AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Psiakref albo tryumf woli

Stryjeńska. Let’s Dance, Zofia!, reż. Joanna Lewicka, Centrum Spotkania Kultur w Lublinie
 

Spodnie, marynarka, przycięte włosy i przyklejone wąsy. Nic takiego, zdawać by się mogło, tani chwyt rodem z kabaretu. Tymczasem ubrana w ten sposób Dorota Landowska stoi na scenie jak nienachalny symbol niezależności. Istnieje zapotrzebowanie na narodowe bohaterki, które mogą przysłużyć się walce o wartości feministyczne. Jej front przebiega również (a może zwłaszcza) przez teatr.

Tegoroczna rocznica stulecia uzyskania przez Polki praw wyborczych stawia artystów w stan gotowości bojowej. Herstorię opowiada się na scenach w Tarnowie (Heroiny), Chorzowie (Stańczyk. Musical), Poznaniu (O mężnym Pietrku i sierotce Marysi), a także w Lublinie, gdzie w Centrum Spotkania Kultur można oglądać Stryjeńską. Let’s Dance Zofia!

Joanna Lewicka to reżyserka, która konsekwentnie podejmuje tematy feministyczne, obce jest jej jednak ideologiczne zacietrzewienie. Monodram o Zofii Stryjeńskiej kolejnym tego dowodem. Czy znajdziemy bardziej wymowny przykład walki o wolność (i równość) od kobiety, która aby studiować sztukę, musiała udawać mężczyznę? I czy może być coś smutniejszego niż jej rejterada z monachijskiej akademii? Stryjeńska ucieka, ponieważ boi się zdemaskowania, lecz nie kobiecości (ciała), a fałszywych papierów. System trudniej przełamać niż obyczaje, choć zdawać by się mogło, że jest odwrotnie. Opowiadając o Stryjeńskiej, Lewicka podejmuje szereg aktualnych tematów z feminizmem i gender na czele. Przedstawia opowieść o kobiecie, która chce oddychać pełną piersią. Tańczyć w codzienności jak uwielbiany przez nią Aleksander Sacharow na scenie. Żyć i tworzyć. W oderwaniu od polityki i ideologii. W bliskości obiektów swych gorących uczuć, których sylwetki znakomicie pasują do tanich romansów, ale w prawdziwym życiu stają się ciężarem tyleż barwnym, co banalnym i trudnym do zniesienia. Taki jest jej pierwszy mąż, Karol Stryjeński, oraz drugi, Artur Socha. I choć zdrady tego drugiego (a wraz z nimi zarażenie Stryjeńskiej chorobą weneryczną) można nazwać podłością, to postępek pierwszego, który umieścił żonę w zakładzie zamkniętym, budzi grozę. Stryjeńska mimo tych przygód nie rezygnuje z relacji. Powodem nie jest poczucie obowiązku dyktowanego przez patriarchalny model społeczny, a miłość. Nieszczęścia to jej wolność. Perypetie damsko-męskie nie są jednak najtragiczniejsze. Stryjeńska walczy o swobodę z rozmachem, który zadziwia. Jako artystka poświęca rodzicielstwo i radykalnie ogranicza kontakt z dziećmi, pracując na kolejny konflikt wewnętrzny.

Przedstawienie oparto na dziennikach bohaterki. Zmierzyła się już z nimi Angelika Kuźniak w książce Stryjeńska. Diabli nadali. Obszerną opowieść z życia malarki skondensowała do formy przystępnej biografii. Dalej tą samą drogą poszła Anna Duda, autorka sztuki będącej podstawą spektaklu. Efektem jest biografia wymieszana, w której trudno oddzielić fantazje od rzeczywistości. Rojenia Stryjeńskiej o podróży do USA mogą brzmieć dla widza jak rzeczywisty fragment jej życiorysu, opowiadanego językiem tak barwnym, że instynktownie zakładamy, iż wydarzyć się w nim mogło wszystko. Ceną takiego podejścia jest uproszczenie niektórych wątków, być może nadmierne – jak w przypadku relacji z córką Magdą, które w spektaklu koncentrują się na rozczarowaniu płcią dziecka, przeradzającym się później w trudną do zrozumienia, bo niepogłębioną niechęć do pierworodnej.

Czytając Stryjeńską, łatwo wyobrazić sobie ekscentryczną, ekstrawertyczną i nadpobudliwą wariatkę, tymczasem Landowska buduje postać wstrzemięźliwie. Stajemy oko w oko z kobietą, która największe nawet nieszczęścia opowiada lekko i ze swadą, niczego przy tym nie banalizując ani nie ośmieszając. Co nie znaczy, że dominuje ton serio. Landowska znakomicie wydobywa humor z gorących od temperamentu wersów. Być może u źródła zjawiskowego stylu Stryjeńskiej tkwi potrzeba estetyzacji. Jej artyzm poznajemy w spektaklu wyłącznie za pośrednictwem języka. Artystki odpowiedzialne za przedstawienie nie interesują się malarstwem bohaterki. Można to zrozumieć, opowieść dotyczy przecież biografii, a nie twórczości. Ta ostatnia ma jednak niebagatelne znaczenie dla pełnego portretu malarki. Choćby jako uzupełnienie jej estetycznych preferencji, w których kluczowe były „niebieskie reflektory”, blond włosy i słowiański typ urody. Artystyczna wolność malarki, zafascynowanej słowiańszczyzną, jest dziś szczególnie interesująca. Zwłaszcza w świetle zdobywających popularność turbosłowiańskich bzdur, którymi karmią się złaknieni poczucia wielkości Polacy. A przecież artystki czynią ze Stryjeńskiej również przykład Europejki – nie wspominając jednak o jej antypatycznym podejściu do narodów po zachodniej stronie granicy. Ta sprzeczność uzbrojona w szerszy kontekst (powszechnie łączy się dziś Stryjeńską ze Stanisławem Szukalskim) domaga się refleksji.

Tymczasem Let’s Dance, Zofia koncentruje się na biograficznych perypetiach i ich aktualności. Artystki odbywają podróż śladem głównej bohaterki, co dokumentują filmy wyświetlane na ekranie z tyłu sceny. Reportażowa koncepcja współczesnej wędrówki jest dyskusyjna. Kadry z Monachium, Paryża i Genewy nie przybliżają nam podróży Stryjeńskiej sprzed kilkudziesięciu lat, a jako wskazówka, że i dziś nie brakuje samotnych wędrowców, nie są specjalnie odkrywcze. Moglibyśmy je potraktować jako wgląd w warsztat twórców, gdyby nie kilkukrotne znikanie Landowskiej za ekranem. Aktorka przechodzi na drugi brzeg podróży, gdzie – jak w studiu nagraniowym – ustawiono mikrofon. W finale przedstawienia zza ekranu wyłania się jedynie jej sylwetka. Śpiewa góralską piosenkę znaną jako Dwie tęsknoty. Ten tytuł może być klamrą. Stryjeńska nieustannie tęskni do przeciwieństw. Do pełnej wolności twórczej oraz obyczajowej, a jednocześnie do rodzinnego domu, którego nie jest w stanie zbudować, tułając się po hotelach Europy w poszukiwaniu zarobku i schronienia przed wierzycielami. Bezduszna ekonomia jest w jej biografii jak potężne betonowe ściany w podziemiach Centrum Spotkania Kultur. Gmach ten nie bez przyczyny zagrał siedzibę Służby Bezpieczeństwa w dystopijnym serialu 1983. Surowe wnętrze zjada niewielką scenę, na której powołano ciasny i zagracony pokój. Rodzi się pytanie, czy sam fakt jego zaistnienia w tej bezlitosnej rzeczywistości nie jest zwycięstwem?

21-12-2018

Centrum Spotkania Kultur w Lublinie
Anna Duda
Stryjeńska. Let’s Dance, Zofia!
reżyseria: Joanna Lewicka
kreacja aktorska: Dorota Landowska
scenariusz: Anna Duda, Dorota Landowska, Joanna Lewicka
scenografia i kostium: Elbruzda (Marta Góźdź)
muzyka: Christoph Coburger
światło: Damian Bakalarz
premiera: 30.11.2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: