AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Pokręcone to wszystko…

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
 

Ksiądz wyjechał jako misjonarz do dalekiego kraju i tam został oskarżony o czyny pedofilskie wobec niepełnoletniego chłopca. Wraca więc do Polski i ukrywa się w domu swojej matki, opędzając się od dzwoniących doń wciąż dziennikarzy. W centrum jego uwagi jest teraz trawnik – dba o niego wręcz obsesyjnie, codziennie go kosząc i poddając rozlicznym zabiegom pielęgnacyjnym.

Matka przyjmuje syna, chroni go, ale jej odczucia rozciągają się na szerokiej skali między bezwarunkową miłością a obrzydzeniem. Dużo pije – za dużo. A gdy za dużo wypije, puszczają emocje i obficie wylewa w pijanym słowotoku swoje żale, frustracje i lęki. Oboje dają sobie do zrozumienia – subtelnie, lecz wyraźnie – że sytuacja ich przerasta. W końcu matka daje synowi-księdzu-domniemanemu pedofilowi do wypicia szklankę wody z dużą ilością rozpuszczonego w niej białego proszku. Syn zasypia na zawsze, a matka może teraz publicznie oskarżać społeczeństwo, media, episkopat i polityków o spowodowanie śmierci syna jeszcze przed procesem, przed udowodnieniem mu czegokolwiek.

Na wyciemnionej scenie stoją tylko: czarna trzyosobowa kanapa i niski stół. Na szerokim ekranie z tyłu widzimy w wielu momentach wciąż te same, kalejdoskopowo się zmieniające filmowe migawki, m.in. Jezusa ze Świebodzina w wielu różnych ujęciach, zespół ubranych w stroje gimnastyczne kobiet ćwiczących aerobik, biegające po śniegu wilki, dwie pływaczki synchronicznie skaczące z trampolin do basenu, jakieś zgromadzenia, manifestacje, interwencje policji, łyżwiarkę figurową, która pada na lód… Wyświetlaniu filmów towarzyszy muzyka – momentami nachalnie narastająca w niemiłe dla ucha crescendo. Na tym właśnie tle rozgrywa się dramat syna i matki w jej „oblężonym” domu.

Michał Kaleta gra Jego (księdza) powściągliwie, nie dając widzom czytelnych sygnałów zdradzających jakąkolwiek patologię. Jedynie obsesyjne, nastawione na czystość i porządek dbanie o trawnik oraz kilkakrotne układanie leżących na stole przedmiotów we wzorowym szyku mogą nasunąć jakieś niejasne i słabo umotywowane podejrzenia. Ale czy każdy pedant z lekką obsesyjką czystościowo-porządkową musi być od razu pedofilem? Zresztą wystarczy spojrzeć na niedbały, lekko zabrudzony strój księdza (gumowe domowe buty typu crocks, szare spodnie od dresu i wyłożona na nie ciemna koszula w stylu very casual), by stwierdzić, że pedantyczna dbałość o trawnik nijak nie przekłada się na takąż dbałość o garderobę.

Kaleta po prostu robi swoje, bo też rola księdza niczego więcej od niego nie wymaga. Jedyną okazję do zniuansowania i wzbogacenia swojej gry zaprzepaszcza w scenie otrucia, gdy ksiądz z bezwarunkowym – jak się wydaje – zaufaniem przyjmuje od matki szklankę z przezroczystą cieczą oraz grubym, białym osadem na dnie i bez wahania to wszystko wypija. Można tu było lepiej wygrać ich ciche porozumienie w dążeniu do satysfakcjonującego wszystkich, łagodnego „odejścia”. Bo jeśli tekst dramatu nie sugerował twórcom spektaklu takich podtekstów oraz intencji bohaterów, znaczy to, że zinterpretowali postać księdza jako totalnego przygłupa. Tyle że wtedy cały dramatyczny konflikt staje się banalny, prosty, bo relacja matka-syn może być wyrażona nie w tragicznym „urodziłam skurwysyna” (coś podobnego pada naprawdę ze sceny i jest to bardzo mocne), lecz w prościutkim „urodziłam kretyna”.

Wracając do postaci wykreowanej na scenie Teatru Polskiego przez Michała Kaletę: powściągliwość księdza dotyczy także jego wyznań na temat tego, co tak naprawdę stało się w dalekim kraju. Do końca nie wiemy, czy TO zrobił, czy nie. Wiemy tylko, że zagraniczną misję ewangelizacyjną przyjął z radością, że była spełnieniem jego marzeń o szerzeniu Słowa i dobra na odległej obczyźnie.

O wiele więcej informacji można wyciągnąć, z tego, co zdradza nam w swych nadobfitych monologach Ona (matka). Teresa Kwiatkowska daje tu bardzo rzetelny popis swoich niemałych możliwości aktorskich, ale bo też i materiał tekstowy jest przedniego gatunku: wspomniane nazwanie syna „skurwysynem” jest najdobitniejszym przykładem wielopiętrowych dramatycznych spięć, jakie oferuje jej dramat Piotra Rowickiego. Czułość i obrzydzenie, duma z kariery syna i wściekłość na niego, na świat, na siebie i na wszystkich dookoła, że tak to się musiało (?) skończyć. Wielkie matczyne plany, marzenia, nadzieje kończą się tutaj, na równo przystrzyżonym trawniku i w napełnionej po raz enty szklance mocnego alkoholu. Jak mógł JEJ to zrobić? Co on tam KONKRETNIE robił? Jak TO się działo, jak TO wyglądało? I jeśli on okazał się skurwysynem, to kim ona jest?

Kwiatkowska nie szarżuje, choć materiał tekstowy wręcz zachęca ją, wręcz prowokuje do nadekspresji. I wygrywa, bo dopiero utrzymanie postaci matki w ryzach aktorskiej dyscypliny (opartej na mocnych filarach zdrowego rozsądku i prawdopodobieństwa) pozwala jej na wygranie naprawdę dramatycznych efektów, które są w stanie w sposób niezafałszowany, autentyczny dotknąć emocji widza.

Trzy obserwacje dotyczące tekstu: 1) ani razu nie pojawia się w nim postać ojca księdza; 2) podobnie, choć nie aż tak skrajnie, jest z ofiarą domniemanych pedofilskich zapędów kapłana: o chłopcu wspomina się zdawkowo kilka razy; 3) przedstawiciele mediów są w tekście obecni bardzo śladowo, głównie w utyskiwaniach matki i syna. Możemy się jedynie domyślać, że osoba, z którą rozmawia przez telefon matka, pytając, skąd ów ktoś ma jej numer, to dziennikarz. Kolejnego telefonu ani matka, ani syn już nie odbierają, ponieważ ten ostatni po prostu odłącza aparat od kabla. Możemy jednakowoż się domyślać, że dziennikarze nie są strasznie namolni, skoro ksiądz systematycznie kosi trawnik i nie skarży się, że jest w czasie koszenia niepokojony. Gdyby czatowali nań paparazzi, każde jego wyjście poza mury domu byłoby doświadczeniem iście traumatycznym.

Na koniec, gdy syn-ksiądz zasypia już in saecula saeculorum, składając się w scyzoryk na kanapie i kładąc głowę na kolanach swej wszechmatki, gaśnie światło, aktorzy schodzą w ciemności ze sceny i zaczyna się ostra żenada. Nad widownią zapalają się reflektory, a przed nami staje Ona-matka, która zaczyna rzucać w naszą stronę oskarżenia – to my jesteśmy winni śmierci jej syna (my, tzn. widzowie reprezentujący w tym momencie, jak rozumiem, całe społeczeństwo). Dostaje się również, jak już wiemy, mediom robiącym wrzawę i skazującym ludzi zanim zapadnie wyrok w sądzie, kościelnemu zwierzchnictwu, które opuściło w popłochu „czarną owcę”, pozostawiając ciężko rannego na duszy księdza własnemu losowi, no i (jakże by nie!) politykom, którzy tworzą niezdrowy klimat wokół tak delikatnych spraw. My-widzowie jesteśmy oświetleni, napiętnowani i oskarżeni. Rzuca nam to wszystko w twarz zdesperowana kobieta, która nie ma prawa nam tego robić, bo przecież nie jest bez winy, co sama przed chwilą dobitnie przyznawała na scenie. A nade wszystko: kim my u diabła w tym momencie jesteśmy? Postaciami z dramatu Rowickiego? Na tę rolę się dziś wieczór nie pisaliśmy! A kim jest znieważająca nas kobieta? Postacią matki? Jeśli tak, to czemu staje przed nami w ogarniającym i ją, i nas kręgu światła i akurat nam wali w twarz oskarżenia? Akurat nam, a nie jakimś wyimaginowanym postaciom z dramatu Rowickiego? Kim ona jest?! Aktorką? Jeszcze aktorką? A może stoi tu prywatnie Teresa Kwiatkowska? Jeśli tak, to czemu używa wyuczonego tekstu z dramatu? I czy aby na pewno to są jej prywatne, osobiste poglądy?

Po raz kolejny w dzisiejszych teatrach dramatyczno-repertuarowych zostałem wciągnięty w akcję spektaklu i znieważony jako ktoś, kto – zdaniem realizatorów – jest czemuś winny: a priori, bezwarunkowo, bez prawa do obrony. A w końcu przyszedłem tu jako widz, nie jako „ni to, ni owo” – powiedzmy – uczestnik scenicznej akcji, którego wyciąga się z mroku widowni i rzuca mu w twarz oskarżenia. Słowo daję, gdyby nie powstrzymywała mnie myśl, że muszę napisać z tego spektaklu recenzję, odpowiedziałbym p. Kwiatkowskiej w tonie mało przyjemnym. Bo skoro jesteśmy oboje umieszczeni na tej samej ontologicznej i estetycznej płaszczyźnie, to możemy chyba nawiązać agresywny dialog, nie poprzestając na agresywnym monologu, prawda?

Dodam, z obowiązku historyka teatru, że podobne chwyty stosowano w Polsce w teatrze studenckim lat 70. XX wieku. Na naszym gruncie najsłynniejszym przykładem takiego „wciągania widzów w akcję” był spektakl łódzkiego Teatru 77 Koło czy tryptyk z 1971 roku, a z przykładów zagranicznych wypada tu z pewnością wymienić Zapiski ślepca japońskiego teatru Tenjo Sajiki, który gościł na wrocławskim IV Międzynarodowym Festiwalu Studenckim Teatru Otwartego w roku 1973.

Bardzo lubiliśmy wówczas, w zamierzchłych latach 70. ubiegłego wieku, włączać się niespodziewanie z widowni do akcji przedstawień, które nas wkurzały, bo były kiepskie albo głupio nas prowokowały w imię „jedności sceny i widowni”, albo (najczęściej) i jedno, i drugie.

Muszę powiedzieć, że dziś mam coraz większą ochotę powtórzyć te młodzieńcze ekscesy, choć dawno wyrosłem z młodzieńczego wieku i choć wiem (w odróżnieniu od wielu dzisiejszych twórców), że ten chwyt z „wciąganiem widowni” ma już we współczesnym teatrze długą i siwą brodę, w teatrze alternatywnym „zapuszczoną” w roku 1964, wraz z premierą The Living Theatre Mysteries and Smaller Pieces, a w teatrze dramatyczno-repertuarowym – wraz z premierą Publiczności zwymyślanej Petera Handkego (1966).

Realizatorom poznańskiego Oblężenia dedykuję, oprócz tej dawki historycznej wiedzy, także anegdotę z dawnych lat, opowiedzianą mi przez członków Teatru Ósmego Dnia, którzy we wspomnianym tu roku 1971 wybrali się podczas Łódzkich Spotkań Teatralnych na wyżej napomknięte Koło czy tryptyk Teatru 77. I oto mamy scenę bankietu, gdy widzowie, „na równych prawach” rozsadzeni z aktorami wzdłuż ułożonych w podkowę stołów, muszą wysłuchać tego, co aktorzy Teatru 77 mają im do powiedzenia. (Sami nie zdobywali się na ogół na odpowiedź, bo 1) czuli się jednak przede wszystkim widzami; 2) aktorzy mieli jakiś scenariusz i wyuczone na pamięć teksty, a widzowie – nie; 3) bali się, że się wygłupią – to normalne). Gdy jednak aktor „siódemek” Ryszard Bigosiński wygłasza do siedzącego obok aktora Teatru Ósmego Dnia Lecha Dymarskiego tekst: „Myśmy bierni”, ten nie wytrzymuje: chwyta go za rękę i mówi: „Rysiu, to ja – Leszek Dymarski!”. W ten oto dowcipny, cięty, inteligentny sposób dzisiejszy dyrektor Muzeum Czerwca’56 i znany poznański samorządowiec sprowadził na ziemię Bigosińskiego wraz z pozostałymi realizatorami Koła czy tryptyku. Bo przecież Dymarski, aktor Teatru Ósmego Dnia, grającego na tychże Łódzkich Spotkaniach Teatralnych obrosły już wtedy legendą spektakl Jednym tchem, nie był bierny! No, ale tak mu wypadło, że siedział obok Bigosińskiego, a ten miał w scenariuszu akurat ten tekst.

My – ludzie na widowni – nie jesteśmy jakimś abstrakcyjnym monolitem; jesteśmy często bardzo różni, a wmawianie nam, że jesteśmy tacy czy śmacy lub wręcz oskarżanie nas en bloc o cokolwiek jest MORALNYM NADUŻYCIEM, na które zawsze mamy prawo zareagować, i to w sposób znacznie mniej łagodny i inteligentny niż Lech Dymarski. Aktorzy przekraczają tu granice konwencji teatralnej, umieszczającej nas w roli widzów – ze wszystkimi ograniczeniami, ale i przywilejem (także werbalnej) nietykalności. Jesteśmy w takich chwilach przekroczenia na jednej płaszczyźnie z nimi – już nie w teatrze, ale gdzieś na pograniczu teatru i rzeczywistości potocznego doświadczenia. I dlatego ośmielam się pisać o MORALNYM, a nie artystycznym nadużyciu. I mam prawo w takim momencie, jako „już nie widz, choć tak dokładnie, to jeszcze niewiadomoco”, wstać z krzesełka i powiedzieć: „Pani Kwiatkowska, niech się pani przymknie, bo obraża pani ludzi i pieprzy pani głupoty, w dodatku nie swoim tekstem. Po co to pani?”.

My – ludzie na widowni – nie jesteśmy jakimś abstrakcyjnym monolitem; jesteśmy często bardzo różni.Ochłonąwszy z emocji, pozwolę sobie napisać jeszcze trochę o uniwersalności poruszanych w dramacie i w przedstawieniu problemów oraz o stosunku twórców spektaklu do mediów. Otóż realizatorzy Oblężenia, zarówno w wypowiedziach z wywiadu dla Wielkopolskiej Telewizji Kablowej, jak i poprzez dobór tekstów zamieszczonych w programie, wyraźnie podkreślili, że w dramacie Rowickiego najważniejszy jest wątek zaborczej, „pochłaniającej”, toksycznej miłości matki do syna. Zastanawiali się, czy i na ile matka jest winna losowi, jaki spotkał księdza (konkluzja: niech widzowie to rozstrzygną); pochylali się nad cierpieniem tego człowieka, który być może zawinił, ale przecież jest nadal ludzką osobą; analizowali cierpienia jego rodziny, narażonej na bezpardonowe ataki krwiożerczych mediów.

Nikt natomiast, ani w programie, ani w wywiadzie, nie wspomniał o chłopcu – ofierze pedofilskich działań, który pozostał „gdzieś w świecie” ze swoją traumą. Jest on, jak już zaznaczyłem, śladowo obecny w samym dramacie Rowickiego. Tam jednak parokrotnie i  zdawkowo wspomniana osoba wykorzystanego seksualnie chłopca gubi się wśród cierpień domniemanego prześladowcy i jego matki. Owszem, w sądzie jeszcze nic nikomu nie udowodniono. Ale gdzieś daleko bardzo cierpi dziecko, które spotkała straszliwa krzywda. Czy nie warto jednak choć na chwilę pochylić się i nad jego tragicznym losem? Nad jego dalszym życiem, które tak podle i haniebnie zostało spaczone na etapie jeszcze przedmłodzieńczym?

Cierpienie ofiary przywołane jest najwyraźniej, i to w sposób iście perwersyjny, w monologu matki, która niemal słowo w słowo powtarza znaną argumentację arcybiskupa Józefa Michalika z konferencji prasowej podczas Zebrania Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski w dniu 8 października 2013 roku: „Wielu tych molestowań udałoby się uniknąć, gdyby te relacje między rodzicami były zdrowe. Słyszymy nieraz, że to często wyzwala się ta niewłaściwa postawa czy nadużycie, kiedy dziecko szuka miłości. Ono lgnie, ono szuka. I zagubi się samo, i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga”.

Jeśli zatem dramat oraz idąca wiernie za jego treścią sceniczna realizacja koncentrują się na relacji matka-syn, to po co przy tej okazji przywoływać szalenie nośny, zapalno-wybuchowy kontekst pedofilii wśród księży, nawiązując czytelnie do od dawna już bulwersujących polską opinię publiczną spraw księdza G. i biskupa Wesołowskiego? Nie lepiej poprzestać na tym, co napisał choćby Witkacy w Matce? Jeśli chcemy rozmawiać przede wszystkim o toksycznej i „pochłaniającej” miłości matki, to czy musimy umieszczać ją w kontekście bynajmniej nie uniwersalnym, jak sugerowała w wywiadzie dla WTK reżyserka Joanna Zdrada, tylko w paląco aktualnym kontekście naszego tu i teraz? Chyba że za problem uniwersalny uznamy pedofilię wśród księży. Wtedy proszę bardzo – mówienie o uniwersalności jest, moim zdaniem, jak najbardziej uzasadnione. Tyle że nikt z realizatorów o tym akurat się nawet nie zająknął.

Po drugie, zarówno w programie, jak i w wypowiedziach reżyserki Oblężenia strasznie dostało się mediom, które ponoć toczy „metapatologia” (tego neologizmu użyła Joanna Zdrada we wspomnianym wywiadzie dla WTK). Doprawdy, daleki jestem od chwalenia mediów za rzetelność i zgadzam się generalnie ze wszystkimi refleksjami Marshalla McLuhana przytoczonymi w programie spektaklu, ale czy w sprawie księdza G. i biskupa Wesołowskiego nie doszło już do skierowania spraw przez prokuraturę do sądu? Czy media niesłusznie podniosły alarm, piętnując tych pedofilów w sutannach? Skoro dramat, który inscenizuje Zdrada, jest tak mocno osadzony w naszej rzeczywistości, że za nic nie da się jego treści zmetaforyzować i zuniwersalizować, bo odbiór widzów będzie, choćby nie wiem co, i tak nakierowany na konkretne, lokalne, bardzo nas bulwersujące sprawy, to po co akcentować duszoszczipatielnyje rozterki księdza i jego matki, skoro i tak wszystkim wiadomo, że G. i Wesołowski są formalnie oskarżeni i że dowody przeciwko nim są mocne? I po co potem na pełnych światłach, z błyskiem w oku, przerzucać winę za to całe duszoszczipatielstwo na widzów, skoro i tak wiadomo, że na Dominikanie cierpią, znacznie bardziej od obojga bohaterów, niewinne dzieci?

Pokręcony moralnie jest ten dramat i takiż jest ten spektakl. A w dodatku na końcu aktorka ubliża widzom. Lecz jeśli ktoś z Państwa chce bezkarnie poubliżać aktorce, niech się jednak wybierze do Malarni Teatru Polskiego w Poznaniu na Oblężenie, bo ma tutaj po temu wymarzoną okazję! A jeśli się nie załapie w Polskim, to na pewno niedługo w jakimś innym teatrze taka okazja będzie mu stworzona. Taki mamy trend. Gwarantuję!

27-10-2014

 

Teatr Polski w Poznaniu
Piotr Rowicki
Oblężenie
reżyseria: Joanna Zdrada
scenografia, kostiumy, projekcje: Dariusz Fodczuk
muzyka: Krzysztof Konieczny
obsada: Teresa Kwiatkowska, Michał Kaleta
prapremiera: 22.10.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: