AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Rocky Horror Show cdn.

Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, filolog, medioznawca, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. oraz w Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta. Autor, współautor i redaktor książek z zakresu literaturoznawstwa i medioznawstwa. Był recenzentem teatralnym, m.in. „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Gazety Prawnej”.
A A A
Fot. Natalia Kabanow  

Jan Klata w Termopilach polskich jest dowcipny, ironiczny, groteskowy. Ale jest tylko dowcipny, ironiczny i groteskowy. Nie wzrusza. I nie układa widowiska, lecz bawi się maskami i formami. A my chichoczemy, zaśmiewamy się, klaszczemy. Jak to w kabarecie. Numer za numerem.

Fani Trzystu będą rozczarowani. Album historycznych teatralnych gagów to za mało na tragedię, pogłębioną refleksję czy choćby kultowy komiks. Z pewnością wystarcza na Grand Guignol z przełomu XVIII i XIX wieku, choć niemal wszyscy, naoglądawszy się dzisiejszych kontredansów Unii Europejskiej z Moskwą i Ukrainą, zapytamy po wyjściu z Teatru Polskiego: a może i współczesny? – Tysiąc lat czekaliśmy na tę chwilę – powiada Wita w finale Termopil, wygodnie ułożona na leżaku.

Rozleniwiona słońcem, w pastelowym kostiumie kąpielowym, uspokaja brzuchatego księcia Józefa w plażowych gatkach, który rwie się do bitki, słysząc wyryczany przez turystów hymn narodowy. Na pozór nic w tym złego, ale w świecie wartości all inclusive książę plażowicz bierze w pysk kulą ziemi, ulepioną przez widmo napoleońskiego wiarusa. Czy dlatego, iż – jak prawie my wszyscy – porzucił bruzdy ojczyste (wypełniające scenę), na której toczyły się bitwy narodów, i wybrał – znów prawie jak my wszyscy – piaski nadmorskich kurortów? Czy dla jakiejś większej racji?

Dziś, kiedy Rosja, potrząsając bronią, znów stoi u bram Europy, krzycząc ustami zamaskowanych sołdatów „wpieriod!”, trochę mnie zmylił ten groteskowy, dopisany finał. Nie wiem, czy to jest tekst o Polsce i o Moskalach, czy o niemoralnej Europie polityków każdej doby? Kiedy ze sceny nabrużdżonej skibami ziemi słychać błyskotliwie prowadzone popisy erystyczne Potiomkina/Arżanowa, carycy Katarzyny i Stanisława Augusta, okazuje się, że wśród postaci decydujących o traumatycznej dla kilku pokoleń Polaków historii tylu Słowian, co cudzoziemców. Jakbyśmy nigdy o sobie nie mogli zdecydować sami.

Album historycznych teatralnych gagów to za mało na tragedię, pogłębioną refleksję czy choćby kultowy komiks. Oś fabularna Termopil jest klarowna. Rok 1787, upokarzające króla spotkanie Katarzyny II ze Stanisławem Augustem w Kaniowie, tryumfalny 1791 – uchwalenie Konstytucji 3 Maja, 1792 to hańba Targowicy, rok później sejm rozbiorowy w Grodnie, 1794 – insurekcja kościuszkowska i rzeź Pragi, wreszcie III rozbiór Polski w 1795. Wszystko spina rok 1813 – śmierć księcia Poniatowskiego w nurtach płytkiej rzeczki pod Lipskiem. Niemcy do dziś bawią się tym montypythonowskim upadkiem boga wojny. Zastrzelili go Francuzi, dla których walczył.

Oglądamy i słuchamy relacji z ponad ćwierci wieku – intrygi dworskie i bitewne rzezie, kasa, miłostki i hardkorowy seks, klęski i zwycięstwa. Na filozoficznym tle choćby Wojny i pokoju Tołstoja Miciński wypada jednak blado. Urzeka za to błyskotliwy kalejdoskop postaci. Wszystko, czego doznajemy – w dramacie – wiruje w głowie konającego księcia. Doprawdy, gotowy scenariusz filmu Georgesa Méliesa, gdyby tylko Miciński Méliesa znał. Sporo w tych Termopilach fantastyki. Jednak mało mediatyzowanej.

A zna dorobek multimedialny epoki autora Xiędza Fausta Klata, i też nie skorzystał. Stworzył bardzo klasyczny teatr. Teatr porzuceń. Przedstawia fantastyczną kolekcję estetycznych obrazów, których nie da się skleić. Więc kapitalny początek: budowane reflektorami kolumnady do gromkiej muzyki w stylu industrial otwierają te Termopile niczym koncert Nine Inch Nails, aby już nie powrócić przez niemal trzy godziny spektaklu. Gimnastyczny koń z łękami jako klacz-kobieta do ujeżdżania– w pierwszej chwili kapitalny klucz do zdarzeń, brutalny obraz chuci carycy Katarzyny, lecz po kwadransie koszarowego niby-dupczenia już tylko kabaretowy rekwizyt. O ileż więcej mówi o osobie władczyni nimfomanki i jej politycznych faworytach kilkuminutowa ballada Jacka Kaczmarskiego.

Na filozoficznym tle choćby Wojny i pokoju Tołstoja Miciński wypada jednak blado. Urzeka za to błyskotliwy kalejdoskop postaci. Kilkakroć opuszczany i podnoszony krzyż – ni to winda do wieczności Wity, ni milczący znak mesjański, w sumie wytrych interpretacyjny, gdyby nie seria z kałasznikowa, którym spowita w tiule Wita kasuje niczym Rambo carską lejbgwardię. Jest i pastiszująca filmy z Rockym scena odkładania pięściami worka treningowego z mapą rozbiorowej Europy przez księcia Poniatowskiego w moro oraz w białych i czerwonych rękawicach bokserskich. Jest dzieciątko wnoszące misę z wodą, by Suworow niby Piłat mógł umyć ręce przed rzezią Pragi.

To świetne gagi. Ale nawet najbłyskotliwsze gagi – jak scena żołnierskiej musztry wszystkich aliantów carycy, gdy kucając przeskakują nawzajem swe grzbiety lub grają w dupniaka – nie tworzą fabuły. Podobnie jak zwisający niemo fortepian na zascenium. Nie organizują przestrzeni równie intrygująco, jak te starannie usypane bruzdy ziemi – pętające stopy, zmieniające się w proch, przyjmujące ciała ofiar i wynoszące herosów, wreszcie przemienione w nadmorską plażę finału. To znakomity pomysł Justyny Łagowskiej, nawet jeśli nie pierwszy raz oglądany w teatrze.

Miciński miał pecha. Uprzedziły go Noc listopadowa i Warszawianka Wyspiańskiego, Wierna rzeka, Popioły i Przedwiośnie Żeromskiego. Zaraz potem Pożegnanie jesieni czy Kordian i cham. Kto – nawet zmęczony Żeromskim – wytrzyma taki dialog: „Ujrzym się kiedyś na strasznych pustyniach Lucifera za lat tysiące – lub za okamgnienie” – powiada Wita do księcia. Jego słowiańska Pallas Atena i niemal kochanka. A Poniatowski na to: – „Żegnam cię, eucharystio mego życia. Wybacz, żem cię nieraz tak ranił… – Nigdy więc już tu na ziemi? – Tak – już nigdy. – Nie daj się wziąć żywcem”.

Dobre dwadzieścia lat wcześniej Karol May napisał Winnetou z podobnie odlotową sceną. Mimo wszystko bardziej mnie przekonuje Winnetou. Klatę zapewne też, gdyż wychudzony Kościuszko (Marcin Pempuś) biega po scenie z pióropuszem na głowie, jak Indianin z anoreksją na lekkim haju. Tekst zatem zda się albo przebrzmiały, albo wyraziście pokrętny. Pozostają role i bon moty. Termopile polskie to – po raz kolejny, o ile to możliwe – życiowa rola Bartosza Porczyka. W każdym wcieleniu gasi inne postacie. Jako supermęski Potiomkin jest po prostu niezrównany.

Łagowska ubrała go w dres w barwach Rosji. Czerwone portki, biało-niebieska koszulka. Złośliwie i błyskotliwie. Porczyk ogrywa ten dres do bólu. Mami swą męskością carycę. Imponuje dworakom, królom i wojakom. Każe podziwiać w sobie elastyczność człowieka-gumy, dresiarza historii, kniazia i chuligana zarazem. Figura zamknięta dźwiękowym cytatem z kreskówki Wilk i zając (choć rosyjski tytuł Nu, pogodi! trafniej określa relacje Polski i Rosji) olśniewa i budzi szczery śmiech widzów.

Termopile polskie to spektakl dwóch aktorów: Ziemiańskiego i Porczyka. Kreacja – to słowo niczego nie wyjaśnia. Porczyk uwiódł nie tylko mnie w ekscytującej scenie upodlenia Stanisława Augusta (Wojciech Ziemiański). Oto oferując królowi przyjaźń tak ścisnął jego prawicę, tak ją złączył ze swoją dłonią, że król już nie mógł się uwolnić. Znak przyjaźni stał się figurą zniewolenia. Rozmowa o historii – wciąż w tym uścisku –przemienia się momentalnie w urzekającą choreografię kata i ofiary. Niezwykły pomysł na ruch sceniczny i dławiący gardło gest-symbol. Większy niż wszystkie tyrady dramaturga.

Termopile polskie to spektakl dwóch aktorów: Ziemiańskiego i Porczyka. Wiesław Cichy w roli Poniatowskiego jest nieprzekonujący – brak mu elegancji i lekkości. Jako polski Rocky też nie porywa. Podobnie Halina Rasiakówna jako Katarzyna. Pomarańczowe figi, w których emabluje kochanków – sorry! W pewnym momencie zapada w kulisy i szczęśliwie znika. Mylą się pozostałe postacie – każdy z aktorów odgrywa a to zaborcę, a to magnatów-zaprzańców, to znów patriotów. Niestety, zamiast przekonania o powszechności politycznego panoptikum odniesiecie wrażenie, że teatr oszczędza na płacach. 

W sumie jest jak w Lokomotywie Tuwima. Rzecz się błyskotliwie rozkręca przez niemal trzy godziny, by w finale tylko sobie poturkotać. Taka polska przypadłość ponad wiekami. I ponad Micińskim. Najpierw fanfary, potem jazzik, rzadko kiedy symfonia. Tym razem na pewno jazzik.

9-05-2014

galeria zdjęć Termopile polskie, reż. J. Klata, Teatr Polski we Wrocławiu Termopile polskie, reż. Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu Termopile polskie, reż. Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu Termopile polskie, reż. Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Polski we Wrocławiu
Tadeusz Miciński
Termopile polskie
opracowanie tekstu, reżyseria i oprawa muzyczna: Jan Klata
scenografia, kostiumy i reżyseria światła: Justyna Łagowska
muzyka: Robert Piernikowski
choreografia: Maćko Prusak
dramaturgia: Piotr Rudzki
obsada: Janka Woźnicka, Wiesław Cichy, Wojciech Ziemiański, Bartosz Porczyk, Michał Chorosiński, Marian Czerski, Jakub Giel, Andrzej Kłak, Marcin Pempuś, Edwin Petrykat, Józef Chorosiński
premiera 03.05.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-05-09   17:33:15
    Cytuj

    bo Klacik niczego innego nie umie