AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Niecała historia

Imię róży, reż. Radosław Rychcik, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Teatrolożka i filmoznawczyni.
A A A
fot. Michał Ramus © Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie  

Spektakl Radosława Rychcika zaskakuje. Przede wszystkim wyborem, jakiego dokonał reżyser: powieść Umberto Eco, wydana w Polsce po raz pierwszy w 1987 roku, to materiał na tyle obszerny, że trudno dokonać udanej adaptacji. Ale widzów przestawień Rychcika dziwić może również teatralny język – bardzo tradycyjny, a taki dotąd wydawał się twórcy dość obcy. W zrealizowanym w 2017 roku na tej samej scenie Wyzwoleniu inscenizował on tekst Wyspiańskiego w szkolnej klasie, być może wcale nie polskiej, ale amerykańskiej.

Rychcik odwoływał się do Buszującego w zbożu Jerome'a D. Salingera; grany przez Rafała Dziwisza nauczyciel czytał młodzieży opis lądowania aliantów w Normandii i opowiadał o obozach zagłady. Wyspiański był jednym z elementów przedstawienia, zainstalowanym dość ekscentrycznie, a całość wydawała się chaotyczna – reżyser nie wyselekcjonował z nadmiaru pomysłów i obrazów tych, które okazałyby się czytelne dla widza.

Nieco inaczej rzecz wygląda w przypadku Imienia róży; tutaj również nie znajdujemy tematu, który mógłby nas zajmować w niemal trzygodzinnym spektaklu, ale nie gubimy się w gąszczu konceptów. Można powiedzieć – wręcz przeciwnie, pomysł jest właściwie jeden: opowiedzieć powieść Eco. Tyle że bez zdecydowanego zabiegu adaptacyjnego, jaki wyznaczyłby temat przedstawienia, opowiadanie oznacza wybiórcze streszczenie ponad pięciusetstronicowej powieści.

W przedpremierowym wywiadzie Rychcik odwoływał się do opublikowanego kilka lat po wydaniu powieści eseju Dopiski na marginesie „Imienia róży”. „Osiemdziesięcioletni Adso opowiada to, co przeżył, mając lat osiemnaście”. I dalej: „Od samego początku chciałem opowiedzieć całą historię (wraz z jej tajemnicami, wydarzeniami politycznymi i teologicznymi, jej dwuznacznościami) głosem kogoś, kto przeżywa wypadki, rejestruje je z fotograficzną wiernością młodzieniaszka, ale ich nie pojmuje [...]”. Ową „fotograficzną wierność” reżyser przekłada dosłownie – na sceniczny zabieg wprowadzenia projekcji (pokazujących w zbliżeniu działania i emocje bohaterów, ale też, co wydaje się lepszym pomysłem, średniowieczne manuskrypty, którym ci się przyglądają). Ale nie tylko: opowieść została ujęta w kompozycyjną klamrę – osiemdziesięcioletni Adso, czyli Karol Kubasiewicz, w odpowiedniej dla wieku bohatera charakteryzacji i z typowym przygarbieniem sylwetki starca, pojawia się na początku i na końcu. Najpierw, by wyjaśnić widzom, że oto przybliży im pewien tydzień ze swojego życia za pomocą kamery, a potem, żeby jeszcze raz wspomnieć o ziemskiej miłości, jaką żywił do spotkanej wówczas dziewczyny, której imienia nigdy nie poznał. Przyznam, że byłam dość skonsternowana: o ile powieściowy Adso może deklarować, iż bierze „do ręki pióro, by na tym welinie pozostawić świadectwo cudownych i straszliwych wydarzeń, w których w mej młodości uczestniczyłem, powtarzając verbatim wszystko, co widziałem i słyszałem”, o tyle filmowa rejestracja zdarzeń sprzed ponad pół wieku jest raczej niemożliwa. Rozumiem, reżyser chciał znaleźć współczesny ekwiwalent „pióra”, ale nielogiczność tego konceptu każe wątpić w status prezentowanych wydarzeń. Bo czym mogłyby być? Projekcją wspomnień czy rekonstrukcją wypadków?

Łatwo byłoby zapomnieć o tej niekonsekwencji i uznać ją za szukanie dziury w całym, gdyby przedstawienie porwało widza albo chociaż go zaciekawiło. I nie mam nawet pretensji, że reżyser pominął w dramaturgii adaptacji kluczową dla narracji Eco kwestię, jaką pisarz przywołuje w cytowanych już Dopiskach na marginesie „Imienia róży”: „Kto mówi, Adso osiemnastoletni czy Adso osiemdziesięcioletni? Obaj, to oczywiste, i tak właśnie chciałem tę sprawę ustawić”. Wprowadzenie podwójnej narracji czy wielopoziomowości i „dwuznaczności”, wspominanej przez autora powieści, byłoby naturalnie zadaniem na tyle karkołomnym, że niemal niemożliwym do zrealizowania w trzygodzinnym przedstawieniu. Problem nie tylko w tym, że Rychcik nie starał się uczynić historii wizyty Wilhelma z Baskerville (Rafał Dziwisz) i jego ucznia Adso (Karol Kubasiewicz) w średniowiecznym opactwie czymś więcej niż relacją niespodziewanych zdarzeń, ale przede wszystkim nie wybrał żadnego wątku, który poprowadzić można w pełni i zajmująco. Mamy więc do czynienia z niemal wszystkimi obecnymi w Imieniu róży: jest dobrze znana nie tylko czytelnikom, ale również widzom filmu Jeana-Jacques'a Annauda historia kryminalna, są dyskusje mnichów o ubóstwie, informacje o kryzysie w Kościele, wreszcie inicjacja miłosna młodego bohatera. I nie bardzo wiemy, do czego prowadzić ma ta skomplikowana opowieść.    

Rychcik zachowuje przy tym „klimat” epoki: mnisi w habitach, z tonsurami, w tle klasztorna kuchnia z oprawianą właśnie zwierzyną, gdzie pomaga umorusana dziewka (Pola Błasik). Widzimy przepisywanie średniowiecznych rękopisów, klasztorne posiłki, dysputy polityczno-religijne. Owszem, w końcu dowiadujemy się również, „kto zabił”. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że w ten sposób skonstruowany spektakl pozostaje jedynie licealnym brykiem.

Jedyną postacią, która przyciąga uwagę widza, jest Wilhelm z Baskerville Rafała Dziwisza. Wyciszony, chwilami nawet wycofany, ale czujny i przenikliwy patrzy na świat z pokorą i zrozumieniem dla ludzkich słabości. Były inkwizytor wie, jakie demony mieszkają w każdym człowieku, a jednocześnie nie grzeszy nienawiścią ani niechęcią wobec bliźnich. Postać Wilhelma wyróżnia się na tle pozostałych: aktorzy właściwie nie dostali szansy, by stworzyć wielowymiarowych bohaterów. A przecież to właśnie pokazanie starcia nie tylko idei, poglądów czy racji, lecz również ludzkich postaw, temperamentów, obsesji i ambicji stanowi o sile (i popularności) powieści Eco. W spektaklu Rychcika nie widzimy świata w stanie kryzysu, na progu nowej epoki, ale niezbyt porywającą historię kilku morderstw, popełnionych bez wyraźnego powodu.

20-02-2019

galeria zdjęć Imię róży, reż. Radosław Rychcik, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie <i>Imię róży</i>, reż. Radosław Rychcik, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie <i>Imię róży</i>, reż. Radosław Rychcik, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie <i>Imię róży</i>, reż. Radosław Rychcik, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie ZOBACZ WIĘCEJ
 

 

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Umberto Eco
Imię róży
tłumaczenie: Adam Szymanowski
adaptacja i reżyseria: Radosław Rychcik
scenografia i kostiumy: Anna Maria Kaczmarska
muzyka i multimedia: Michał Lis, Piotr Lis
choreografia: Jakub Lewandowski
reżyseria światła: Paulina Góral
animacje: Marek Zalibowski
obsada: Rafał Dziwisz, Karol Kubasiewicz, Tomasz Międzik, Feliks Szajnert, Marcin Sianko,
Maciej Jackowski, Grzegorz Łukawski, Sławomir Rokita, Krzysztof Piątkowski, Tadeusz Zięba, Rafał Szumera, Daniel Malchar, Tomasz Augustynowicz, Antoni Milancej, Jerzy Światłoń, Pola Błasik
premiera: 01.02.2019

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany Joanna
    Joanna 2021-10-23   06:49:17
    Cytuj

    Najgorsza sztuka na jakiej kiedykolwiek byłam. Słaba gra, a może raczej odklepywanie tekstów przez autorów. Mało zrozumiałe wątki.Jeśli ktoś nie czytał książki lub nie oglądał filmu będzie miał problem z powiązaniem faktów. Pan Dziwisz masakra. Zawsze marzyłam o przyjeździe do teatru Słowackiego na spektakl. Teatr mnie nie zawiódł, sztuka kiepska. Jak na teatr o takiej renomie żenująca.

  • Użytkownik niezalogowany Przemek
    Przemek 2019-03-27   19:25:41
    Cytuj

    Wyjątkowo nieudana teatralna adaptacja filmu Annauda, bo z powieścią Eco bardzo niewiele ma wspólnego. Strywializowany kryminałek, bez choćby jednego odniesienia do filozofii. Żal mi aktorów, którzy - źle prowadzeni - miotali się po scenie klepiąc swoje teksty kto szybciej i kto mniej wyraźnie (mikroporty! mój Boże, mikroporty! czy już żaden współczesny aktor nie ogarnia głosem przestrzeni scenicznej???). Znakiem czasu jest to, że najlepszy na scenie okazuje się nestor aktorów Teatru im. Słowackiego, Feliks Szajnert.