AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Spotkania z ciekawym człowiekiem: Grotowski, czyli olśnienie

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
Jerzy Grotowski  

Nie miałem w moim teatralnym i teatrologicznym życiu zbyt wielu okazji do spotkań z wybitnymi czy wielkimi artystami. Kiedy jednak takowych na swej drodze spotykałem i mogłem z nimi przez chwilę konwersacyjnie poobcować, zawsze kończyło się to jakowymś olśnieniem-iluminacją. Opowiem dziś zatem o trzech spotkaniach z Jerzym Grotowskim, z których ostatnie, trzecie, okazało się najcenniejsze poznawczo i utwierdziło mnie w przekonaniu , że każda istotna rozmowa z „ciekawym człowiekiem” daje nieodmiennie wielkie korzyści poznawcze.

Grotowskiego miałem okazję spotkać na mej drodze trzykrotnie. Pierwsze „spotkanie” było bardzo dziwne: oto późną wiosną 1976 roku brałem udział w „działaniu parateatralnym” organizowanym we Wrocławiu, w siedzibie Teatru Laboratorium. Nazywało się Nocne czuwanie, a nad jego organizacją i przebiegiem czuwał młodziutki Jacek Zmysłowski z grupą równie młodych współpracownic i współpracowników.

Kiedy wszedłem do sali przy wrocławskim Rynku, którą wstępnie poznałem, oglądając parę miesięcy wcześniej Apocalypsis cum Figuris, od razu rzucił mi się w oczy jakiś długowłosy hipis w okularach, leżący niedbale, z łokciem pod głową, na podłodze w kącie sali pod reflektorem. Przez cały czas wykonywania rozmaitych inicjowanych przez Zmysłowskiego and company działań integrująco-otwierająco-wspólnotowych czułem się ciut nieswojo, mając świadomość, że ów hipol spod reflektora wszystko to obserwuje. Obserwuje i co? Bada? Ocenia? Po jaką cholerę tu wlazł i się bezczelnie rozłożył na podłodze?! Kto to w ogóle jest?

Czasem zapominałem o jego obecności, ale potem wzrok mój padał nieuchronnie na kąt sali, gdzie facet leżał i obserwował, i znowu zaczynała się kotłowanina domysłów oraz podejrzeń. Dopiero pod koniec Nocnego czuwania, że tak się metaforycznie wyrażę, spadła na mnie świadomość, że to przecież sam Mistrz uczynił nam ten zaszczyt i zechciał osobiście sprawdzić, co się tu dzieje i jak sobie wszyscy dajemy radę – i ci prowadzący, i ci uczestniczący. Na szczęście wkrótce po spadnięciu na mnie owej świadomości Mistrz wstał i w miarę dyskretnie oddalił się. Na szczęście, bo owo oddalenie się nastąpiło niedługo przed zakończeniem działań, dzięki czemu nie miałem zbyt wiele czasu na rozmyślania, kiedy w trakcie całego tego „parateatru” wygłupiłem się totalnie, a kiedy tylko trochę. Zresztą gdy już wyszedłem późnym wieczorem z bramy dzielącej wrocławskie Przejście Żelaźnicze od reszty Rynku i wymieniłem pierwsze uwagi z Rysiem, moim kumplem ze studiów i aktorem studenckiego Teatru Jan, z którym razem wzięliśmy udział w tym przedsięwzięciu, doszedłem w cichości ducha do wniosku, że w sumie to przecież wszyscy się tam jakoś wygłupialiśmy. Jak jeden mąż (i jedna żona) wystawialiśmy się na pośmiewisko, usiłując być „otwarci”, „spontaniczni”, „nakierowani na wspólnotę, współpracę” i takie tam. A Mistrz też w końcu sam się wystawiał na setki ciekawych spojrzeń, bo przecież wielu spośród uczestników Nocnego czuwania rozpoznało go z pewnością szybciej niż ja, w związku z czym musiał stać się ośrodkiem ciekawskiej uwagi – z pewnością bardzo „otwartej”, lecz mało wspólnotowej i w ogóle niespontanicznej.

Drugie spotkanie nastąpiło zimą 1979 roku, kiedy prowadziłem warsztat teatralny dla wrocławskich koleżanek i kolegów w klubie położonym niedaleko Rynku. Korzystając z tej bliskości, wpadłem do Teatru Laboratorium w poszukiwaniu najnowszych wydawnictw opisujących twórczą drogę Grotowskiego and company. W sekretariacie nie było znanej mi już pani Stefy, kręcił się tam za to jakiś hipis w okularach, przeglądając korespondencję. Z ujmującą uprzejmością wskazał mi półkę z książeczkami pod tytułem Na drodze do kultury czynnej. Dopiero gdy wspaniałomyślnie podarował mi jedną z nich, oświeciło mnie – znów nie rozpoznałem samego Mistrza! Natychmiast, wiedziony niezawodnym instynktem kolekcjonera, poprosiłem go o autograf. Spełnił tę prośbę i nawet posunął się do napisania krótkiej, żołnierskiej dedykacji. Ośmieliło mnie to nadzwyczajnie i zdobyłem się na bezczelne zaproszenie go na prowadzony przeze mnie warsztat. Grzecznie, acz stanowczo odmówił – bez śladu kpiny czy lekceważenia, co odnotowałem z szacunkiem i satysfakcją. No i wyszedłem na Przejście Żelaźnicze, a potem na Rynek, olśniony nie tylko anemicznym lutowym słońcem, które „uderzyło mnie po oczach”.

Ze spotkania tego po dziś dzień wynoszę cenną praktyczną naukę: nigdy nie lekceważ młodych ludzi. Może są jeszcze słabo zorientowani w różnych meandrach wiedzy i życia, może ich warsztaty teatralne nie są tak doskonałe, jak twoje (chociaż... kto ich tam wie?). Ale jednego możesz być pewny: jak już całkiem dorosną, nabędą wiedzy i życiowo zmądrzeją, nie omieszkają wystawić ci w swych wspomnieniach sprawiedliwej oceny.

Trzecie, najistotniejsze spotkanie z Grotowskim miało miejsce w maju 1996 roku, w Kopenhadze podczas jubileuszowej, dziesiątej, sesji Międzynarodowej Szkoły Antropologii Teatru (ISTA) Eugenia Barby. Mistrz, najwyraźniej odzyskawszy siły po kryzysie zdrowotnym z początku lat dziewięćdziesiątych, podarował kilkuset ludziom teatru i performansu z całego świata piękne, ważne spotkanie, w czasie którego, posługując się całkiem niezłą angielszczyzną, podsumował swą twórczą drogę, a potem błyskotliwie, z humorem i werwą odpowiedział na dziesiątki pytań.

Następnego dnia, pod wieczór, zadzwonił do mnie do hotelowego pokoju administrator ISTA, Ulrik Skeel, powiadamiając, że Mr. Grotowski pragnie spotkać się dziś o jedenastej wieczorem z polskimi uczestnikami ISTA. Za dziesięć jedenasta podążyłem półkilometrowym chyba korytarzem hotelowym do baru, gdzie czekało na Mistrza około dziesięciorga Polek i Polaków oraz polskojęzyczna, znająca Grotowskiego jeszcze z lat sześćdziesiątych prof. Jana Pilátová z Pragi.

Jerzy Grotowski pragnął przede wszystkim przekonać nas do tego, że każdy niekomercyjny teatr potrzebuje publicznej dotacji – w Polsce nie brakowało bowiem na początku lat dziewięćdziesiątych czcicieli komercjalizmu na poletku Melpomeny, tyle że w 1996 było już raczej w miarę jasne, że bez subwencji państwowej, regionalnej czy municypalnej żaden właściwie teatr u nas nie przeżyje. Niemniej doceniliśmy inicjatywę i retoryczny wysiłek Mistrza – jedni bardziej, drudzy mniej, a jeszcze inni całkiem mniej, na przykład pewien pan z branży pantomimicznej odnosił się doń z wyraźnym dystansem, przenikniętym iście arktyczną temperaturą emocji.

Po wstępnym wysiłku agitacyjnym Grotowski nawiązał do odbytego już na ISTA spotkania z general public, zachęcając nas do rozmowy na poruszone w swoim wystąpieniu tematy. I wtedy właśnie napatoczyła mi się jedyna w życiu okazja, by „na boku” pogadać z Mistrzem, izolując się nieco od grupy rodaczek i rodaków. Przywołując poruszony przezeń dnia poprzedniego wątek organiczności „pamięci ciała”, zrelacjonowałem mu wspomnienie Stanisławskiego uwiecznione w którymś z czterech tomów polskiego wydania jego pism: rosyjski geniusz obserwował oto agonię starego aktora – chodziło tu najprawdopodobniej o śmierć wskutek wylewu krwi do mózgu. Stary mistrz aktorskiego fachu nie kontrolował już świadomie swych ruchów, a jego ciało automatycznie wykonywało „grepsiarskie” sztampy gestyczne, które powtarzał setki razy na scenie. Dla Stanisławskiego był to dowód, że nawet sztuczne, skrajnie konwencjonalne przyruchy mogą „wdrukować się” w ciało i zyskać status organiczności, bo przecież konający aktor nie był w stanie ich świadomie przywołać.
 
Grotowski uśmiechnął się i powiedział coś takiego (cytuję z pamięci): „A jeśli te przyruchy były dla owego aktora czymś drogim, były najwspanialszymi wspomnieniami w zasobach jego «pamięci ciała»; jeśli przywoływały jego chwile triumfu, chwały i spełnienia, to czy nie miały prawa na trwałe «wdrukować się» w jego organizm i odezwać się w chwili agonii?”. Zbaraniałem. Po chwili uświadomiłem sobie, że tak – że Mistrz ma świętą rację, a ja, idąc w ślad za Stanisławskim drogą potępienia aktorskich sztamp, nie uwzględniłem tej banalnie prostej sprawy! Iluminacja! Znów, po raz któryś, tym razem za mojej przytomnej (choć nieco zawstydzonej) obecności okazało się, że Grotowski przekroczył w swym myśleniu wyobrażenia Stanisławskiego o teatrze rodem z epoki Wielkiej Reformy.

Zaprawdę, powiadam Wam: Jerzy Grotowski znał się na teatrze i był bardzo inteligentnym człowiekiem wolnym od stereotypów, a wolność ta objawiała się w skali nader wyjątkowej, słabo wyobrażalnej dla normalnych, naukowo-zdroworozsądkowych obywateli naszego najlepszego ze światów.

20-05-2020

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2020-06-22   12:19:50
    Cytuj

    opowiestka Juliusza przypomina mi znana anegdotę o Leninie i rybach... Siedzi facet nad wodą z kijem, przechodzi drugi i pyta: "no, jak, biorą"? Odp...ol się..."! Na to, ten pierwszy. Po roku na rynku ukazują się: "moje rozmowy z Leninem"... Pytanie, który to z tych dwóch? Byłem na tym "pierwszym spotkaniu", nie żadnym "nocnym czuwaniu", tylko "u l u". Nie rozumiem, o co biega Tyszcze, to tak, jak gdyby pytał o obecność reżysera na próbie w teatrze... Tamto, to był proces, doświadczenie, a nie żadna ustrukturalizowana wiedza... Ale, jak się kombinuje ahistorycznie, to każda teza jest siebie warta... O Stanisławskim prawdą, ale sensowna pointa, to trochę odkrywanie Ameryki, która już jakiś czas temu została odkryta. Czasami warto mnie pisać, gdy się ma tak niewiele do powiedzenia. Cześć!

  • Użytkownik niezalogowany
    2020-05-29   12:08:19
    Cytuj