AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Estetyka i etyka – tkliwa dynamika

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
Fot. Maciej Zakrzewski  

Na początku zabawia nas showman-kabareciarz-konferansjer – taki, co to i dowcip opowie, i zanucić coś potrafi, co nawiąże żywy kontakt i nigdy nie pokaże oznak zmęczenia, chociaż bez przerwy podskakuje i macha rękami niczym hinduska bogini Kali. Dopiero po paru minutach, stopniowo, ów niestrudzony wesołkowaty zabawiacz zdradza nam – dyskretnie i nie wprost – że tak naprawdę jest wcieleniem marzeń sparaliżowanego nastolatka, którego nogi – blade i bezwładne – leżą na łóżku jak kłody drewna.

Wojtek stracił wskutek wypadku także zdolność do wydobycia z siebie artykułowanej mowy. Naszym pierwszym ciężkim nokautem estetycznym jest zademonstrowana bardzo nagle, bez ostrzeżenia i bez krępacji, metamorfoza hiperaktywnego, wesołkowatego zagajacza w bezwładnego, bełkocącego niezrozumiale kalekę.

Po chwili dochodzi do nas, że te dwa wcielenia aktora Łukasza Chrzuszcza (także reżysera tego spektaklu) to przecież jedna i ta sama osoba, tyle że podzielona na byt realny oraz idealny – wymarzony, wyśniony, potencjalny. Bo czyż nasz bohater nie mógłby stać się kiedyś takim właśnie sprawnym, kontaktowym konferansjerem, gdyby nie tragiczny, nierozważny skok do wody na główkę?

Sprawy się komplikują, gdy do akcji wkracza ona (Anna Langner) – starannie uczesana i umalowana młoda kobieta. Jej wstrząsające monologi podwyższają napięcie wśród widzów, a zarazem rangę spektaklu o kilka poziomów. Najpierw jest dziewczyną kaleki z czasów, kiedy był jeszcze sprawny i normalny, która szczerze wyznaje, że nie może znaleźć „godnego”, bezbolesnego sposobu, aby teraz go opuścić. Nie ma w niej czułości, zapasy współczucia już dawno się wyczerpały, pozostaje coraz gwałtowniej wyrażane rozczarowanie, że ta fajna, młodzieńcza, przesycona wzajemną fascynacją przygoda tak się strasznie i głupio kończy. I podszyte zniecierpliwieniem obrzydzenie, którego już nie jest w stanie ukryć, gadając do bełkocącego, nieruchomego chłopaka.

Kolejnym wcieleniem tej eleganckiej kobiety jest opiekująca się Wojtkiem matka. Jej zapas miłości oraz instynktu macierzyńskiego też się powoli wyczerpuje. W wypowiadanym przez nią niespiesznie monologu dominuje zmęczenie, rozpacz i beznadzieja. Pretensje o młodzieńczą lekkomyślność i brawurę syna już dawno i wielokrotnie zostały wykrzyczane, pytanie „dlaczego akurat ja?” zostało już zadane sobie samej setki razy, teraz matka może tylko beznamiętnie, rzeczowo snuć opowieść o tym, co czuje i o czym marzy. Jej marzenia nie sięgają poziomu wizji, że Wojtek będzie wyleczony, zdrowy, sprawny. Już dawno je stłamsiła i usunęła w głąb świadomości. Matka po prostu marzy o normalnym dniu – bez zmieniania pieluch, bez rutynowej, uciążliwej krzątaniny wokół bezwładnego ciała, bez dźwigania, sprzątania i ciągłego myślenia, jak choć na chwilę uciec od tej codziennej męki albo przynajmniej znaleźć jakieś cudowne sposoby na jej radykalne zmniejszenie.

Wojtek jest tu, owszem, jej dzieckiem – ukochanym, dotkniętym nieszczęściem, pogrążonym w codziennej beznadziei, której koniecznie trzeba ulżyć, bo to jest matczyny obowiązek; a zarazem jest straszliwą przeszkodą, uniemożliwiającą matce powrót do normalnego życia. I kobieta bardzo precyzyjnie, bezlitośnie formułuje to oskarżenie.

Anna Langner gra – podobnie jak Łukasz Chrzuszcz, zagajacz-konferansjer – nie tyle realne postaci obu kobiet, ile ich wewnętrzne, niewypowiedziane, utajone wcielenia, będące emanacją ich skrzętnie skrywanych uczuć, marzeń i zamierzeń. Czyni to powściągliwie, w bezruchu, siedząc na kuchennym stołku – jedynym, oprócz okalających scenę czarnych kotar, przedmiocie, który można tu nazwać „elementem scenografii”. W obszernej przestrzeni Sceny Wspólnej wszystko jest wyczyszczone, wygaszone, podporządkowane jak najbardziej bezpośredniemu kontaktowi aktorów z widzami. Dzięki temu okrutne monologi obu kobiet, choć wypowiadane cicho, wybrzmiewają donośnie, niczym salwy plutonu egzekucyjnego.

I trafiają, bo sparaliżowany chłopak przecież wszystko słyszy, rozumie i odczuwa, tyle że nie może na te wynurzenia reagować – ani ruchem, bo siedzi bezwładnie na łóżku i może co najwyżej machać rękami (tylko Inscenizacyjna skromność jest wielką zaletą tego spektaklu, w którym liczy się przede wszystkim słowo.po co?), ani słowem, bo nikt nie zrozumie nieartykułowanych, rozmamłanych dźwięków, które z siebie wydaje. Co innego to drugie wcielenie – konferansjer najpierw świadomie i perfidnie nakazuje kalekiemu ciału przez nieznośnie długą chwilę rzucać się i bełkotać, co daje dziewczynie wygodny pretekst, by na zawsze opuścić niesubordynowanego, nieopanowanego i skrajnie już nieestetycznego chłopaka, a raczej to, co z niego zostało. A potem już on sam – showman, czyli dziko sprawne, ruchliwe wcielenie bezwładnego ciała i wciąż żywego ducha, w ataku szału rozwala kuchenny stołek, dając fizyczny, namacalny wyraz frustracji swego kalekiego wcielenia z realnego świata. Świat ów jest okrutny, ale na szczęście nie jedyny i można z niego uciec w krainę konferansjera-zabawiacza, gdzie wody są głębokie, dno dalekie, gdzie można żyć godnie i normalnie, być cudownie sprawnym człowiekiem sukcesu i odkuć się na dziewczynie za jej brak empatii oraz na matce za jej zmęczone, chwilowe okrucieństwo.

Inscenizacyjna skromność jest wielką zaletą tego spektaklu, w którym liczy się przede wszystkim słowo – celnie miotane, trafiające bezbłędnie we wrażliwość widzów. Wystarczy pozwolić mu wybrzmieć, nie przeszkadzać w jego magicznym działaniu, a wszystko toczy się swoim dobrze wyżłobionym torem ku artystycznemu spełnieniu.

Moje wątpliwości wzbudziły dwie kwestie: po pierwsze niezbyt fortunne wydało mi się nawiązywanie przez aktora bezpośredniego kontaktu, a nawet dialogu z widzami. Owszem, wyciągnięcie Anny Langner z trzeciego rzędu widowni jako niby-to-przypadkowej, chwilowej aktorki-pomagierki jakoś tam się broniło, bo było czytelnym sygnałem, że każdego i każdą z nas może spotkać nieszczęście i że „nie znamy dnia ani godziny”. Gdy okazało się, że ta „przypadkowa” osoba to aktorka, która udawała zażenowanie i mówiła nie swoim, a niby to prywatnym tekstem z dramatu Maliny Prześlugi, nie odczuwałem (chyba jak i większość współwidzów) jakiegoś wielkiego dyskomfortu, chociaż pozostały lekkie wątpliwości co do sensu takiego pseudoawangardowego chwytu z brodą.

Wątpliwości się wzmogły, gdy Chrzuszcz kilkakrotnie zwracał się bezpośrednio do widzów, nawiązując z nimi dialog i nakłaniając niektórych z nas do wypowiadania podyktowanych przez siebie tekstów. Nie mogłem jakoś sobie objaśnić, po co to wszystko, ku czemu wiedzie i jak ma „móc wzmóc” i tak już przecież intensywną, bogatą wewnętrznie komunikacyjną grę aktora z widownią.

Teraz po drugie i ważniejsze: gdy do tej zbędnej, moim zdaniem, bezpośredniości doszedł jeszcze otwarcie wyeksponowany chwyt złamania teatralnej iluzji, poczułem już bardzo wyraźny widzowski dyskomfort. Po co aktor przyznaje się widzom, że jest aktorem i zachęca nas niby-prywatnym tekstem, żebyśmy zastanowili się nad etycznym sensem opowiedzianej nam przez niego-aktora historii? Po co wychodzi z bezpiecznego kokonu świetnie napisanej i zagranej postaci zagajacza-kaleki, żeby nas zachęcić do czynnej reakcji na cudze nieszczęścia w realnym życiu? Czy nie wystarczy mu, żeśmy już tę historię głęboko przeżyli, między innymi za sprawą sugestywnej gry jego i partnerki? Czy trzeba nas aż tak nachalnie zachęcać do czynu poza teatralną salą? Toż to jawny dydaktyzm!

Najgorsze jest zaś to, że przecież to nie jego-aktora prywatny tekst. Owszem, on może się z nim utożsamiać, ale nie da się też ukryć, że jest to tekst uprzednio napisany przez panią dramaturżkę, a potem wykuty przezeń na blachę i wyszlifowany podczas wielu prób w swej dusząco-przekonującej perswazyjności. Aktor mówi „ja”, ale tak naprawdę kto do nas przemawia? Kto się z nami komunikuje?

Gdy się zwracamy do widzów bezpośrednio, w swoim imieniu, ale nie swoim własnym, osobistym tekstem (choćby improwizowanym, dlaczego nie?), to są komplikacje, bo brzmi to wszystko fałszywie. Kiedyś, w latach 60. XX wieku, w czasach Publiczności zwymyślanej Handkego, był to ciekawy, nowatorski, kontrowersyjny chwyt artystyczny, ale dziś trąci już myszką.

W ten sposób wstrząsająca wymowa tego dramatu, zainscenizowanego i zagranego z wielkim talentem, wyczuciem i poświęceniem, zostaje spłycona i osłabiona – tak jakby Prześluga-pisarka i Chrzuszcz-reżyser nie wierzyli w katartyczną moc rozpętanych przez siebie na widowni emocji oraz w siłę artystycznego przeżycia, którego miejsce jest w innym duchowym królestwie niż to, w którym wykuwają się etyczne zasady i nakazy.

Ale podobno wszystko to się sprawdza w kontakcie z widownią młodzieżową, dla której w głównej mierze spektakl jest przeznaczony. No, nie wiem… Na wszelki wypadek sprawdzę. Także dlatego, że przedstawienie to jest w moim głębokim przekonaniu warte wielokrotnego obejrzenia i przeżycia.

6-02-2015

 

Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu
Malina Prześluga
Stopklatka
reżyseria: Łukasz Chrzuszcz
muzyka: Rafał Sekulak
kostiumy: Magdalena Chrzuszcz
obsada: Łukasz Chrzuszcz, Anna Langner
prapremiera: 27.01.2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: