AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Nadzieja umiera w spa

Fot. Natalia Kabanow  

Musicalowy debiut Pii Partum we wrocławskim Teatrze Capitol przypomina malarski palimpsest. Idąc w głąb obrazu, natrafiamy na kolejne warstwy wizualnych skojarzeń i cytatów, by na samym dnie dotknąć źródłowego prawzoru, jakim jest słynne Osiem i pół Federico Felliniego.

Arcydzieło włoskiego mistrza kina jest naturalnym lustrem dla tego spektaklu, bowiem Nine Arthura Kopita i Maury’ego Yestona, to dość swobodna wariacja na temat tamtego obrazu, uważanego za rodzaj filmowego autoportretu reżysera. Są też i inne zwierciadła, a nawet – cały gabinet luster!  Przedstawienie siłą rzeczy mierzy się ze świeżą pamięcią o adaptacji filmowej musicalu, zrealizowanej w 2009 roku przez Roba Marshalla, ważnym punktem odniesienia jest dlań również wielka mitologia Końca Sztuki, która skolonizowała wyobraźnię twórców XX wieku. Jednak najciekawsze konteksty przyplątują się bezpańsko, poza intencją i kontrolą twórców. To ich siła sprawia, że dzieło Pii Partum kopie jak prąd z kontaktu, w którym nieopatrznie pogmera się szpilką.

Historia jest dość banalna. Wybitny reżyser, Guido Contini, u progu feralnej czterdziestki mierzy się z kryzysem wieku średniego i twórczym wypaleniem. Osaczony przez dziennikarzy, wielbicielki, kochanki i własne obsesje, szuka ucieczki w luksusowym spa w Wenecji. Oczywiście, w ślad za nim podążają wścibscy żurnaliści, damy serca oraz energiczna producentka, usiłująca wyegzekwować jakieś postępy w pracy nad scenariuszem nowego filmu. Bo Continiego, oprócz kłopotów życiowych, ściga też zmora kontraktu, z którego nie może się wywiązać. Nie ma pomysłu na kolejne dzieło. Na domiar złego nie za bardzo też pamięta, jaki właściwie film obiecał nakręcić. Znękany twórczą niemocą, romansujący z kilkoma kobietami równocześnie, ścigany przez ciekawość wielbicieli i niechęć zawistników – kluczy, zwodzi obietnicami i błaznuje, byle tylko odroczyć moment, gdy trzeba będzie odsłonić przed światem projekt kolejnego dzieła. To wszystko oczywiście nie usypia czujności producentki, która przydziela mu nadzorcę w postaci zarozumiałego asystenta, mającego kontrolować postępy prac nad scenariuszem. Ale sprawa wydaje się beznadziejna. Nawet zjednoczone siły żony, kochanki i sprowadzonej specjalnie w tym celu muzy nie są w stanie reanimować artystycznej potencji Guida. Zanosi się raczej na to, że luksusowe spa będzie grobowcem jego talentu.

Ujściem z tego piekła staje się podróż pod prąd czasu, w głąb samego siebie. Na obrazy z życia eleganckiej socjety i rozpaczliwe wizje coraz bardziej beznadziejnych pomysłów na film zaczynają się nakładać wspomnienia z dzieciństwa. Między wykwintnymi gośćmi spa pojawia się zgrzebna postać matki w czerni, ze stoickim spokojem skubiącej drób. Na ekskluzywne plaże wpada hałaśliwa gromada kolegów szkolnych Guida, wśród których jest również jego ośmioletnie alter ego. Czterdziestolatek rozkoszuje się smakiem dziecięcych pragnień, matczynej miłości i pierwszych erotycznych fascynacji. W tym bilansie wewnętrznym nie brak również prób uporządkowania kwestii fundamentalnych: artysta dotknięty klęską nieurodzaju zmierza do swoich źródeł, by dowiedzieć się, kim jest i czy poza tym, co istnieje, jest coś jeszcze. Jednak nawet audiencja u wysokiego dostojnika kościelnego, zażywającego kąpieli w strzeżonej przed niepowołanym okiem, najstarszej części spa, nie przynosi rozstrzygnięcia dręczącej zagadki, czy niebo ma jakiegoś lokatora, czy też pozostaje puste.

Pia Partum uruchamia wielki teatr wyobraźni, natchniony barokowym przepychem filmowych wizji Felliniego. Okno sceny staje się ekranem, po którym swobodnie dryfują malarskie kadry. Obrazy przenikają się bądź łączą w zaskakujące asocjacje. Rodzajowy konkret współgra z surrealistyczną swobodą dekomponowania rzeczywistości. Świat ma nieważkość snu: na opustoszałej plaży ląduje wielki samolot pasażerski z muzą Guida na pokładzie, w pałacowych oknach połyskuje migotliwa toń weneckich kanałów, eleganckie pokoje hotelowe lekko unoszą się w górę, by ustąpić miejsca łaźniom i sekretnym zakamarkom spa. To z kolei królestwo ciszy, mąconej z rzadka echem kapiących kropel wody. Po marmurowych posadzkach bezszelestnie suną smukłe pokojówki na szpilkach, korytarzami dyskretnie przemyka kąpielowy personel z naręczami nieskazitelnie białych ręczników, wiatr delikatnie muska powłóczyste draperie. Jesteśmy w sanktuarium cielesnych przyjemności, nic więc dziwnego, że jego wnętrza mamią wzrok zmysłowym pięknem.

W tych czarach bierze udział cała maszyneria sceniczna Capitolu: na sztankietach spływają elementy coraz to nowych wnętrz, sypią się kaskady schodów, kanałami zapadni, które przeobrażono w basenowe tory, suną zgrabne pływaczki. Tak intensywnie uwodzić obrazem potrafił chyba tylko Grzegorz Jarzyna w Teoremacie, inspirowanym zresztą dziełem innego włoskiego mistrza kina – Piera Paola Pasoliniego.

Ale w spektaklu nie brak też krwistych musicalowych ansambli, jak na brodwayowski hit przystało. Dowcipnie wypada więc najazd na spa niemieckich turystów, którzy zamieniają świątynię ciała w plac musztry wojskowej. Jest też błyskotka w rewiowym stylu, czyli schody, wachlarze, pióra i skąpo odziane dziewczęta z Folies Bergère – scena wyjęta z marzeń producentki, przekonanej o wyższości podkasanej rozrywki nad każdym innym rodzajem sztuki. Przy okazji zresztą odsłania się kompromitująca tajemnica cyrografu, jaki przez nieuwagę podpisał Guido Contini w kontrakcie na nowy film. Wychodzi bowiem na jaw, że przedmiotem umowy był musical, a więc gatunek, który reżyser miał w najgłębszej pogardzie! Jest raczej pewne, że abominacji bohatera nie podziela publiczność, która dostaje to, co lubi, z hojną nawiązką. W ten sposób spektakl dostarcza widzom perwersyjnej przyjemności, z jednej strony kontestując ów gatunek jako dziecko gorszej muzy, z drugiej zaś – pokazując jego sprzedajne wdzięki w pełnej krasie.

Rewiowe rarytasy ulatują zresztą niebawem w stratosferę groteski, bowiem Guido ucieka przed zmorą komercji w błazenadę, inscenizując przed wrednym asystentem i coraz bardziej zniecierpliwioną producentką scenę, wyrwaną żywcem z własnego pożycia małżeńskiego. Ów żart, zaaranżowany w formie pastiszu opery barokowej, to moment, w którym nieznośna lekkość bytu bohatera Nine nabiera pewnego ciężaru. Feeria czarownych obrazów ustępuje głębszej perspektywie, odsłaniając dramat twórcy, który oddaje sztuce własne życie w nadziei ożywienia jej wyschniętych źródeł.

Błażej Wójcik, który aż do przerwy grał nieciekawego gościa, uprawiającego ostry slalom między kochankami, w tej scenie wściekłej, do bólu szczerej autoparodii ujawnił, że jego znudzony życiem i samym sobą bohater może być kimś innym, niż się z pozoru wydawał. Może to ktoś taki, jak Thomas z Wycinki Lupy, który nagle odkrył, że przez całe życie grał, nie mając życia rzeczywistego. A może jego dandyzm był maską przesytu i wyczerpania, zaś erotyczne przygody, konsumowane szybko i hurtowo, to tylko ucieczka przed bolesnym dotknięciem życiowej pustki? Kimś takim był Don Giovanni w inscenizacjach Mariusza Trelińskiego, któremu w pogoni za przyjemnościami deptała po piętach śmierć w kostiumie małej baletnicy. Niewykluczone zresztą, że inscenizując scenę, w której Contini parodiuje sam siebie jako znudzonego kochanka, Pia Partum myślała właśnie o mozartowskim uwodzicielu.

Jest w spektaklu postać, która rzuca na tę opowieść jeszcze inne światło. To żona, dźwigająca brzemię pożycia z rozhisteryzowanym geniuszem na krawędzi upadku. Gra ją Justyna Szafran. Jej rola tworzy zupełnie nowy układ współrzędnych dla całej historii. Można nawet powiedzieć, że to kreacja autonomiczna, choć to właśnie za jej sprawą przedstawienie szybuje o kilka pięter wzwyż, w rejony zupełnie nieprzewidziane przez autorów musicalu. Dzięki stylowej fryzurze i bajecznym kostiumom, Luisa Contini olśniewa blaskiem gwiazdy filmowej – tajemniczej, niedostępnej, ulepionej z nieziemskiej gliny półbogini. Lecz Szafran, zamiast odcinać kupony od urody i celebrować swój sceniczny wdzięk, robi najdziwniejszą rzecz na świecie: gra pozbawioną grama próżności, skromną, szarą mysz. Kobietę bezgranicznie oddaną miłości i po tysiąckroć przez tę miłość zdradzoną. Jej Luisa cierpliwie znosi kłamstwa małżonka, choć jego natarczywe kochanki omal nie wchodzą im do łóżka. Wspina się na szczyty poświęcenia, by wróciła mu wena, nie wahając się nawet wezwać na pomoc rywalki, byle tylko w umyśle znękanego artysty zaświtał jakiś pomysł na film. Protestuje tylko raz, gdy sfrustrowany Guido w kabotyńskim widowisku wyprzedaje ich małżeńskie tajemnice. Bohaterka Szafran jest kwintesencją czechowowskich kobiet: dobrych, cierpliwych, gotowych do największych poświęceń dla swych męskich idoli, w których wielkość nieopatrznie uwierzyły, przymykając oko na ich małość, próżność i pospolite łajdactwa. Gdyby nie musicalowy blichtr, spychający tę postać w koleiny banału, Luisa Contini byłaby kimś na kształt Saszy z Płatonowa – dzielnie znoszącej upokorzenia w imię fatalnie ulokowanej miłości. Gdy się słucha piosenek Szafran, gdzieś pryska ich gładko polerowana tandeta, a zostaje czysty, przejmujący liryzm. To rola powściągliwa i subtelna jak rysunek na jedwabiu, stonowana w kolorach, cudownie prosta. Dzięki niej miałkość postaci Continiego zyskuje pewien sens. To rodzaj fatalnej gwiazdy, wokół której krąży rój kobiecych planet. W jego pustce, wypaleniu, błazeństwach i instynktownym ciążeniu ku śmierci jest coś, co przyciąga, niepokoi, magnetyzuje. Spektakl Pii Partum nie daje odpowiedzi, czy główny bohater jest już artystą skończonym, masą upadłościową po micie wielkiego twórcy, czy geniuszem w bólach porodowych kolejnego arcydzieła. Nie pozostawia jednak wątpliwości, że w miejscach, w których ten świetlisty meteor zderzył się z ziemią, powstały bolesne kratery.

Finał przedstawienia dokłada jeszcze jedną zagadkę. Na scenie pojawia się taneczny korowód, zagarniający wszystkie postacie spektaklu. Ten znak, charakterystyczny dla filmów Felliniego, tutaj staje się figurą danse macabre. Contini cofa swoje życie wstecz, napotykając tam swojego dziecięcego sobowtóra i zmarłą matkę, która delikatnie, acz nieustępliwie obraca jego myśli ku śmierci. Krystyna Krotoska w tej roli jest rzeczywiście postacią wyjętą z innego wymiaru. Jej kunszt powściągliwej celebracji słowa, pochodzący z zupełnie innej teatralnej planety, nadaje końcowej sekwencji obrazów kształt poetyckiej paraboli. Matka przeprowadzająca syna na drugi brzeg, zbratanie końca życia z początkiem, dzieciństwa ze śmiercią – wszystko to nagle zaczyna pachnieć Różewiczem. Skądś nadlatują nieproszone, lecz jakby wpisane w ten pejzaż słowa poety: „maleńka śmierć/ stawia pierwsze kroki/ dojrzewa szybko/ rośnie…”.

Contini odrywa wzrok od swojego życia i patrzy na drugą stronę, tam, dokąd przywołuje go matka. Być może jego śmierć rośnie w tym małym, rozbrykanym chłopcu, który wyszedł mu na spotkanie z dzieciństwa. W ostatniej scenie siedzi na krzesełku reżyserskim i wpatruje się w wielki ekran. To koniec lub nowy początek. Być może jesteśmy już po drugiej stronie obrazu, na innym brzegu. Guido milczy, bo nie zostało już nic do powiedzenia. I znów jest jak u Różewicza, w pięknym wierszu poświęconym pamięci Konstantego Puzyny:
więc to już
wszystko
mamo

tak synku
to już wszystko

29-10-2014

galeria zdjęć Nine, reż. Pia Partum, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu Nine, reż. Pia Partum, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu Nine, reż. Pia Partum, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu Nine, reż. Pia Partum, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu
Nine
libretto: Arthur Kopit
muzyka i teksty piosenek: Maury Yeston
przekład: Agnieszka i Konrad Imielowie
reżyseria: Pia Partum
scenografia: Magdalena Maciejewska
kostiumy: Wojciech Dziedzic
choreografia: Saar Magal
reżyseria świateł: Jacqueline Sobiszewski
wizualizacje: Tomasz Dobiszewski
kierownictwo muzyczne: Adam Skrzypek
dyrygent: Beata Wołczyk
obsada: Błażej Wójcik, Maciej Ceglarek/ Oskar Matuszyk/ Mikołaj Szmeichel, Justyna Szafran, Elżbieta Romanowska, Magdalena Wojnarowska, Krystyna Krotoska, Bogna Woźniak-Joostberens, Justyna Antoniak, Bartosz Picher, Elżbieta Kłosińska, Emose Uhunmwangho, Cezary Kussyk, Ewa Szlempo, Agnieszka Oryńska-Lesicka, Maciej Maciejewski, Ewelina Adamska-Porczyk, Mikołaj Woubishet, Artur Bocheński, Andrzej Gałła, Małgorzata Szeptycka, Małgorzata Fijałkowska, Michał Szymański, Aleksander Hartlieb/ Szymon Kopczyński/ Bartosz Nieradka/ Mateusz Soberka/ Aleksander Strzelecki/ Krzesimir Świerczek/ Filip Zalewski
premiera: 03.10.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany Gość
    Gość 2017-11-03   22:56:08
    Cytuj

    Wspaniała recenzja, ale NIE,NIE,NIE! To co dzis zobaczylismy to pozbawione harmonii przedstawienie, okropne muzycznie pod każdym względem, aż trudno było to wszystko do końca wytrzymać. Najgorsze, co widzieliśmy w Capitolu! Współczuję aktorom..

  • Użytkownik niezalogowany gość
    gość 2014-12-04   21:54:28
    Cytuj

    Z całej recenzji najbardziej przemawia do mnie zdanie: "Contini cofa swoje życie wstecz,...."

  • Użytkownik niezalogowany Gość
    Gość 2014-10-31   08:51:42
    Cytuj

    Niestety, to najgorsza sztuka, na jakiej byłam w Capitolu. Nudna, mdła, bezbarwna, Wójcik jak zwykle sztuczny. Tu chyba jest wszystko o Nine: http://teatrdlawas.pl/recenzje/2806-wstydze-sie-za-nine-i-wspolczuje-imieli