AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kulisy „Kobry”

Historyk teatru, krytyk teatralny i literacki oraz tłumacz książek. Pracowała w Instytucie Sztuki PAN, Ministerstwie Kultury, była redaktorem naczelnym wydawnictwa Egmont. Współpracowała z TVP. Jest stałą współpracownicą Polskiego Radia. Publikowała w czasopismach poświęconych sztuce, literaturze i teatrowi (m.in. w „Dialogu” i „Teatrze”).
A A A
a archiwum TVP  

W sobotę rząd dokonał rekonstrukcji, w poniedziałek zaś Telewizja Polska dwóch znaczących reanimacji. Po pierwsze, wskrzeszono telewizyjny Teatr Sensacji od czołówki projektu Eryka Lipińskiego zwany popularnie „Kobrą”. Po drugie zaś – może tylko jednorazowo, eksperymentalnie – powrócono do tradycji transmitowania spektakli ze studia na żywo.

Kiedyś (w latach 50. i 60.) był to nie tyle zamysł, ale wymóg techniczny biorący się z braku środków do utrwalania spektaklu. Poniedziałkowa data jest tu znamienna, bowiem, jak wiadomo, w tym dniu teatry nie grają i w poniedziałkowe wieczory aktorzy byli dyspozycyjni i mogli występować w studiu na Placu Powstańców zamiast na deskach macierzystych scen. Nawet po wprowadzeniu telerekordingu poniedziałkowy wieczór został tradycyjną datą emisji spektakli teatralnych, chociaż nagrywane były one w godzinach przedpołudniowych. Prawdziwy kres teatru telewizji nastąpił w latach 90., kiedy Polsat wprowadził w poniedziałkowy prime time emisję swego Megahitu. Hamletowi i Julii trudno było konkurować z Robocopem i Rambo. Teatr Sensacji (emitowany tradycyjnie we czwartki) dzięki przenośnym kamerom coraz częściej wychodził ze studia w plener. W latach 70. ulubione ujęcia obejmowały świeżo oddaną Trasę Łazienkowską mającą zastępować autostrady amerykańskich metropolii. Spektakle coraz bardziej upodabniały się do filmu; niestety jedynie w intencjach reżyserów, nie zaś, jeżeli idzie o budżet i możliwości. I tej konkurencji z filmem trudno było „Kobrom” sprostać.

Na ten historyczny (w podwójnym znaczeniu tego słowa, bo zarówno odnoszący się do historii, jak i próbujący historię tworzyć) spektakl wybrałam się dzięki uprzejmości nowego dyrektora Teatru Telewizji Wojciecha Majcherka do studia S-1 na Woronicza 17. Było tam ponad 150 miejsc dla publiczności złożonej głownie z ludzi pracujących w telewizji; trochę też z prasy i ogólnie z branży. Wszystkie krzesełka zajęte. Grający na żywo aktorzy mieli więc nie tylko publiczność przed odbiornikami, ale jak Pan Bóg w każdym prawdziwym teatrze przykazał – twarzą w twarz. Specjalną i trudną do wychwycenia relację widz-aktor bez pośrednictwa kamer trudno jest zdefiniować, ale i zastąpić. Aktor, który zdaje sobie sprawę, że nie może popełnić błędu, bo nie ma szans na dubla, będzie grał inaczej i pocił się inaczej. To samo reżyser siedzący w operatorce –  też ma tę głęboko stymulującą wiedzę, że nie dostanie drugiej szansy.

Mam jednak nadzieję, że Nekrolog, którym zadebiutował na tym portalu Maciej Wojtyszko, ogłaszając ostateczną i faktyczną śmierć teatru telewizji, okaże się pod nową dyrekcją prologiem.Nam, widzom rozdano do podpisu kartki, w których wyrażaliśmy zgodę na wykorzystanie wizerunku. Występowaliśmy więc niejako w podwójnej roli, nie tylko widzów, ale i aktorów, bo kamera kilkakrotnie panoramowała publiczność, na wejściu i po zakończeniu spektaklu. Oprócz tego cyrografu otrzymaliśmy komplety słuchawkowe, które pozwalały śledzić treść akcji w takiej formie, w jakiej dźwięk docierał do telewidzów. Telewizyjny obraz zaś można było oglądać na dwóch zawieszonych po bokach sali ekranach. Niebacznie zrezygnowałam ze słuchawek, bo czekaliśmy długie kwadranse na rozpoczęcie i było z nimi niewygodnie. Potem okazało się to decyzją mądrą inaczej, bo utrudniało śledzenie akcji i wyłapywanie niewyraźnych kwestii aktorów, ale za to pozwalało skupić się na obserwowaniu od kuchni pracy ekipy realizatorów, którzy zresztą obsługując pięć kamer i dźwigi z mikrofonami, dość dokładnie zasłaniali żywy sceniczny obraz. Zerkałam więc co chwila na telewizyjny ekran, i choć z braku słuchawek otrzymałam efekt teatru w znacznym stopniu niemego, to część kwestii dawało się odczytać z ruchu warg artystów (nie zdradzę, kto miał najgorszą dykcję). Mogłam obserwować plan ogólny, czyli to wszystko, co dzieje się na scenie, a i poza nią, w kulisach i przejściach widowni; po drugie, na ekranach umieszczonych z tyłu kamer było widać, co dana kamera zbiera; na koniec na ekranie ściennym pojawiał się efekt identyczny z transmitowanym przed oczy telewidzów. Tak więc na żywym ciele spektaklu można było obserwować pracę reżysera i montażysty.

Przedstawienie jest dość statyczne, ale zabawnie było patrzeć na gonitwę mikrofonów, które podążały za aktorami, nie mogąc jednak zejść poniżej pewnego poziomu, żeby nie znaleźć się w kadrze. Na podeście jednego z tych wysięgników siedziała chyba suflerka, ale nie zauważyłam zbytniej jej aktywności. Natomiast reakcje publiczności można było podzielić na dwie grupy: ci, którzy mieli słuchawki, zaśmiewali się przy poszczególnych kwestiach w tłumaczeniu Bogusławy Plisz-Góral. Ci, którzy ich nie mieli, spoglądali na tych pierwszych z naganą, że tak beztrosko zakłócają fonosferę spektaklu. (Operator dźwięku z pewnością musiał te śmichy-chichy czyścić).

Do szczególnie emocjonujących należała zmiana dekoracji projektu Anny Wunderlich. Trwała dokładnie trzy minuty. Na ekranach pojawiła się przebitka filmowa – bohaterka grana przez Kamillę Baar (córka milionera uwikłana w ciemne interesy) podróżuje przez miasto taksówką z punktu A do punktu B. Punkt B powstawał na naszych oczach. Pierwotnie dekoracja przedstawiała mieszkanie-ruderę, ewidentnie w trakcie remontu, sygnalizowanego drabiną malarską, płachtami na meblach, oberwanym karniszem, osłoniętym gazetami kloszem. W jednej chwili za sprawą mrówczego trudu maszynistów, z wyćwiczoną jak w balecie choreografią nie dopuszczającą ani jednego zbędnego ruchu (w niczym nie przypominających poruszających się godnym, senatorskim krokiem maszynistów w „normalnych” teatrach), niechlujny sztafaż zniknął, odsłaniając schludne wnętrze. Pojawił się szklany stół, spod płacht wychynął biały komplet wypoczynkowy. Pierwotne drzwi zastawiono i zamieniono innymi, ściany odzyskały pion i równe tapety, lampa sufitowa podjechała do góry. Na kanapie zasiadł bandyta Adam Woronowicz, teraz w postaci solidnego biznesmena i zaczął przeglądać papiery. Dopadła go charakteryzatorka z wielkim pędzlem i zaczęła energicznie pudrować łysinę. W tym samym czasie, już nie na naszych oczach, ale też w pędzie, porwana córka milionera upodabniała się do wampa z filmiku kręconego w taksówce. A przed tym wszystkim oczywiście trup zastrzelonego Tomasza Karolaka dźwignął się z podłogi i umknął za kulisy. Te trzy minuty najbardziej mi się podobały.

Po spektaklu publiczność biła brawo, a aktorzy wyszli się kłaniać. Transmisja ukłonów była ewenementem, tak samo jak pokazanie, że woźne wnoszą kosz kwiatów. Wywołano też do oklasków reżysera Krzysztofa Langa i autora Rogera Mortimera Smitha, aktorzy opowiadali o swej nadzwyczajnej tremie i zatuszowanych profesjonalnie „sypkach”, po czym wszyscy wszystkim wylewnie dziękowali, ustawiali się całą ekipą do rodzinnego zdjęcia, widzowie zaś pili szampana, a wychodzący deptali po pąkach lilii oberwanych w ciasnym przejściu z ceremonialnego bukietu. Przeniesienie en bloc obyczajowości teatralnej do telewizji stanowi swojego rodzaju zwycięstwo tradycji nad nowoczesnością. Magia spektakli realizowanych na żywo ma tę wyższość nad odtwarzanymi, że nikt nie jest pewien, jakie niespodzianki mogą się wydarzyć. U reżysera spektaklu taka niepewność może skutkować wrzodami żołądka. U widza natomiast wywołuje suspens, dreszczyk emocji, jakiego nic nie jest w stanie zastąpić. Przecież znane są opowiadania o tym, jak zawaliła się dekoracja, albo jak aktor zawalił spektakl, i widzowie cały czas będą na taki wypadek czyhać. 

I to oni zagłosują – wynikami oglądalności – w sprawie „Kobry”. Jeśli Dawne grzechy się spodobają, sensacja wróci na ekran. Jeśli nie, pozostanie nam oglądać Schwarzeneggera, Stallone i ich kolegów od poniedziałku do niedzieli w każdym czasie antenowym. Mam jednak nadzieję, że Nekrolog, którym zadebiutował na tym portalu Maciej Wojtyszko, ogłaszając ostateczną i faktyczną śmierć teatru telewizji, okaże się pod nową dyrekcją prologiem.

29-11-2013

galeria zdjęć Dawne grzechy, Teatr Sensacji Kobra, fot. Ireneusz SobieszczukTVP Dawne grzechy, Teatr Sensacji Kobra, fot. Ireneusz SobieszczukTVP Dawne grzechy, Teatr Sensacji Kobra, fot. Ireneusz SobieszczukTVP Dawne grzechy, Teatr Sensacji Kobra, fot. Ireneusz SobieszczukTVP ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Telewizji
Roger Mortimer Smith
Dawne grzechy
przekład: Bogusława Plisz-Góral
reżyseria: Krzysztof Lang
scenografia: Anna Wunderlich
kostiumy: Dorota Kołodyńska
realizacja TV: Krzysztof Buchowicz
obsada: Tomasz Karolak, Adam Woronowicz, Kamilla Baar, Jan Frycz

premiera: 25.11.2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • 2013-11-29   19:33:09
    Cytuj

    Oby. Ta agonia trwa od dawna ,a zaczęła się wiele lat temu od zabrania niezależności finansowej teatrowi telewizji. Życzę Wojciechowi Majcherkowi jak najlepiej, takie elektrowstrząsy jak spektakle "na żywo" są interesującą, chwilową galwanizacją, ale teatr telewizji to powinna być ważna część kultury narodowej.Program powinien uwzględniać klasykę polską , klasykę światową ,nową dramaturgię polską , nową światową. I możliwość układania planów na trzy lata, z co najmniej dwoma premierami w miesiącu. Drogo? Ekscesy schamiałego społeczeństwa będą nas kosztować wkrótce dużo więcej.