AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kordian, czyli Trąba

Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, filolog, medioznawca, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. oraz w Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta. Autor, współautor i redaktor książek z zakresu literaturoznawstwa i medioznawstwa. Był recenzentem teatralnym, m.in. „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Gazety Prawnej”.
A A A
Fot. Karol Budrewicz  

Uroczy. Ten staromodny przymiotnik najpełniej oddaje atmosferę, kunszt aktorów, zamysł reżyserski i efekt końcowy produkcji Teatru Modrzejewskiej. Zabijanie Gomułki to spektakl nieudziwniony, błyskotliwy, prowadzący widzów ścieżką bliską polskiej rzeczywistości.

Piątkowy wieczór. Wokół zatopionego w mroku budynku teatru biegną długodystansowcy z plakietkami „Bieg niepodległości” na piersiach. Podobnie jak bohaterowie Głomba i Pilcha zachwycają bogactwem zachowań. Oto jedni truchtają wolniutko, jakby im w ogóle do czczenia niepodległości się nie spieszyło. Drudzy, rozchichotani, nieco zasapani wyraźnie romansują, łącząc się w pary jedno- i dwupłciowe. Jeszcze inni zaciskając zęby, mkną po zwycięstwo.

W barze naprzeciw gablot z teatralnymi plakatami pustki. Ostatni goście dojadają makaron w sosie ogórkowym. Fasolę po bretońsku. Surówki. Ściągam kapsel z soku, czytam rewers: „Jest jak jest!”. Wróżba czy przestroga? Patrzę na biegaczy. Za szybą baru nikt nie rozmawia o spektaklu, choć do gongu ledwo kwadrans. Ktoś dopytuje kobiet za bufetem, po co tamci biegną, skoro ojczyzna wyziębła i poszarzała. Taki listopadowy żart.

Po chwili wchodzę z zapachem ogórkowego sosu na marynarce w drzwi teatru, potem skroś widowni wprost na scenę jako współuczestnik spisku. Będziemy zabijać Gomułkę, pierwszego sekretarza KC PZPR. Koncept sceniczny i fabularny duetu Głomb / Urbański przekonuje od pierwszej chwili. Oto Jerzyk (Mateusz Krzyk) odrabia lekcje. Ojciec, naczelnik poczty (Bogdan Grzeszczak) czyta „Trybunę Ludu”. Matka (Gabriela Fabian) przegląda stare pocztówki. Lampowe radio szemrze muzyką i wiadomościami.

Jacek Głomb i Robert Urbański zawierzyli myśli wiedzionej kwadransami pomiędzy pagórami słów – zawierzyli i wygrali.Siadamy na plastikowych krzesełkach spiętrzonych z trzech stron ciasnej przestrzeni. Otwieramy oczy szeroko, patrząc na scenę jak na czarno-białe fotki w rodzinnym albumie. Małgorzata Bulanda spięła powietrze w sześcian potężnymi belkami – może na podobieństwo rozległej jadalni, może ażurowej pułapki, bo wszystkie wyjścia prowadzą ku górze. Gasną światła. Za naszymi plecami z łoskotem opada kurtyna. „Żelazna kurtyna!” – żartuje siedzący obok Jacek Sieradzki.

Siedzimy zatem w azylu, ale i w polskim przedpieklu tego, co za drzwiami, na ulicy, w Pilchowej Wiśle czy w Warszawie, wtedy czy dziś, o to mniejsza. Na zewnątrz sfrustrowanego od nadmiaru wódy i miernej egzystencji świata czai się piękno i zło. Piękno miłości i zło polityki czy kiepskiego życia – jeszcze nie wiemy. Bohaterowie, polscy luteranie to ludzie tak cisi, jakby ich w ogóle nie było. Jest rok 1963. Jerzyk przygotowuje się do konfirmacji.

Jak w każdej farsie nagły zwrot akcji. Zrywając się ze snu na przystolnej ławie, budzi się upiór polskiego wódopijstwa, wielki mag flachy, zaklinacz alkoholowego odoru – Józef  Trąba (Zbigniew Waleryś). Polski Kordian na emeryturze. Sponiewierany przez siwuchę. Właściwie żywy trup, ale i trochę rodzinna maskotka, którą obłaskawia się opowieściami o własnej frustracji niczym kanapowego psa.

Cały świat Trąby jest z dialogów i monologów. Cały, jeśli jest, musi być wypowiedziany.

Więc siedzimy wśród potoków słowa. O wszystkim i o niczym, czyli o życiu. Po trosze o piciu, czasem o seksie, sporadycznie o marzeniach. Wśród tych wcale barwnych marzeń-bredni słyszymy olśniewającą spowiedź zamachowca. W lawinie „bonmotów” o mężczyznach i kobietach, politykach i ofiarach polityki patrzymy na sztukmistrza, który antycypując własną śmierć, postanawia ulżyć ludzkości.

„A co można uczynić, kiedy nie ma co czynić, kiedy wiadomo, że nie zbuduję już domu, nie założę rodziny, nie wychowam dziecka, nie uporządkuję i nie spiszę swoich poglądów, nie oddam należytej czci przodkom, a nawet nie porzucę moich nałogów?” – pyta, niemal lewitując ten eremita-erudyta. „Co pozostało, kiedy nic nie pozostało?” – dodaje sarkastycznie, wszak wśród nas nie było i nie ma królobójców, a i spiskowców brak.

„Tradycja przepadła!” – wywrzaskuje, kładąc na głowę konfederatkę. Bo oto Pan Trąba wpada na pomysł, by uwolnić ludzkość od jednego z tyranów. W urzekającej scenie wyboru ofiary jednym migotliwym „passé!” porzuca oprawców na miarę Hitlera czy Stalina. Pozostaje Mao Tse Tung, ale Trąba prężąc ciało niczym łysy ptaszor – paradoksalnie wniebowzięty – potrafi realnie ocenić swój nierealny plan. Wybiera Gomułkę z przyczyn prozaicznych – stosunkowo łatwego dostępu do obiektu przemocy.

Kiedy słyszymy, że lepszy Gomułka w garści niż Mao na dachu, zaczyna toczyć się kula absurdów. Postacie są równie groteskowe jak plany spisku. Ojciec podejmuje decyzję w gombrowiczowskim, ale i konwickim stylu – zamachnie się, bo wypada. Jerzyk – bo ktoś tę wątłą tradycję walki z tyranem podjąć musi, nawet jeśli nie wie, o co chodzi. Podobnie jak nie wiadomo, o co idzie z naszym piciem wódki, łatwym seksem i wyznawaniem wiary.

Trąba wie – bo pijacka maligna pcha go do działania. Akurat tu i teraz. Zamach rewolwerowy odpada z powodu nieumiejętności władania bronią i ze wstrętu do obcowania z ciałem dyktatora. Gomułkę musi zatem unicestwić strzała z chińskiej kuszy. Akcja nabiera tempa. Blackouty tną czasoprzestrzeń w czarowne pocztówki sceniczne. Jerzyk uwodzony i uwodzący. Ojciec deliberujący z komendantem milicji o zmianie biegu historii. Matka z desperacją poświęcająca wieczko cukiernicy na srebrny grot strzały, która uśmierci politycznego wampira. 

Sens tych zdarzeń wydaje się w gruncie rzeczy mało ważny. Wódka wszystkim plącze myśli i języki. Oto jesteśmy w krainie tromtadrackich deklamacji i pijackiego patosu. Ojczyzna, polityka, spisek, tradycja, kościół, praca, życie, miłość – to tło, a tuż przed nami bohaterowie opowiadając o sobie, wirują jak na karuzeli. Aż do cudownej sceny wędrówki do Warszawy, kiedy Jerzyk przebrany za Indianina dociera do ulicy Frascati. Śmiech bucha pod sufit!

Ktoś pociąga za spust. Jest ofiara. Z radia słyszymy, że zginął, ale prezydent Kennedy. Śmiać się czy nie? Więc jednak sen? Kordian Trąby przycupnął w warszawskiej cukierni czy barze i zasnął. Dyktator przeżył. Ale zamachowcy także coś przeżyli – może po prostu odzyskali wiarę w siebie. A my? Problem w tym, że aby nasycić się urodą spektaklu, trzeba pójść nań nie raz i nie dwa. Trzeba smakować prozę Pilcha, by zapamiętać najpiękniejsze żarty.

Ale przede wszystkim warto przyjrzeć się znakomicie poprowadzonym postaciom: wkurzonej na innowierców niepraktykującej katoliczce, Zawiadowczyni Ujejskiej (Małgorzata Urbańska), rozdartemu pomiędzy lojalnością wobec groteskowych sloganów władzy a codzienną religijną przyzwoitością Komendantowi (Paweł Palcat), kipiącej zmysłowością Anielicy (Ewa Galusińska). Wreszcie Jerzyk, narrator całej opowieści, którego konfesje spinają spektakl, przekonujący młodością i vis comica Krzyka. Wysmakowany, wyciszony, lecz barwny w gestach scenicznych Ojciec Grzeszczaka. Niezwykle kobieca, zdrowego rozsądku pełna Matka Fabian: „Ewangelicy powinni świecić przykładem. Ewangelicy nigdy nie brali udziału w skrytobójczych zamachach, Stachu” – powiada. I to „Stachu”, ów niezwykły akcent położony przez aktorkę na imię męża z miną niewiniątka, obraca wniwecz wszelki patos.

I riposta Stacha. „Wando, ewangelicy w ogóle w niczym nie brali udziału. Szczególnie w Polsce. Zresztą jak kogoś nie ma, to jak może brać udział w czymkolwiek” – równie groteskowo rzecze Grzeszczak. Świetny duet tego spektaklu. I – mimo licznych sypnięć w tekście roli – spiritus movens całości, Pan Trąba, iście jerychońska, czyli Zbigniew Waleryś. Do nich należał wieczór. I do nas, bośmy stamtąd wyszli trochę bardziej niepodlegli nicości.

Adaptacja realistycznej prozy w teatrze bywa niebezpieczna. Autorska fraza rzadko przypomina – jak u Masłowskiej – mowę-trawę ulicy. Widz zazwyczaj obwąchuje taki twór niczym pokojowy piesek syntetyczną kość; niby kształt podobny, ale smaki chemiczne. Podobnie jest z prozą Jerzego Pilcha, o kroju intelektualnym tak charakterystycznym, stylu gawędziarsko pokrętnym, że nietrudno o pomyłkę na scenie.

I – podobnie jak w seksie – ta sama chemia decyduje, iż albo zapadamy się w magmie narracji syci wrażeń, albo strząsamy ją z siebie niczym krople przykrego deszczu. Jacek Głomb i Robert Urbański zawierzyli myśli wiedzionej kwadransami pomiędzy pagórami słów – zawierzyli i wygrali.

20-11-2013

galeria zdjęć Zabijanie Gomułki, reż. J. Głomb, fot. Karol Budrewicz Zabijanie Gomułki, reż. J. Głomb, fot. Karol Budrewicz Zabijanie Gomułki, reż. J. Głomb, fot. Karol Budrewicz Zabijanie Gomułki, reż. J. Głomb, fot. Karol Budrewicz ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Modrzejewskiej
Jerzy Pilch
Zabijanie Gomułki
scenariusz: Robert Urbański
reżyseria: Jacek Głomb
scenografia: Małgorzata Bulanda
muzyka: Bartek Straburzyński
obsada: Mateusz Krzyk, Zbigniew Waleryś (gościnnie), Bogdan Grzeszczak, Gabriela Fabian, Ewa Galusińska, Paweł Palcat, Grzegorz Wojdon (gościnnie), Małgorzata Urbańska, Robert Gulaczyk, Magda Skiba
premiera: 3.11.2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: