękuję za rozebranie problemu na czynniki pierwsze, jasne, logiczne i klarowne wnioski! Drewniak na Dyrektora Starego! Poważnie, może trochę za młody, ale takich ludzi potrzeba kulturze!!!

  • Użytkownik niezalogowany Reda
    Reda 2013-11-18   20:30:44
    Cytuj

    Jak można pisać o "gorszych" widzach? W teatrze? Drewniak! - wstyd!

  • Użytkownik niezalogowany Michał
    Michał 2013-11-18   18:21:44
    Cytuj

    Świetny artykuł. Dziękuję za tak wieloaspektowe omówienie sprawy. Pozdrawiam

  • Użytkownik niezalogowany K.
    K. 2013-11-18   14:06:04
    Cytuj

    Z całego zajścia nagrano dwa filmy - na żadnym nie słychać, żeby Klata mówił "Wynoście się". Słychać natomiast, że mówi "proszę opuścić salę, bo inaczej będziemy zmuszeni państwa usunąć" i "przerywamy spektakl, dopóki państwo nie opuszczą sali". Nie widzę powodu, żeby wobec tego dawać wiarę panu Markowskiemu, od którego zdaje się plotka o "wynoście się" wyszła.

  • Użytkownik niezalogowany JJR
    JJR 2013-11-18   12:51:36
    Cytuj

    Płatek? Czy aby nie Płaczek?