AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Ślepy tor

Widma, reż. Jarosław Fret, Opera Wrocławska w koprodukcji z Instytutem im. Jerzego Grotowskiego
Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, filolog, medioznawca, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. oraz w Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta. Autor, współautor i redaktor książek z zakresu literaturoznawstwa i medioznawstwa. Był recenzentem teatralnym, m.in. „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Gazety Prawnej”.
A A A
fot. Tobiasz Papuczys  

Wrocławskie operowe Widma to spektakl, który – jak wiele produkcji w ostatnim czasie – lepiej wygląda na fotografiach czy w wydrukowanym programie (tym razem z dedykacją dla roku Stanisława Moniuszki) niż na scenie.

Moniuszko to jednak nie Chopin. Romantyczny bunt przeciągał na stronę sentymentalizmu. Nie w pełni zrozumiał, że II część Dziadów to libretto niemal operetkowe, swoista folklorystyczna arlekinada, więc napisał – jak dziś powiedzielibyśmy – disnejowską w stylu kantatę do tekstu Mickiewicza. Dużo tu forte blach i syku smyczkowych glissand raczej wbrew intencjom poetyckiego oryginału. Z kolei Jarosław Fret, scenograf i reżyser, nie zrozumiał ani Moniuszki, ani Mickiewicza, bawiąc widzów Widm cudzą estetyką i cudzymi znakami, nie zreinterpretował narodowej klasyki, lecz zagrał w War Thunder, gdzie można zmieszać epoki i style według widzimisię, nie pytając o sens samplingu.

1.
Kantata jako forma statyczna ma swoją poetykę. To jasne. Nikt zatem nie musi biegać po proscenium ani popisywać się sprawnością akrobaty. I to oczywiste. A jednak skoro Fret zdecydował się pokazać metafizyczny i spektakularny obrzęd, uruchamiając magię Mickiewiczowskich guseł, machinę scenograficzną i dużą orkiestrę, powinien myśleć operowo, czyli zaproponować show. Tymczasem osiągnął efekt zdumiewający, oto ułożył ponadgodzinne żywe obrazy – powiedzmy jakby chór niewolników z Nabucco wysadził w 1945 roku na Freiburger Bahnhof w Breslau, po czym kazał im dreptać chocholi taniec z Wesela z walizkami w rękach. Efekt nawet dla amatora teatralnych eksperymentów zda się nieprzekonujący.

Gra z estetyką i rekwizytami współczesności jest obowiązkiem teatru, także operowego, ale – tym razem – zobaczyliśmy rzecz ogołoconą z jakiegokolwiek prawdopodobieństwa już na poziomie scenariusza, wręcz ocierającą się o quasi-psychodeliczny kicz w nudnym, bo zapętlonym trailerze thrillera. Na scenie nie oglądamy przemian bohaterów czy świata przedstawionego, natomiast – jakie to już klasyczne – widać postaci tarabaniące na scenie z powodu wnoszenia i wynoszenia mebli i rekwizytów. I chyba niezbyt sobą zainteresowane.

2.
Teatr jako biuro przeprowadzek nie jest przekonującym konceptem inscenizacyjnym. Na domiar złego Opera Wrocławska jest klasycystyczną bombonierką. Wyzłocona, rozświetlona kryształowymi lustrami, wabiąca barwnym plafonem i cesarską lożą nijak ma się do videoartowskiego mappingu i projekcji, ukazujących kłęby chmur na tle zrujnowanych przez sowiecką armię i Wehrmacht breslauerskich ulic. Tkwimy zatem w świecie, który sam siebie demaskuje, unicestwia metafory, rozmywa choćby estetyczną wiarygodność.

Wizualny eklektyzm wzmagają szaro-sine kostiumy polskich imigrantów z Ukrainy, Białorusi czy Litwy, przybywających na tak zwane ziemie odzyskane w efekcie gigantycznej wędrówki ludów ze wschodu na zachód Polski i Europy po drugiej wojnie światowej. W programie i w wywiadach reżyser tłumaczył, że to zabieg celowy – oto bogowie wojny przesuwają narody i granice, idzie wszak za nimi mickiewiczowska magia, jako że obrzęd dziadów odprawiany na kresach przewędrował wraz z nimi.

Nieprzekonujące to motywacje, wpisujące się w jakiś przedziwny koncept historyzmu magicznego. Tymczasem – jak się zdaje – szło wówczas raczej o szok cywilizacyjny, o zderzenie tytanów politycznych i katastrofę jednego z nich. Oto upadły systemy polityczne i świat poszedł w ruinę – jak na ekranach Widm, to prawda. Ale nie pamiętam takich guślarskich konceptów w opisach kultury miast polskich. Nie pisał o nich ani Tyrmand, ani Hłasko, ani Koźniewski – przywołajmy najbardziej znane nazwiska fabularnych pamiętnikarzy. Media co prawda wspominają wrocławian tuczących świnie w karłowickich ogrodach czy hodujących króliki na balkonach przy Jedności Narodowej, ale czy odbywających gusła w 1945 roku na cmentarzysku miasta?

Możemy przywołać kilka scen symbolicznych z Sennika polskiego czy Salta, może z Doliny Issy, ale ta opowiada o zupełnie innej historii. Może zatem Konwicki rekonstruuje świat jakoś magiczny, może Nowak w swej prozie go rekonstruuje, lecz to raczej konflikt partyzanckiego mitu i kultury chłopskiej śmierci z apoteozą nowej cywilizacji. Obrzędy zaduszne z pewnością kultywowali Cyganie, etnicznie polskie Zaduszki prędko przemieniły się w pokazy haute couture z paczek UNRRA.

3.
Tymczasem na scenie poprawna muzyka i aktorska nuda. Action ożywiają wyłącznie obrazy przepływających chmur. Fiction – aktorsko niezręczne gusła. Problem w tym, że nic tu nie porywa. Tłum chórzystów snuje się pomiędzy orkiestronem a płaskimi bryłami grobów. Bryły grobów – ustawione po chwili w pion – zmieniają się w drzwi do innego świata. Kiedy niekiedy na sztankietach zjeżdżają spod sufitu kolekcje innych drzwi – jak zrozumiałem z programu – wyrwane z polskich dworów, z amfiladowych, spustoszonych przez wojnę pokojów, gdzie już nikt i nicość. Przynajmniej tak byśmy chcieli tę scenografię rozumieć.

Obrazy sceniczne nie pomagają. Tekst poety, który słyszymy, opowiada zupełnie inną historię niż owo pustoszenie świata. Znamy ją. Dzieci nie mogą trafić do nieba, bo nie zaznały goryczy. Pan nie zazna spokoju, skoro żył bez miłosierdzia. Dziewczyna – ta z piosenki Kazika Staszewskiego – biega z badylkiem za motylkiem. Konwencja goni konwencję, motyw baśniowy motyw. Tymczasem Guślarz wkręca publikę na scenie, obezwładnioną noszeniem waliz i wysypywaniem z nich ziemi na stoły – kto wie, może z Krużewnik jak Pawlakowie z Samych swoich – na mobilne stoły.

Dziady są średnio straszne. Guślarz podśpiewuje, mrucząc o zaciemnianiu kaplicy, a my jesteśmy na peronie dworca z wyszabrowanymi drzwiami w funkcji symbolu. Tor kolejowy, ślepy, bo urwany tuż przed orkiestronem, prowadzi donikąd, natomiast skutecznie potyka nogi aktorów. Właściwie czujemy klimat smutnych komedii Chaplina – nic nikomu się nie układa po myśli. I tylko co chwilę „ciemno wszędzie, głucho wszędzie, / co to będzie, co to będzie?” oraz kultowe „a kysz!”.

4.
Jarosław Fret posłużył się zdumiewającymi retardacjami. Kiedy wzywa do ciemności, płoną ogniki, gdy wzywa do podniebnego lotu, dzieci zdają się uziemione skrzyniami po amunicji w funkcji imigranckich waliz. Złośliwie moglibyśmy tak opisać cały spektakl. W słowniku brak określeń na taką konstrukcję absurdu interpretacyjnego.

Widma nie są ani piękne, ani pouczające. Nie przybliżają historii, nie ukazują biografii, charakterów, rozsupłanych tożsamości tamtego świata. Na scenie nie ma ni jednej postaci, która porwałaby salę. Są marionetki, śpiewające w dziwacznej polszczyźnie bajkowe bałamuctwa. Na szczęście chór, orkiestra i soliści ratują tę godzinę obrzędowej traumy.

Kiedy ogołocony z charyzmy Guślarz (Marcin Hutek) zaśpiewał: „Czego potrzebujesz, duszeczko, / Żeby się dostać do nieba? / Czy prosisz o chwałę Boga? / Czyli o przysmaczek słodki? / Są tu pączki, ciasta, mleczko / I owoce, i jagódki”, przypomniała mi się Stara Pączkarnia kilkadziesiąt metrów od Opery. I ustawiona przed nią od świtu do nocy kolejka. Tym razem racja jest po jej stronie. Też wybrałbym pączki z różą zamiast duchów Mickiewicza.

22-03-2019

galeria zdjęć Widma, reż. Jarosław Fret, Opera Wrocławska w koprodukcji z Instytutem im. Jerzego Grotowskiego <i>Widma</i>, reż. Jarosław Fret, Opera Wrocławska w koprodukcji z Instytutem im. Jerzego Grotowskiego <i>Widma</i>, reż. Jarosław Fret, Opera Wrocławska w koprodukcji z Instytutem im. Jerzego Grotowskiego <i>Widma</i>, reż. Jarosław Fret, Opera Wrocławska w koprodukcji z Instytutem im. Jerzego Grotowskiego ZOBACZ WIĘCEJ
 

Opera Wrocławska w koprodukcji z Instytutem im. Jerzego Grotowskiego
Stanisław Moniuszko
Widma
dyrygent: Piotr Borkowski
reżyseria, scenografia i reżyseria światła: Jarosław Fret
kostiumy: Adam Królikowski
projekcje multimedialne: Adrian Jackowski
obsada: Anna Lichorowicz / Eliza Kruszczyńska, Maria Rozynek-Banaszak / Karolina Filus (gościnnie), Marcin Hutek (gościnnie) / NN, Jacek Jaskuła / Łukasz Rosiak
Maciej Krzysztyniak / Jakub Michalski, Szymon Gąsiorowski / Andrzej Zborowski
oraz chór i orkiestra Opery Wrocławskiej
premiera: 6.03.2019

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: