AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Ściana Poredy

Krzyczcie, Chiny!, reż. Paweł Łysak, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera, Warszawa
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, dziennikarz. Absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST. Autor książek: Teatry Warszawy 1939, Teatr Qui Pro Quo. Kochana stara buda, Teatry Warszawy 1944-45. Współpracował z czasopismami „Po prostu” i „Życiem”. Recenzent teatralny „Dziennika” i „Odry”. Współpracuje z Polskim Radiem, prowadząc audycje poświęcone współczesnemu życiu teatralnemu. Artysta fotografik.
A A A
Fot. Magda Hueckel  

Wybaczą mi Czytelnicy, że poproszony o omówienie Krzyczcie, Chiny! Trietiakowa z Teatru Powszechnego daruję Państwu i sobie „smrodek dydaktyczny” i nie będę się rozwodził o Zeittheater, o montażu faktograficznym, inscenizacjach Schillera, teatrze politycznym i ekspresjonizmie. Jest to zgoła niepotrzebne, bo po przedstawieniu w Powszechnym niewiele by z tego wyniknęło.

Dość, że veni, vidi, lecz nie vici. Chyba że za zwycięstwo liczyć to, że wraz sąsiadami udało nam się przetrwać półtorej godziny przedstawienia o nowoczesnej formie, którego treści jednak nie podejmuję się Państwu przybliżyć. Wobec tego faktu dyskusje o teatrze lewicowym, nielewicowym, zaangażowanym, społecznym byłyby rzeczą zawieszoną w niebycie.

Aby jednak zadośćuczynić zadaniu, którym mnie obarczono, dla analizy przedstawienia Pawła Łysaka, dla – jak to się teraz modnie mawia – ogarnięcia tego dzieła warto przywołać w solidnych fragmentach pamflet Konstantego Puzyny, słynną Wiosnę w konfekcji w 15 punktach, pozwalającą zorientować się, że mamy do czynienia ze spektaklem modnym i na czasie. Nie traćmy zatem czasu. I z Państwa przeproszeniem – do rzeczy.

Nr 1. SPONTANICZNOŚĆ. Scena odsłonięta, bez kurtyny, aktorzy schodzą się, łażą, gadają prywatnie, palą papierosy i z wolna wchodzą w role: spektakl powstaje „w naszych oczach”. Chwyt rodem z Turandot Wachtangowa (1922), bardzo modny.
Było. Na scenę, pardon, na widownię wprowadzono nas „od zakrystii”, to jest przez niewielki portal z prawej strony scenicznego okna. Po drodze mijaliśmy to, co pozostało z opustoszałej widowni Powszechnego. Między innymi sadzawkę wypełnioną wodą, od której z poświęceniem odgradzały nas swymi ciałami młodziutkie bileterki. Jakże słusznie. Z pozoru niewinna sadzawka mogła okazać się śmiertelną pułapką. Nie każdy wszak posiadł umiejętność pływania. Osobliwie w ubraniu.

Nr 2. SCENO-WIDOWNIA. Aktorów i publiczność należy zjednoczyć we wspólny kolektyw. 
[…] Numer sprzed I wojny światowej, mocno nadużyty w latach dwudziestych, zarzucony, dzisiaj znowu odkryty.
Tu modyfikacja: mamy raczej scenowidownię, widownioscenę. Rzecz bowiem odbywa się – by rzec z ruska – szyworot nawyworot (na opak). Zajmując miejsca na krzesełkach – przechodzimy obok perkusji, zasiadł za nią jeden z wykonawców. Zanim otwarto nam wrota świątyni sztuki – już dobiegał zza nich werbel, dźwięki elektrycznej gitary. To oczywiście synteza chwytu nr 2 z chwytem nr 1. Teatr wszak musi się rozwijać. Pewną modyfikacją – choć też już znaną – jest usadzenie widzów na scenie. Niniejszym wyrażam reżyserowi i dyrektorowi wdzięczność – po raz pierwszy w życiu (a znam Powszechny od niemal czterdziestu lat!) mogłem usiąść pod ścianą zascenia, wzniesioną ongiś przez Eugeniusza Poredę, gdy w 1946 roku rozbudowywał Teatr Powszechny. Ściana ta ostatnio dość mnie zajmuje z powodów zawodowych, więc Krzyczcie, Chiny! miało dla mnie walor edukacyjny. Co mieli z tego inni widzowie – dalipan, nie wiem. Co miał z tego teatr – rzecz jest dość jasna. Na tej prowizorycznej widowni zasiada ze 120 osób. W takiej sytuacji łatwo wykazać wysoką frekwencję na przedstawieniu. Chwyt znany, praktykowany już dobre dwadzieścia lat. Pozwala mówić „u nas zawsze pełno”. Otóż nie zawsze. Na innym przedstawieniu w tutejszym teatrze, niedługo po premierze – widownia była jak ta szklanka. Optymistycznie: pełna do połowy, pesymistycznie: pusta w 50%.
 
Nr 3. AGRESYWNOŚĆ. Niewątpliwie wyraża nasz brutalny wiek XX. Teatr zresztą winien atakować widza, budzić go z uśpienia, z gnuśnej konsumpcyjności. Wybrane kwestie kierujemy wprost do pierwszych rzędów, w tonie otwartej zaczepki: treści zgoła ludziom obojętne zyskują wtedy znamiona wyzwania.
Było. Zasadą tego przedstawienia jest „estrada”. Aktorzy, osobliwie w prologu, zaczepiają publiczność – zresztą bez kolosalnego sukcesu. Publiczność nieco się ożywia, gdy aktorzy podają szampana. Wtedy to zrozumiałem, czemu zachęcono nas do zajęcia miejsc nie pod Poredowską ścianą, nie z boku, lecz na środku. Można było załapać się na drinka na koszt dyrekcji, czyli nasz wspólny. Problem w tym, że za kierownicę nie siadam po kieliszku, a – jak mawiał Wyspiański – „po wódce to mnie głowa boli”. Skorzystała za to młodzież uczestnicząca w teatralnych warsztatach. Fajnie jest pociągnąć sobie kieliszeczek, i to w ramach teatralnej edukacji.

Nr 4. TEATRALNOŚĆ. Aktorzy w ogóle nie schodzą ze sceny: zamiast zejść, aktor staje pod ścianą twarzą ku niej lub całkiem prywatnie siada sobie z boku. Oznacza to: scena jest naszą jedyną rzeczywistością, niczego nie ukrywamy, rzeczywistość sztuki jest tylko „grana”. Bardzo nowoczesne.
Było. Nikt sceny nie opuścił, nikt nowy się na niej nie pojawił. Tu wariant: siadanie nie z boku, lecz z tyłu. Bez dalszych komentarzy.

Nr 5. SYNKRETYCZNOŚĆ. Jeżeli sztuka dzieje się w mieszkaniu inżyniera z kombinatu „Azoty”, dobrze jest wyrazić niektóre kłopoty inżyniera pantomimą postaci w strojach brazylijsko-meksykańskich, z trupimi czaszkami zamiast twarzy. (Korzystamy swobodnie z dorobku wszystkich kultur świata.)
Nie występowała. Chyba że wliczymy w to tęgiego aktora (niekoniecznie tęgiego artystę) w czarnej peruczce z harcapem, przekonującego nas, że jest Chinką-stręczycielką.

Nr 6. SYMBOLICZNOŚĆ.
Pomijamy. Nie występowała. Choć może i występowała, jednak z racji Nr 7 mogła umknąć naszej uwagi.

Nr 7. AFABULARNOŚĆ. Jasne prowadzenie fabuły można sobie darować, fabuła jest staroświecka i pretekstowa, porównaj francuską „nową powieść” sprzed dziesięciu lat. […]  Może być nudno, to nie wada, lecz artystyczny wyraz powszechnej frustracji.
Występowała. W wersji zmodyfikowanej. Przedstawienie w Teatrze Powszechnym poprowadzone jest tak, że trudno doprawdy zrozumieć, co się w nim dzieje – zapewne i tym, co z Trietiakowem obcowali jak z ulubioną lekturą do poduszki. Sądziłem nawet – zawsze upatrując winy po pierwsze w samym sobie – że to ja nie dorosłem do tej artystycznej propozycji. Konfuzja moich sąsiadów i młodych sąsiadek (a przecież ma to być młody teatr, a więc to sąsiadki, a nie ja, miały być targetem tego przedstawienia!) zasiała w mej duszy nieco spokoju. Bo albom ja zdrowy, albo wszyscyśmy chorzy. Na wszelki wypadek wybieram opcję nr 1.

Nr 8. KUKŁY.
Nie występowały. Chyba że uznać za nie imponujące skumulowanie braku talentu i umiejętności na ograniczonej przestrzeni ca 200 metrów kwadratowych pola gry.

Nr 9. BIG-BEAT. Kiedy wystawiamy klasykę wierszem i nie bardzo wiemy, co zrobić z monologami, albo brak nam czasu na rozgryzanie zawiłości języka, bo za godzinę mamy próbę w telewizji, a za dwa dni jedziemy do filmu na zdjęcia — najlepiej drętwe partie sztuki zaśpiewać. Tekst się zatrze, muzyk nam napisze, co trzeba, a powodzenie pewne. Muzyka winna być oczywiście beatowa lub (gorzej) jazzowa, partie śpiewane wyodrębnione z akcji (Brecht nas tego dawno nauczył). Konieczny mikrofon w ręku śpiewającego, pożądane długie włosy. Chwyt wściekle młodzieżowy i wcale nie płytki: beat jest poezją naszych czasów, młodą poezją epoki. Wyraża najpełniej tajemniczą duszę młodzieży, a ponadto jest jak mrugnięcie okiem: się rozumiemy, no nie?
Było. Co prawda dziś Puzyna napisałby „rock”, ale istota pozostała niezmienna. Trietiakow nie Mickiewicz, Powszechny za Łysaka nie Narodowy za Hanuszkiewicza, więc muzyczne „wkładki” nieco inne, a to solo na perkusji, a to głośny brzęk elektrycznej gitary, zawodzenie fletu. Ale zasada podobna. Inną sprawą jest funkcjonalność tej dźwiękowej warstwy w przedstawieniu, zastanawiająca u świetnego ongiś reżysera radiowego. Ale tu trzeba by wrócić do numeru 7.

Nr 10. SEX. Czołowy problem epoki, brawurowe wyważanie otwartych dawno drzwi. W kinach od ładnych kilku lat bohaterzy kochają się na goło przy lada okazji i nie robi to już wrażenia nawet na przedszkolakach, ale teatr ciągle jest pełen wstydliwości i dziwacznych oporów. Niemniej kilka rozwiązań do szerszego użytku uzyskaliśmy i choć nieśmiałe, wypada je cenić za odwagę, młodzieżowość i walkę z pruderią widowni. Są to: a) całowanie się na leżąco, na ziemi, co jest zastępczą figurą aktu seksualnego, a na podłodze wychodzi bardziej antymieszczańsko niż na łóżku, b) topless.
Było, także topless – w wykonaniu męskim (żeński dawno bowiem przestał kogokolwiek kręcić). Jeśli w tej „rozbiórce” coś bulwersuje i coś jest naprawdę nieprzyzwoite – to te cieliste majtasy na aktorskich sempiternach. Progresywny teatr bywa bardzo pruderyjny. Aż korci ciekawość, czy to wynik zmiennych politycznych fluktów, co wtrącają się teatrowi, który sam miał się wtrącać. Odwaga ostatnio drożeje. Tak jak rozum. 

Nr 11. EKSPRESYJNOŚĆ. Wrzask nieustanny lub przebijany szeptem. Oznacza: a) gwałtowny protest przeciwko światu, b) ostrość i bezkompromisowość, c) niepokój, d) wrażliwość. Dykcja naszych aktorów sprawia, że chwyt ten daje ponadto całkowite zatarcie tekstu, co w wypadku polskiej sztuki współczesnej bywa efektem skądinąd cennym. Szalenie modne.
oraz
Nr 12. THRILLER. Krzyczeć ze strachu lub wściekłości należy tak, żeby ciarki szły po widowni: na najwyższych rejestrach histerii. Modne, lecz ryzykowne: ludzie, niegodziwcy, niekiedy chichoczą.
Było. Z modyfikacją – jeden z aktorów połączony został „na sztywno” z mikrofonem przytwierdzonym mu do ust szarą taśmą, używaną na poczcie do zaklejania „paczek gabarytowych”, a następnie takąż taśmą połączony „na fix” z zestawem perkusyjnym, na którym wcześniej wygrywał był udatne tremola. Chwyt nowoczesny, stosowany w teatrze od dobrych dwóch dekad. Brutalność aktorów wobec tego mamy już oswojoną. Modyfikacją był nożyk w ręku kolegi, co mogło sugerować krwawe jatki z widoczków dostępnych na YouTube. Na całe szczęście skończyło się nie na „kęsim kęsim”, lecz na uwolnieniu aktora od pozostawania w niekomfortowej pozycji dodatku do perkusji. 

Nr 13. KONDYCJA LUDZKA. Aktorzy grają ważniejsze sceny pełzając i miotając się po ziemi, trochę też chodzą na kolanach. Chwyt podstawowy.
Było.

Nr 14. NOWA FUNKCJA PRZEDMIOTU. Aby uniknąć staroświeckiego „przeżywania”, należy konflikty wewnętrzne przełożyć na zmagania z jakimś przedmiotem, które wyrażą rzecz symbolicznie.
Jeśli uznać za nową funkcję przedmiotu proscenium zamienione we wcale głęboką sadzawkę (i to dlatego kierowano nas starannie ku przeznaczonym nam miejscom), w której zanurzali się aktorzy – chwyt uznajemy za użyty. Jeśli dodamy do tego strumienie puszczane z sikawki na aktorów i niebezpiecznie w stronę pierwszych rzędów (dobrze, że nie usłuchaliśmy rad dyrekcji, siadając pod Poredowską ścianą!) – to przy obecnej grypowej pogodzie bycie widzem Krzyczcie, Chiny! to sprawa wysokiego ryzyka. Angina gotowa.

Nr 15. PARODIA. Całość ujmujemy w parodystyczny cudzysłów. Jesteśmy wtedy głębsi, bo ironiczni (tak jak ja w tym momencie), a ponadto nikt nie powie, żeśmy się wygłupili. Parodiować można też cokolwiek, bez chwytów 1-14.
Nie wiem, co powiedziałby autor tej kolekcji chwytów na teatro alla moda, widząc przedstawienie w Teatrze Powszechnym – ale można domniemywać, że jest to parodia niejako całościowa. Sensem parodii jest jednak zazwyczaj lapidarność. Rzecz nie powinna trwać dłużej niż kwadrans. Pośmiejemy się, a potem zabieramy się do rzetelnej pracy.

Na to jednak przestałem już liczyć.

Krzyczcie, Chiny! spełnia zatem większość kryteriów, które ironista Puzyna uznawał za sine qua non, by przedstawienie było nowoczesne. Szkopuł w tym, że zacytowany tu tekst liczy sobie 46 lat. A więc ta nowoczesna forma to już jajeczko cokolwiek nieświeże. Widzimy te smaczki już tak długo, że przez czas ich pokazywania wyrosło nowe pokolenie widzów. Ponieważ mam z nimi do czynienia, więc wiem, że choć innego teatru już nie znają – taki czegoś im nie smakuje.

Nie darmo tyle razy wspominam Eugeniusza Poredę, dobroczyńcę tego teatru, który przejął od Jana Mrozińskiego latem 1945 roku. Jedyną po nim pamiątką jest owa ściana, której dotknąłem z ciekawością i prawdziwym wzruszeniem. Ta ściana widziała początki Teatru Powszechnego. Heroizm pierwszych przedstawień Miejskich Teatrów Dramatycznych, w czasie gdy teatr służył w pokorze swojej publiczności, w warunkach, których nawet wyobrazić sobie nie mogą nasi artyści, jakże często roszczeniowi, uważający, że wszystko im się należy, bo ani teatr nie jest produktem, ani widz klientem. Widziała ta ściana teatr Maślińskiego, Karola Borowskiego, Ireny Babel, Adama Hanuszkiewicza. Była świadkiem dyrekcji Zygmunta Hübnera, a i piszący te słowa miał okazję widzieć jeszcze sporą część tamtych przedstawień. Pamiętam z tej sceny Mirosławę Dubrawską, Bronisława Pawlika, Zbigniewa Zapasiewicza, Tadeusza Łomnickiego, Franciszka Pieczkę, Joannę Szczepkowską, Annę Seniuk, Wojciecha Pszoniaka i wielu innych, którzy swą sztuką uświadamiali mnie i całemu mojemu pokoleniu, jak ważną rzeczą może być teatr. Widziała ta ściana następne dyrekcje, coraz mniej szczęśliwe. Od czasu jej postawienia mija 70 lat. Tyle, ile liczy sobie Teatr Powszechny. Krzyczcie, Chiny!, Fantazy, Lalka, Szczury – to wszystko są przedstawienia z tego jubileuszowego roku. Pisaliśmy o nich wiele, może nawet zbyt wiele w Teatralnym.

O tym jubileuszu cicho w Powszechnym, w drukowanych materiałach. A nade wszystko cicho ze sceny. Przechodzi ten jubileusz niepostrzeżenie, za to w atmosferze coraz większego rozczarowania tym, co odbywa się przy Zamoyskiego 20. Może zresztą i lepiej. Wciąż wisi na tej elewacji pomarszczony z lekka cytat z Hübnera o teatrze, co to się wtrąca. Otóż wcale się nie wtrąca. Nikły rezonans społeczny – celowo nie piszę o artystycznym, nie można mówić o czymś, czego nie ma! – nomen omen powszechne głosy rozczarowania tym, co drugi już sezon odbywa się na tej scenie, każą smutno się zamyślić. I już nawet nie krzyczeć z oburzenia. Oburzenie to – wobec sytuacji wokół nas – łatwo może sprawić, że oburzony stanie się heroldem spraw, od których pragnąłby trzymać się z daleka. Łatwo bowiem postawić recenzenta na barykadzie, której nie stawiał i stawiać nie chciał i na której przebywać ani myśli.  

„Wy płyńcie dalej, ja idę do domu”.

11-12-2015

 

Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera, Warszawa
Krzyczcie, Chiny!
wg Siergieja Trietiakowa
przekład: Henryk Chłystowski
dramaturgia: Sebastian Majewski
reżyseria: Paweł Łysak
scenografia: Barbara Hanicka
muzyka: zespół aktorski pod kierunkiem Jacka Belera i Krzysztofa Nowickiego
obsada: Karolina Adamczyk, Eliza Borowska, Magdalena Koleśnik, Jacek Beler, Arkadiusz Brykalski, Michał Czachor, Michał Jarmicki, Mateusz Łasowski, Grzegorz Otrębski, Michał Sitarski
premiera: 6.11.2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (4)
  • Użytkownik niezalogowany Doktorka
    Doktorka 2015-12-21   18:09:22
    Cytuj

    krytyczka - Amerykę odkryłaś? To jest od lat Tajemnica Poliszynela w środowisku teatralnym.

  • Użytkownik niezalogowany krytyczka
    krytyczka 2015-12-16   23:28:42
    Cytuj

    Bo celem pisania Mościckiego nie jest ocena spektaklu tylko narcystyczny podziw dla własnej erudycji.

  • Użytkownik niezalogowany zdezorientowana
    zdezorientowana 2015-12-15   20:01:57
    Cytuj

    Może wprowadźcie na tym portalu ocenę spektaklu (gwiazdki). Bo po tej recenzji, napisanej przez jakiegoś bufona który jak dziecko podnieca się starocią Puzony, nie wiem czy iść do teatru czy nie.

  • Użytkownik niezalogowany zaplasamy  pana lecenzenta do łódzi
    zaplasamy pana lecenzenta do łódzi 2015-12-14   00:34:28
    Cytuj

    tu tez mamy fajowy teatsyk imienia jalaca, któlego nowy dyjektoj ajtystycny wplowadza altystów, któzy "jakże często roszczeniowi, uważający, że wszystko im się należy, bo ani teatr nie jest produktem, ani widz klientem". Cekamy. Buzi. I plose ładnie to pisać.