AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt…

Kalina, reż. Agata Biziuk, Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu
Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
Fot. Jakub Wittchen  

Kalina Jędrusik to postać pod każdym względem wyjątkowa. Nie ma sensu wymieniać tu wszystkich kontrowersji, sensacji, nieporozumień, plotek, pogłosek, pomyłek, złorzeczeń i biadoleń, które wywoływała – chcąc albo czasem i nie chcąc.

Wulgarne odzywki typu „Odp… się, strażaku” (do przedstawiciela straży pożarnej w Sali Kongresowej, który usiłował ją odwieść od palenia na scenie), prowokacje, np. wepchnięcie się w rozchylonym nieco szlafroku do kolejki Kaszubek w sklepie spożywczym na Helu, zażądanie skrzynki szampana i oświadczenie, że będzie się w nim kąpać; wolna miłość w wolnym małżeństwie ze Stanisławem Dygatem, krzyż z granatów na dekolcie podczas występu dla robotników Stoczni Gdańskiej, a potem, gdy zakazano jej dekoltów (i odsunięto od wielu występów), założenie czarnej sukni bez wcięcia pod szyją i na koniec odwrócenie się tyłem do widowni, by zademonstrować olbrzymi dekolt, sięgający strefy zdecydowanie pod pasem. Wycięcie przez Andrzeja Wajdę z jego największego chyba arcydzieła, Ziemi obiecanej, zbyt odważnych (?) fragmentów sceny Jędrusik z Danielem Olbrychskim w powozie, bo przecież będą na to chodzić wycieczki szkolne! I tak dalej, i tak dalej.

Mamy jeszcze, dla ochłonięcia i odmiany, wizerunek zaborczej, niedobrej macochy autorstwa Magdaleny Dygat, córki Stanisława z jego pierwszego małżeństwa, i wspaniałej, spolegliwej matki chrzestnej – takiej starszej przyjaciółki-życiowej przewodniczki, autorstwa Magdy Umer. Z jednej strony możemy przywołać wiele wspomnień o kapryśnej gwiazdeczce – nieznośnej, nieliczącej się absolutnie z bliźnimi, z drugiej – o troskliwej, wiernej przyjaciółce, w dodatku kochającej i przygarniającej psy tudzież koty. A na dodatek jest jeszcze historia o utraconej, urodzonej zbyt wcześnie córeczce i późniejszej dramatycznej operacji, która na zawsze pozbawiła Kalinę Jędrusik perspektywy macierzyństwa.

No i są jeszcze piosenki, którymi ta czołowa gwiazda scen i ekranów PRL czarowała zarówno szeroką telewizyjną widownię, jak i wytrawnych koneserów. Piosenki te wykreowały i utrwaliły jej wizerunek wampa, zjawiskowej „kobiety znikąd”, urodzonej z żeberka kaloryfera (iście diaboliczny pomysł Jeremiego Przybory), szukającej swego Romea, ukrywającej pod obcisłą suknią, w głębi pokaźnego dekoltu czułe, wrażliwe serce.

Czy nadaje się to wszystko na świetny materiał do stworzenia monodramu z piosenkami w wykonaniu utalentowanej wokalnie aktorki? Ano się nadaje. A jest taka w poznańskim Teatrze Nowym? No jasne, przecież wiadomo o tym od dawna – Anna Mierzwa się nazywa! No to do roboty!

Autorska koncepcja Anny Mierzwy oraz jej wybór piosenek z repertuaru Kaliny Jędrusik, jakie wykonuje na Scenie Nowej, zostały przyodziane (jak to jest ujęte w programie) w „tekst i dramaturgię” przez Magdalenę Zaniewską. Mamy tu cały szereg smaczków, a to tragicznych, a to satyrycznych. Obok zgryźliwej powiastki o Violetcie Villas, która jedzie na spotkanie z Wajdą, by porozmawiać z nim o propozycji zagrania Zuckerowej i nagle rezygnuje, zawraca i nie pojawia się na spotkaniu z reżyserem, dzięki czemu proponuje on tę rolę naszej bohaterce (Mierzwa-Kalina: „Może przebiegł jej drogę czarny kot?”); mamy tu sugestywnie opowiedzianą historię o martwym dziecku, które miało zamknięte oczy i nie można było nawet stwierdzić, jaki mają one kolor. Jest też dialog z tow. Wiesławem, który przemawia z ekranu tekstem osławionego antysemickiego przemówienia z 19 marca 1968 roku (Kalina zwraca się do niego per „Wieśku”). Gdy mowa jest o starzeniu się gwiazdy, Zaniewska i Mierzwa nie szczędzą nam też drastycznych opowieści, np. tej o topielicy z Sekwany: gipsowy odlew jej twarzy przekształcono w nieskończoną serię gumowych masek, które służyły kilku pokoleniom adeptek i adeptów na kursach pierwszej pomocy – robili sztuczne oddychanie twarzy trupa.

W tej ostatniej, najlepszej zresztą części spektaklu, opowiadającej o powolnym pogrążaniu się bohaterki w niebyt, przy zachowywaniu pozorów, że „się gra”, „się śpiewa”, „się mobilizuje” na kolejne występy, udając, że „wszystko jest jak należy”, Mierzwa-Kalina przywołuje starzejącą się Marlenę Dietrich, która przed kolejnymi występami na estradzie „likwidowała zmarszczki”, ściągając skórę na twarzy poprzez wbijanie szpilek pod włosy, w skórę czaszki. Potem po występie dezynfekowała głowę i pozwalała goić się ranom.

A zaczyna się to wszystko dość śmiesznie, przede wszystkim „superseksownie”: najpierw zasiadający na swych miejscach widzowie atakowani są przeciągłymi jękami gitary, na której gra autor (świetnej skądinąd) muzycznej oprawy i aranżer piosenek, Krzysztof „Wiki” Nowikow. Rzut oka przed siebie: po lewej stronie sceny rozwieszone jest na różnej wysokości, w zbitce stado przymglonych luster w złotych oprawach. Za nimi majaczy postać gitarzysty. Z kolei po prawej widać czerwony szezlong, a na samym środku wisi szeroka zasłona z folii. Za nią wygibuje się coś jakby nagie ciało oświetlone reflektorem bijącym z góry.

Scena rozbłyska pełnym światłem. Mierzwa-Kalina zrywa zasłonę i ukazuje się naszym oczom w czarnej peruce i w cielistej halce z czarną, koronkową górą. Śpiewa słynny przebój Bo we mnie jest seks, wyginając się, a jakże – seksownie i zalotnie. (Swoją drogą któż dzisiaj pamięta, że pierwszym, premierowym wykonawcą tej piosenki w Kabarecie starszych panów był Wiesław Michnikowski?)

Skoro o seksie już mowa, to zaraz po piosence mamy krótką, dość dosadną wypowiedź na temat mężczyzn, a potem przechodzimy od razu do wyimaginowanej rozmowy telefonicznej z Władysławem Gomułką, która naprawdę nigdy nie miała miejsca. Ludzie się śmieją. Nie wiem, czy Kalinie Jędrusik byłoby do śmiechu, w końcu to właśnie Gomułce zawdzięczała ona zakaz „zbyt częstego” pokazywania jej na ekranach telewizorów, a nawet na ekranach kin. Czy tow. Wiesław rzucał kapciami w telewizor, gdy ją widział na ekranie? Czy może nawet rzucał całym telewizorem o podłogę, jak głosi „miejska legenda”? Któż to wie. Na pewno wiadomo, że po jej występie z krzyżem na dekolcie w Stoczni Gdańskiej miarka się przebrała i zaczął obowiązywać wspomniany przed chwilą niepisany, lecz bardzo dotkliwy szlaban.

Na obszernym, nierównym, pomarszczonym ekranie z tyłu sceny wyświetlany jest film z wielkim tłumem ponurych ludzi. Potem film z zajść na Krakowskim Przedmieściu 8 marca 1968 roku. I znów rozmowa Kaliny z przemawiającym „Wieśkiem”, trochę nawet śmieszna, ale ludzie zaśmiewają się chyba ciut na wyrost. Bo jednak we mnie ta przemowa Gomułki wciąż wzbudza wstręt i poczucie grozy. A już wybieranie pojedynczych słów i zwrotów z tego przemówienia, tak by pasowały do napisanego przez Zaniewską tekstu i były jakby „fragmentami rozmowy” tow. Wiesława z Mierzwą-Kaliną jest pomysłem z nie najlepszego kabaretowego show w TVP.

Na szczęście zaraz potem mamy wprowadzenie do pasjonującego wątku (jednego z dwóch wiodących w tym spektaklu – drugi to wspomniane już odchodzenie), który można by nazwać „niekonwencjonalna, seksowna artystka kontra real-socjalistyczne społeczeństwo epoki małej stabilizacji”. Kalina opowiada o swym wychodzeniu rankiem na balkon, podczas gdy po drugiej stronie ulicy Kochowskiego na Żoliborzu „kwitnie” regularnie co dzień kolejka pod mięsnym. Padają cytaty z komentarzy o „Dygatowej”, co to nic nie robi, a forsy ma jak lodu, rozbiła małżeństwo Dygata itp. (O tym, że Dygat też się jakoś chyba do tego przyczynił – ani słowa.) W trakcie tej opowieści Mierzwa-Kalina rysuje kredą na czarnym tyle stojącej obok szezlonga szafki sylwetki kobiety i mężczyzny trzymających się za ręce. A w tle odzywa się od czasu do czasu tow. Wiesław niczym złowrogi chochoł rodem ze swej przaśnej, dusznej epoki.

Front Jedności Narodu był w PRL pseudodemokratyczną fikcją, natomiast przywołana przez Mierzwę-Kalinę jedność narodu w nienawiści do Jędrusik była faktem – ponurym, lecz jak najbardziej realnym. Symbolizują ów „front” nanizane na sznurek główki, które Kalina animuje, wkładając co chwilę w ich usta zgodny okrzyk: „Embargo!” (czyli szlaban na ekran) oraz pełne lejącego się obficie hejtu listy kobiet z rozmaitych zakładów pracy. Jak widać, tow. Gomułka nie był odosobniony w swym dysguście wobec nazbyt, powiedzmy, wyzwolonego (choć jak najbardziej autentycznego) publicznego wizerunku artystki. Ciśnienie na widowni od razu rośnie, tu i ówdzie wybucha chichot. No, tak: tow. Wiesław wiecznie żywy, a hejt jest i będzie, zawsze, wszędzie!

Gdy Mierzwa-Kalina śpiewa, że „zawsze jest w formie”, wierzymy jej. Jest piękna, młoda i nadal głodna sukcesu. Pojawia się jednak sygnał niespełnienia: odziana w cielistą halkę „seksbomba PRL” ustawia oto na szafce z wciąż widocznymi sylwetkami kobiety i mężczyzny cztery kieliszki, nalewa do nich alkohol i po kolei wypija. Jej mowa staje się nieco labilna. Wypowiada coś jakby metatekst, wychodząc poza swój realistyczny portret: mowa jest o artystce jako znaku towarowym. A przecież sama bohaterka (zmarła w 1991 roku) nie była w stanie przewidzieć ani nawet wyobrazić sobie, że jej spadkobierczyni Aleksandra Wierzbicka – osobista opiekunka w ostatnich latach życia gwiazdy – opatentuje dwadzieścia lat po jej śmierci „Kalinę Jędrusik” właśnie jako znak towarowy!

Zaraz, zaraz! Czyżbyśmy przebywali z naszą bohaterką po drugiej stronie zamglonych luster – w zaświatach, w dodatku takich, z których bardzo dokładnie widać wszystkie nasze zasługi oraz grzeszki? Po czymś takim logiczną kontynuacją wydaje się piosenka Nie pamiętam.

Kolejne fragmenty przedstawienia dotyczą pożycia pary Jędrusik-Dygat, czyli jednej z najatrakcyjniejszych, najbardziej fascynujących par w historii PRL. Przerywnikiem jest tutaj odgrzany z powodzeniem przez naszą bohaterkę przedwojenny hit Zuli Pogorzelskiej Bo ja się boję sama spać, któremu towarzyszą kolejne, ciut już nudnawe zmysłowe wygiby Mierzwy-Kaliny. Gdzieś w tych okolicach mamy wysilony chwyt z brodą – próbę nawiązania przez aktorkę bezpośredniego kontaktu z siedzącym w pierwszym rzędzie widzem płci męskiej, któremu bohaterka zwierza się z bardzo bliska ze swych erotycznych ciągot.

O wspólnym życiu po zawale Stasia, o jego „seksualnej emeryturze” i o licznych tolerowanych przezeń romansach małżonki Mierzwa-Kalina opowiada podczas „rozmowy telefonicznej” z niejaka Elką, zajadając ze smakiem cienkie parówki, maczane ze zmysłową lubością w jakiejś mazi spoczywającej na talerzu (zapewne w musztardzie). Część z tych zwierzeń jest bezpruderyjnie wyśpiewana. W trakcie owego wyśpiewywania bohaterka czyni bardzo znaczący gest: przekreśla grubą krechą kredy narysowany na początku wizerunek pary trzymającej się za ręce. Po czym kończy piosenkę potężnym westchnieniem z parówką w ustach. Scena ta razi bezguściem tudzież nachalnością i nie trzeba być tow. Wiesławem, żeby ciut się nią „zniestrawić”. Tylko ta gruba krecha jest tu czymś wartościowym i naprawdę znaczącym w kontekście całości spektaklu.

Nie ma sensu opisywać tego, co dalej – już z grubsza wiemy, „co było grane”. Odnotujmy tylko jeszcze wspaniałe, dramatyczne SOS zaśpiewane przez Kalinę ściśniętą w środku malutkiej, niziutkiej szafki, z bosymi stopami i dramatycznie wyciąganymi na zewnątrz dłońmi, no i nieśmiertelnego Romea, wykonanego przez Annę Mierzwę z subtelnością oraz ironią, które dorównują oryginałowi. A najsugestywniejszy, ostatni fragment spektaklu – ten o powolnym, nieuchronnym, nieubłaganym odchodzeniu artystki w strefę niepamięci, a potem niebytu, został tu już po trosze opisany.

Dodajmy tylko jeszcze, iż gdzieś na początku tego grand final mamy tragiczną opowieść o zmarłej córeczce i o macierzyńskim niespełnieniu. Nasza bohaterka przyciska bezradnie do siebie poduszkę, a potem zdejmuje perukę „seksbomby” i stoi przed nami bezradnie, z przylizanymi, „uklepanymi” blond włosami (Jędrusik była naturalną blondynką). Od ust odchodzi jej krecha rozmazanej szminki.

Spektakl kończy się rozbudowaną, długą wokalizą aktorki-pieśniarki oraz kolejnym dynamicznym, dramatycznym solo na gitarze (pierwsze było przez Nowikowa zagrane po relacji o śmierci Dygata).

Atutem tego spektaklu jest niewątpliwie wokalny i aktorski talent Anny Mierzwy, która bez kłopotu, swobodnie jest w stanie pokonać wszelkie trudności w aktorsko-piosenkarskiej interpretacji trudnych przecież i niebanalnych utworów z repertuaru Kaliny Jędrusik. Skalę swego talentu aktorskiego ujawnia ona pod koniec, kiedy z agresywnej trzpiotki przeistacza się w kobietę dojrzałą, ciężko doświadczoną, zepchniętą na margines. Kolejnym atutem jest opracowanie muzyczne spektaklu oraz perfekcyjnie grający instrumentaliści. Trochę zastrzeżeń można i trzeba mieć do scenariusza, którego autorka za wszelką cenę chciała nam pokazać „całą Kalinę”, spłycając niektóre motywy z jej bogatego życiorysu. Trochę więcej umiaru mogła też wykazać reżyserka Agata Biziuk, bo życie „seksbomby” można jednak, moim zdaniem, pokazać bez „dialogów” z przemówieniem tow. Wiesława, bez popadania w tanie „tico-tico, erotico” rodem z wysilonych reality shows podrzędnego sortu no i bez zaczepiania widza, który np. może zareagować agresywnie na prowokację aktorki. I co wtedy? Gdzieś blisko będzie strażak?

Wróżę temu spektaklowi długi żywot. Niech trwa – Kalina Jędrusik i Anna Mierzwa niewątpliwie na to zasługują.

9-11-2016

galeria zdjęć Kalina, reż. Agata Biziuk, Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu <i>Kalina</i>, reż. Agata Biziuk, Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu <i>Kalina</i>, reż. Agata Biziuk, Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu <i>Kalina</i>, reż. Agata Biziuk, Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu
Kalina
monodram muzyczny Anny Mierzwy
koncepcja, wybór piosenek i wykonanie: Anna Mierzwa
reżyseria: Agata Biziuk
scenografia i kostiumy: Justyna Przybylska
tekst i dramaturgia: Magdalena Zaniewska
aranżacje muzyczne: Krzysztof „Wiki” Nowikow
ruch sceniczny: Kamil Guzy
wideo: Krzysztof Blok
zespół muzyczny: Krzysztof „Wiki” Nowikow (gitara), Mieszko Łowżył (perkusja), Stanisław Pawlak (instrumenty klawiszowe), Piotr „Max” Wiśniewski (gitara basowa)
premiera: 28.10.2016

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: