AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Gdybym...

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
Fot. Krzysztof Fabiański  

Nic nie czytałem, nic nie oglądałem, nie zajrzałem do Internetu – na Dziady Lecha Raczaka, zrealizowane siłami jego Fundacji Orbis Tertius, wybrałem się bez wstępnej wiedzy o zamierzeniach inscenizatora i zespołu jego współpracowników. Wcześniejszych Dziadów Raczaka, tych legnickich, nie widziałem – nie złożyło się, pomimo że gościły kilka lat temu na Malcie.

Po wyjściu z Sali pod Zegarem w poznańskim Centrum Kultury Zamek przekonany byłem, że obejrzałem właśnie bardzo zręcznie, profesjonalnie wykonany teatralny „skrót całości” mickiewiczowskiego arcydzieła – ot, takie mistrzowskie ćwiczenie inscenizacyjno-reżyserskie, łączące w godzinnym przedstawieniu wszystkie niemal wątki wszystkich części Dziadów. Żadnej oryginalnej koncepcji w tym dziele nie wykryłem.

Do dziś się zastanawiam: mój to błąd czy realizatorów, z reżyserem na czele? Bo po powrocie do domu zajrzałem do Internetu i odkryłem tam, że oryginalna koncepcja jednak była! I to bardzo ciekawa! Otóż, Lech Raczak postanowił swą drugą inscenizację Dziadów oprzeć na oryginalnie odczytanym przesłaniu przedostatniej części arcydramatu – Ustępu, który – jak to ciekawie i trafnie określił sam reżyser – charakteryzuje się ogromną siłą poezji oraz „reporterskiego” opisu.

Rzeczywiście – po przypomnieniu sobie Ustępu stwierdzam raz jeszcze, iż syntetyczny obraz Rosji, jaki wyłania się z mickiewiczowskich strof, poraża nagim realizmem i okrucieństwem. Mickiewicz nie jest tu obiektywnym reporterem – jego relacja przesycona jest szyderczym sarkazmem, lecz ów pełen zjadliwej goryczy ton opowieści wsparty jest na setkach szczegółów – świetnie zaobserwowanych, zręcznie przytoczonych, wywleczonych z samych trzewi carskiego imperium, bezlitośnie obnażonych w swej nagiej, trudnej do zrozumienia pogardzie dla ludzkiej godności, ba – po prostu dla ludzkiego życia. Od lat mam przed oczami plastycznie odmalowany przez Mickiewicza obraz zamarzniętego chłopa-sługi. Człowiek ten, wystawiony na działanie srogiego mrozu, potulnie czekał na swego pana, który… po prostu o nim zapomniał. A mużyk-sługa godzinami siedział i czekał, bo innego prikazu nie otrzymał. Siedział, bo bał się, że pan go obije lub zabije za złamanie prikazu (cóż to dla pana – tyle, co splunąć). I tak siedział, aż zamarzł. Oto przenikliwy obraz duchowego niewolnictwa w poetyckiej, wspaniale zsyntetyzowanej „pigułce”!

Swoją drogą, ciekawie wypada zestawienie wizji „imperium północy” zawartej w mickiewiczowskim Ustępie z wrażeniami, które uwiecznił markiz de Custine w Listach z Rosji (podróż: 1839, książka: 1843). U Francuza dominuje najpierw niesmak, potem przerażenie, a w międzyczasie dołącza jeszcze obawa, że może się z Rosji nie wyrwać, jeśli wszechobecni carscy szpiedzy odkryją jego „notatki z podróży”. Natomiast u Mickiewicza, w młodości dotkniętego represjami, a teraz piszącego z bezpiecznej oddali (no, może nie całkiem – ręce cara sięgały przecież daleko poza Rosję), dominuje mściwe szyderstwo kogoś, kto był prześladowany, sporo wycierpiał, a teraz korzysta z okazji wykrzyczenia prawdy. Bo relacja z Ustępu jest, pomimo odwetowych intencji autora, porażająco prawdziwa. Czyż nie potwierdzają jej setki przytoczonych tam szczegółów, no i ciąg dalszy historii Rosji?

***

Raczak w przedpremierowej rozmowie ze Stefanem Drajewskim dla „Głosu Wielkopolskiego” odwołuje się do bieżących wydarzeń, podkreślając, że pomijane dotąd na ogół przez inscenizatorów części Dziadów, w tym zwłaszcza Ustęp, „nabrały dzisiaj dziwnej aktualności ze względu na konflikt rosyjsko-europejski”. A ponadto Dziady to „tekst na tyle otwarty, że stwarza nieograniczone wręcz możliwości teatralne”.

I Raczak z tej uniwersalności arcydramatu korzysta, umieszczając jego akcję w jakimś przedpieklu, ziemskim czyśćcu – miejscu smaganym wichrem (kilkakrotnie każe aktorom „iść pod wiatr” na scenie), skutym mrozem, naznaczonym bielą osiadającej na ubraniach szadzi oraz wszechobecnej śmierci. Bo to znowu śmierć jest głównym motywem kolejnego spektaklu Lecha Raczaka, a mroźna biel europejskich i syberyjskich równin Rosji skojarzona jest w jego reżyserskiej wyobraźni z bielą szpitalnych pościeli, na których większość z nas skończy swe ziemskie męki. Bo (to fragment z programowego tekstu reżysera) „dzisiaj linia styku między namacalną materią życia a zaświatami przebiega przez łóżka szpitalne. Biel prześcieradeł przenosi nas w białe, nie dające cienia światło zaświatów, może w nieskalaną biel śniegów? W mroźną ciszę?”. No i „nie ma »zmiłuj się«”: welcome back in Lech Raczak’s world of dying!

Tym razem jednak, kontynuując artystyczną eksplorację tego motywu, Raczak sięgnął nie do świata osobistego, intymnego, połączonego z własną teatralną legendą, jak w niedawnym Ach, żyliśmy!, lecz do materii arcydramatu narodowego wieszcza, naznaczonej narodową traumą, mesjanizmem oraz tysiącznymi interpretacjami literaturoznawców tudzież teatrologów i na dodatek jeszcze przewałkowanej na licealnych lekcjach oraz przenicowanej scenicznie przez setki reżyserów. A to zupełnie coś innego.

Mnie np. ciągle podczas oglądania Dziadów Raczaka odbijały się teatromańską czkawką Dziady Swinarskiego, obejrzane dwukrotnie na żywo oraz kilkakrotnie w zapisie telewizyjnym. I gdy Helena Ganjalyan jako Zosia wyciągała ręce do wyimaginowanych młodzieńców, przed „oczy wyobraźni” uparcie wracała mi wijąca się pod kościelnym ołtarzem Anna Dymna; oglądałem Małgorzatę Walas-Antoniello jako Panią Rollison (tu nie wiem dlaczego ukazaną ciut w konwencji „wariatuńciowej” burleski), a do teatralnego, osobistego archiwum pamięci pchał mi się obraz esencji matczynej rozpaczy i aktorskiego tragizmu w wykonaniu Izabeli Olszewskiej; tu Robert Zawadzki śnił na stojąco sen Senatora, a tam wciskał mi się namolnie monumentalny i karykaturalny obraz Wiktora Sadeckiego tarzającego się na stosie ogromnych poduszek.

Nie mam zamiaru twierdzić, że kudy tam Dziadom Raczaka do Dziadów Swinarskiego, chodzi mi tylko o to, że akurat dla mnie tamta inscenizacja weszła w wymiar nieledwie archetypiczny i odcisnęła się w pamięci oraz w wyobraźni mnogością intensywnych przeżyć. I tak to już jest: ktokolwiek sięga po ten dramat, musi się jednocześnie zmierzyć z indywidualną pamięcią oraz/lub z dość dobrze utrwalonym światem wyobrażeń wszystkich bez mała widzów. A forma owych wyobrażeń ukształtowała się i zastygła w czasach na ogół szkolnych lub nieco późniejszych. Tu „nie ma »zmiłuj się«”: swobodna gra nowatorskich interpretacji zderza się nieubłaganie z tym, co do teatru przynieśli w głowach widzowie. Wszyscy lub niemal wszyscy.

Jeśli słyszę ze sceny znane niemal na pamięć teksty więziennych rozmów i opowieści, zaklęcia Guślarza (tu akurat Guślarki), diabelską pieśń zemsty Konrada (tu akurat śpiewaną chórem), a potem Wielką Improwizację, którą wypowiada jeden aktor (starszy wiekiem), animując bezwładne ciało drugiego aktora (młodszego), to siłą rzeczy odnoszę to do uprzednich doświadczeń czytelniczych i widzowskich, pytając: „A po co to? A po co tamto? A dlaczego tak, a nie inaczej? A skąd akurat wziął się ten pomysł? Czy to myślowo i inscenizacyjnie spójne?”.

Siedząc w Sali pod Zegarem poznańskiego Zamku, nie zawsze znajdowałem satysfakcjonujące mnie odpowiedzi na te pytania. A poza tym: czy fakt, że je sobie zadawałem w trakcie obcowania z tym spektaklem, świadczy o nim dobrze czy źle? Czy moje widzowskie przeżycie było na tyle płytkie, że mogłem spokojnie włączyć racjonalność, a wyciszyć emocje? Moja to wina – starego teatromana, czy jednak reżysera i realizatorów, z aktorami na czele?

Niewątpliwie Lech Raczak wykonał zegarmistrzowską robotę literacko-adaptacyjną. Dziady na ośmioro aktorów, łączące w sobie wszystkie niemal wątki arcydramatu, będące spójną ideowo kompozycją to majstersztyk – chapeau bas! Bardzo sprawnie zostali także poprowadzeni aktorzy, pochodzący z bardzo różnych teatralnych środowisk i kontekstów. Interesująca i trafiona była skromna scenografia, która dawała aktorom przestrzenną swobodę gry i oferowała duże możliwości w dziele zróżnicowania ekspresji. Muzyka Jacka Hałasa, grana przez Adama Kupaja na lekko rozstrojonym pianinie lub śpiewana solo albo chóralnie – świetna, odpowiednio dostrojona do znanych wszystkim tekstów. Tylko to przesłanie jakieś takie mało uczytelnione…

Gdybym przed obejrzeniem przeczytał, co trzeba… Ale przecież nie muszę! Wobec tego inaczej: gdybym odgadł, że te białe dymy snujące się po podłodze to mróz w czystej postaci, gdybym przeczuł, że ten biały, pomalowany farbą osad na kostiumach to szadź, gdybym superczujnie wysłuchał wszystkich tekstów i dociekł „mroźnego”, „śmiercionośnego” sensu ich zestawienia, gdybym…

8-06-2015

 

Fundacja Orbis Tertius – Trzeci Teatr w Poznaniu
Adam Mickiewicz
Dziady
scenariusz i reżyseria: Lech Raczak
muzyka: Jacek Hałas
scenografia: Bohdan Cieślak
ruch sceniczny: Bartek Raźnikiewicz, współpraca: Piotr Chudzicki
kostiumy: Natalia Kołodziej
światło: Krzysztof Urban
obsada: Helena Ganjalyan, Małgorzata Walas-Antoniello, Hubert Kułacz, Adam Kupaj, Paweł Stachowczyk, Janusz Stolarski, Lech Wołczyk, Robert Zawadzki
premiera: 24.05.2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: